odc23

 Jednego dnia wszystko zniknęło, kiedy pan komornik bacznie mnie  obserwując powiedział, że moją mamę aresztowało NKWD i UB.  Została   aresztowana w Komarowie i przewieziona do Tomaszowa, teraz jest więziona w   budynku w którym za okupacji mieściło się Gestapo. Serce zakłuło bólem, świat zawirował i przez moment straciłem   świadomość. Rozpacz. Bezsilna rozpacz z potwornej krzywdy. Za co?   Dlaczego? Pchany jakimś wewnętrznym imperatywem poszedłem na Lwowską. Po drugiej stronie ulicy widzę dwupiętrowy, ciemno-szary, duży   budynek. Mury wokół podwyższone trzema rzędami kolczastych drutów, po   wierzchu posypane tłuczonym szkłem. Wszystko wygląda tak samo jak przed   rokiem kiedy przejeżdżaliśmy mimo tej ponurej budowli. Tylko wtedy   powiewała nad nią flaga czerwona ze swastyka, i straż trzymali gestapowcy,   a teraz są dwie flagi, czerwona i biało czerwona i straż trzymają wspólnie   sowieccy enkawudziści i tzw. polscy komuniści. Torturują i mordują jednak   w jednym celu. Chcą pozbawić naród patriotów, jego najaktywniejszej   części. Tych którzy walczyli z Niemcami, nie godząc się na niewolę. Polscy komuniści bowiem, od początku swego powstania nienawidzą państwa   polskiego, i chcą być poddanymi Sowietom. Dążą do tego takimi samymi   drogami jak ongiś ich przodkowie, którzy dla carycy rosyjskiej, mordowali   patriotów, głosowali za rozbiorami.
 Zacina zimny deszcz ze śniegiem, typowa pogoda grudniowa. Przyśpieszam kroku i zaraz będę w ciepłym pokoju, w przytulnym mieszkaniu,   a tu, dosłownie w odległości dwudziestu metrów, za mokrymi, betonowymi   ścianami, w ciemnicach, na grząskich od moczu i wilgoci gliniastych   podłogach, w zaduchu i smrodzie, głodna i przemarznięta, siedzi moja mama. Serce mi się ściska i łzy same płyną po policzkach, z żałości i   bezsilności.  Przed żelazną bramą prowadzącą za mur, stoją trzej wartownicy:   dwóch w ubraniach cywilnych, z czerwonymi opaskami i karabinami na   ramionach - to Polacy z UB., i jeden w mundurze sowieckim, z peemem   przewieszonym przez pierś - to enkawudzista. Śmieją się i poszturchują,   jest zimno, to po to, żeby było cieplej. Och żeby tak ich można... Byłoby lżej  Najwięcej cierpienia przynosi bezsilność. Wtedy pozostaje   człowiekowi jedynie rozpamiętywanie. Tak blisko, dwadzieścia metrów, a   inny świat. Wystarczy przekroczyć żelazną bramę, by stać się więźniem   komuny. Więzień komuny to nie człowiek. Można go jak bezbronne zwierzę  bić, lżyć, opluwać. Za to, że mama walczyła, narażała życie za wolność Polski, teraz trzymają   w lochach, biją. Rzucona do ciemnej piwnicy jest męczona. Za walkę z   okupantem, z Niemcami? I to przez kogo ? Przez te sowieckie zwierzęta   nazywające się polskimi komunistami?    Jestem zupełnie zdezorientowany. Trudno mi uzmysłowić sobie powagę   całej sytuacji. Nie wiem co się stało. Nie wiem co mam robić. Czy ja też   jestem zagrożony, czy mam pojechać do domu, do Komarowa, czy schować się   gdzieś, ale gdzie?   Nie chodzę do szkoły, nie mogę o niczym myśleć. Wychodzę z domu i jak   zahipnotyzowany chodzę po ulicy, tej głównej, reprezentacyjnej ulicy   Tomaszowa. Sam nie wiem dlaczego chodzę, przecież wiem, że nie mogę nic   pomóc, chodzę i czekam na cud ...
 Raz już o mało co się nie zdarzył. Jechały właśnie ulicą kolumny   dział samobieżnych. Potężne, pancerne kolosy z gigantycznymi lufami. Nagle   w jednym z nich pijany kierowca, jak później stwierdzono, pociągnął bez   zastanowienia za hebel, blokując jedną gąsienicę. Działo skręciło w   miejscu, wjechało na chodnik, i uderzyło w narożnik muru NKWD-owskiego   kazamatu. Rozbiło mur i obaliło stojący tam słup wysokiego napięcia. Zapłonęły elektryczne iskry na przerwanych drutach i powstało zamieszanie. Do tego dwie młode dziewczyny, które tamtędy przechodziły, wpadły pod   gąsienice.  Jednocześnie na odgłos huku, uderzenia w mur, coś się zaczęło dziać na   wewnętrznym dziedzińcu. Jakieś krzyki, strzały...  Ale szybko ucichło. Przez chwilę miałem nadzieję, że może działo głębiej wjedzie, rozwali   główny budynek i mama będzie miała szansę ucieczki. Ale niestety, zatrzymało   się na rozbitym murze. Zaraz też jak osy, gdy postukać koło gniazda w   ziemię, wyroili się enwkudziści i...  rozwiała się nadzieja. Pozostało   działo z przygniecioną na chodniku dziewczyną. Szeroka, żelazna gąsiennica   rozgniatała na betonie głowę i tułów do pasa, spod niej wyglądała tylko   odsłonięta zadartą spódniczką wypięta pupa w różowych majtkach i odziane w   jedwabne pończochy  nogi. Nogi co chwila wymachiwały w powietrzu, jakby prosiły, żeby je wydobyć   spod ogromnego, żelaznego ciężaru. Ludzie rozpaczali, kobiety krzyczały,   wpadały w histerię, dostawały szoku, ale nic nie można było zrobić. Nie   było takiej siły, żeby działo podnieść, załoga uciekła, a jadące dalej w   kolumnie pojazdy nie chciały się zatrzymać. Stali więc ludzie zmieszani z enkawudzistami i patrzyli na młodą, jędrną   pupę w różowych, cieniutkich majteczkach i machające okresowo w powietrzu   nogi. Wyglądało to makabrycznie i groteskowo. Dziewczyna, a raczej jej   ciało istniało jakby w dwóch wymiarach. Część ciała, ta pod gąsienicą,   wydawała się płaska jak papier, gąsienica - zdawało się, dotykała   bezpośredni betonu, a pozostała, ta widoczna od bioder w dół była wypukła,   trójwymiarowa i odnosiło się wrażenie, że ma swój samodzielny byt. Wypukła, młoda, dziewczęca pupa w cienkich różowych majtkach i zgrabne   nogi w jedwabnych pończochach, wymachujące co chwila sobie tylko wiadomy   sygnał: śmierci czy wołania pomocy. Padał deszcz i chodnik pokrywała   błotnista maź. Wyrzuty nóg stawały się coraz rzadsze, wolniejsze, a spod   ciała zaczęła wypływać zabarwiona na czerwono ciecz.  Druga dziewczyna miała więcej szczęścia, trafiła między gąsienice   i tylko przód wozu uderzył ją w klatkę piersiową, przewrócił, ale nie   zmiażdżył. Zalaną krwią wyciągnięto spod działa i odwieziono do szpitala. Tłum jednak się nie rozchodził. Stał, teraz już w miarę upływu czasu   cichszy, w milczeniu i patrzył jak zaczarowany na te dwie nogi   nieszczęsnej dziewczyny. Minęło już dobre pół godziny, a ona jeszcze nimi   ruszała. Jacyś mężczyźni co chwila wybiegali na jezdnię, starając się   zatrzymać jadące pojazdy, prosili przyglądających się enkawudzistów, ale   bez skutku, ci stali nieruchomo i nawet się nie odzywali, i tak łaskę   zrobili, że można było stać w pobliżu muru. W końcu jeden z czołgów stanął   i jakiś oficer podszedł do działa, popatrzył na dziewczynę, ta jeszcze,   choć nieznacznie, ruszyła nogami, splunął, pokiwał głową i kazał zaczepić   linę do czołgu.
- Żeby tak wcześniej, może by ją jeszcze można było odratować - ludzie   zaczęli narzekać - ale kiedy czołg odciągnął działo, szybko skończyli. Dziewczyny po prostu nie było. Kończyła się na gumce od majtek, dalej była   już tylko jakaś sprasowana masa mięsa z błotem, bez żadnego ludzkiego   kształtu. Kiedy przestała być człowiekiem? Czy wtedy, kiedy gąsienica   rozgniotła ją jak robaka, czy też wtedy, kiedy przestała ruszać nogami?   Gdzie granica? Gdzie granica?    Obraz jej bioder i nieporadnie machających nóg, w milczącej prośbie   o pomoc wobec bezsilnego tłumu, utkwił mi w pamięci na całe życie. Jak   mało może człowiek w zasadniczych sprawach. Jak mały jest margines jego   możliwości. Wystarczy drobny ruch, drobne przekroczenie, i już człowiek   staje się bezsilny.

 Święta i Nowy Rok 1945 spędziłem razem z gospodarzami. W zmiennych   nastrojach. Ja przy stole świątecznym, a zaledwie dwa kilometry stąd w   więzieniu mama. Żałość i cierpienie, odruchowe włączenie się do zabawy i   wyrzuty sumienia. Ja tu zajadam się i weselę a.... Chwila płaczu, chwila   smutku i sam nie wiem, jeść te przygotowane smakołyki czy nie... Święta   nie święta, fatalnie się czuję, w końcu zdaję sobie sprawę, że ci ludzie  są obcy. Mają prawo do radości... Po Wigilii zamykam się w zimnym pokoju z   książkami i marzeniami.
Któregoś dnia po świętach niespodziewanie dostałem wiadomość, że   następnej nocy mam być w Komarowie. Regularnej komunikacji nie ma, można   więc liczyć tylko na własne nogi.  Zaraz więc z rana ruszyłem w drogę. Do Komarowa daleko, będzie ze   trzydzieści kilometrów. Dobrymi końmi jedzie się bez popasu cztery   godziny, lecz o tej porze roku, sań - furmanek mało, trudno o okazję. Idę więc szosą i jak się trafia okazja, podjeżdżam. Dobre chociaż kilka   kilometrów. Okazji jednak niewiele. Noc już głęboka gdy ostrożnie pukam w   okno naszego lokalu. Cisza. Deszcz tylko ciemny moczy ubranie. Rozglądam   się czy nie jestem obserwowany i pukam powtórnie. Ale żadnego odzewu. Niepokój rośnie, według polecenia powinna być Jasia, ale może coś stało   się w międzyczasie? Brakuje mi sił na jakąkolwiek decyzję. Szum w głowie,   żadnej myśli. Gdyby teraz nadchodził ubek nie miał bym siły zrobić kroku. Mogę tylko stać pod oknem oparty o ścianę i czekać.  Stukam delikatnie jeszcze raz ale bardziej stanowczo i dłużej. Coś   zaszurało za ścianą, a w oknie jakieś mignięcie. Jest, och jakie szczęście,   jest. Jasia ostrożnie, powolutku otwiera drzwi...  Bez słowa rozbieram się z mokrego ubrania i walę się na łóżko. Jasia po  ciemku siada przy mnie i opowiada jak to było:
- UB. i NKWD obstawiło w nocy cały dom i zanim mama zdążyła otworzyć drzwi,   kolbami wybili zamek. Teraz wstawiła całe nowe drzwi.  Zaczęli rewizję ale nie wiadomo czego szukali. Tłukli szklanki, kieliszki,   pili z butelek wódkę, niektóre zabierali z sobą, a w końcu znaleźli   szampan.
Ostatnią butelkę francuskiego szampana, który mama kupiła jeszcze   w czterdziestym roku od Niemców wracających z Francji, żeby wypić za   zwycięstwo. Pechowy szampan. Mama kupiła trzy butelki. Jedna zbiła się   przy zakopywaniu przed wysiedleniem, druga przy wykopywaniu, a trzecią po   "wyzwoleniu" zabrali enkawudziści i ubecy. Zabrali butelkę i mamę.  Jasi nie ruszyli została więc i pilnuje, ale interesu nie   uruchamia. Podrosła, dalej okrągła i pulchna, ale zapach ma inny. Pachnie   wodą kolońska i dojrzałą kobietą. Brwi przyczernione, buzia straciła tępo  naiwny wyraz. Nie, nie wie po co miałem dzisiaj przyjechać. Nie była uprzedzona o moim   przyjeździe, a kładzie się wcześnie, dlatego nie usłyszała pukania od   razu.  Jemy kolację i idziemy spać. Ja idę do swojego łóżka, a Jasia do   łóżka mamy. Zostaje jeszcze wolna kozetka, na której gdy wszyscy jesteśmy   w domu śpi Jasia. Rozbieramy się po ciemku, bo Jasia wstydzi się i boi się   szpicli. Podejrzewa że dom obserwują.  Pomimo zmęczenia nie mogę jednak zasnąć. Intrygujące, po co kazano mi   przyjechać taki szmat drogi, a jutro wracać z powrotem. Zaczynam żałować,   że tak spontanicznie posłuchałem...  A może to prowokacja? Zaraz rozlegnie   się łomot kolb w drzwi. Przyjdą i zabiorą jak raka z saka... Przewracam się z boku na bok i czuję, że nie usnę. Za bardzo podniecony   jestem tym wszystkim. Od strony Jasi dochodzi zapach sennej kobiety.
- Jasiu, mówię, nie mogę spać, zimno mi. Może przyjdę do ciebie, zagrzeję   się - wysilam całą swoją inwencję. Jasia milczy. Słyszę tylko jak głośno oddycha. Chwilę się namyślam, ale co   mi tam, najwyżej wyrzuci, przerywam wahanie i na bosaka przebiegam przez   pokój do Jasinego łóżka.
- Co ty, co ty - kołdrą okręca się w koło, spychając mnie na podłogę.
- Jasiu, tylko na chwilę, naprawdę zmarzłem - coraz goręcej proszę.
Od Jasi bije żar i czuję, jak ten płomień ogarnia i mnie całego. Trochę   siłą wsuwam się pod kołdrę i przytulam do obfitego ciała. I zaskoczenie. Jasia śpi w grubych majtkach z nogawkami obciśniętymi   gumkami. Pchła nie wejdzie, a co dopiero ręka. Całuję, pozwala, ale usta nieruchome, proszę więc żeby tylko ściągnęła ten   gumkowy pas cnoty. Nic nie będę robił, byleby tylko te majtki zdjęła. Przecież niewygodnie, gorąco. Kręci mi się w głowie, ale okazuje się, że   nie tylko mnie. Bo dosyć niespodziewanie lekko odpycha i mówi:
- No dobrze, ale nie będziesz mi nic robił - i ściąga majtki.
W tym momencie słyszymy stukanie do okna. Nie otwieraj - szepczę   Jasi do ucha. Teraz kiedy majtki już w ręku, o losie - bardzo cię proszę -   nieprzytomny z pożądania, pragnę przytrzymać Jasię za koszulę... ale ta   nie słucha. Wyrywa koszulę z ręki i podchodzi do szyby, patrzy.  Noc jest tak ciemna, że nie widać ani Jasi ani co za oknem. Jednak w końcu   coś zobaczyła, bo szybko wciąga majtki, szlafrok i biegnie do kuchni   otwierać drzwi. Po chwili do pokoju wchodzi pan Zenek. Zapalamy w kuchni   świeczkę i w jej odblasku, który wpada przez otwarte drzwi do pokoju   widzę jego zmęczoną twarz. Zdejmuje kurtkę i ciężko siada na krześle. Daleko przed siebie wyciąga nogi, pepeszę kładzie wzdłuż nich na podłodze   i chwilę milczy z półprzymkniętymi oczyma. Potem wyciąga papierosa,   zapala, milczy. Bije od niego ciężki zapach dawno nie zdejmowanej odzieży. Jasia przynosi z kuchni herbatę, pan Zenek pije ze szklanki duży łyk i   mówi:
- Twoja mama w ciągu najbliższych dni zostanie wypuszczona, ale sprawa na   tym się nie kończy i będziecie musieli uciekać. Wobec tego Jasia już powinna zacząć sprzedawać lub oddawać na przechowanie   zaufanym, co cenniejsze rzeczy. Żeby odzyskać jak najwięcej pieniędzy. Bo   nie wiadomo kiedy wrócicie, ale na pewno nie będzie to krótki okres.
Ja   natomiast mam skrycie wrócić do Tomaszowa i zachowywać się tak, jak bym   miał chodzić do szkoły do końca roku. Codziennie jednak zaraz po szkole mam   wracać do domu i nigdzie nie wychodzić. Przyjadą po mnie. Nie mogę   pozostać w Tomaszowie, bo UB. mogłoby mnie schwytać i tym szantażować mamę.  Słucham go piąte przez dziesiąte. Rozgorączkowany jeszcze dotykiem Jasi   jestem w ogromnej rozterce. Walczą we mnie dwa uczucia.   Dzikie pożądanie Jasi, które wzmaga się jeszcze gdy refleks   świeczki zamigoce na jej piersiach wystających z niedopiętego szlafroka. Wtedy uderzenie krwi do głowy pozbawia wszelkich myśli poza jedną, by pan   Zenek jak najszybciej sobie poszedł.  I walczące z budzącym się we mnie zwierzęciem, poczucie ludzkiej   uczciwości które mówi, że to są złe myśli, niegodne człowieka prawego i   nie należy im ulegać, natomiast zrobić wszystko, by pomóc panu Zenkowi. Staram się opanować, ukryć podniecenie, zająć czymś myśli.  Pytam:
- Czy ma sens teraz ta walka, gdy wróg jest tak potężny...
- Pewno nie miała by sensu - odpowiada pan Zenek - gdybyśmy byli sami, ale   pamiętaj, na Zachodzie są nasi sprzymierzeńcy: Anglicy i Amerykanie i   trzeba ich przekonać, że nasz naród nie godzi się z rządami komuny. Trzeba   dać im pretekst, podstawę do interwencji. Zobaczysz, jak tylko Niemców   rozbiją, to zaraz tu Amerykanie przyjdą. Wtedy...  - chwilę się zamyśla,   po czym kontynuuje - a zresztą teraz i tak nie ma innego wyjścia. Kto się   ujawni, znika bez śladu. Na Syberię wywożą, czy co?   A twoją matkę za co aresztowali? Czy wiesz, że w tym ich PPR, UB  to są   Żydzi, a nawet folksdojcze? Mają teraz okazję się mścić. Tylko za co? Za   patriotyzm, aktywność? Wszyscy którzy walczyli przeciw Niemcom, są teraz   prześladowani.
- Trzeba było chyba lepiej siedzieć i pieniądze zbijać - wtrącam - ale co   też ja... reflektuję się.
Pan Zenek pomija mój wyskok i mówi dalej:
- Zobaczysz jak będzie, gdy Amerykanie przyjdą. Ale teraz trochę się położę, już drugą noc nie śpię, a jest już pierwsza.
Patrzę z rozpaczą jak pan Zenek nastawia naszego rodzinnego   "Junkersa" na godzinę piątą i ściąga buty. Wyjmuje pistolet ze spodni,   kładzie go sobie obok głowy, a na podłodze obok pepeszy dwa ręczne   granaty.
- Jak by coś, to zwlekaj z otwieraniem - mówi do Jasi - a ja na strych.
Kładzie się na tapczanie i natychmiast zasypia.  I ja kładę się do łóżka ale ciągle tak podniecony, że aż zły na   niego. Taką miałem okazję, majtki już zdjęła, a tu on wszystko zepsuł. Sam   muszę wstać najpóźniej o szóstej, żeby jeszcze wczesnym rankiem,   niepostrzeżenie opuścić Komarów. Będę miał godzinę. Koniec, nic z Jasią   nie będzie. Leżę w ciemności i wszystkie myśli tylko o Jasi, o tym, że dwa   metry ode mnie leży i może czeka?  Ciemno, cisza, słychać tylko ciężki oddech pana Zenka i miarowy, dźwięczny   tykot budzika. Nie wiem czy Jasia śpi, czy też tak jak i ja, nie może   ugasić pożaru swej krwi? Nie wiem, nie słyszę jej oddechu. Od pierwszej do   piątej, cztery godziny czasu, jak tu wytrzymać. O spaniu nie ma mowy. Rozgorączkowany leżę - jak to mówią prawnicy, w stanie niepełnej   poczytalności. W końcu wstaję i kierowany jakby jakąś wewnętrzną siłą   staję obok łóżka Jasi. Leży nieruchomo i nie zdradza się najmniejszym   ruchem ani oddechem, czy śpi czy czuwa. Ostrożnie biorę z szafeczki budzik   i przesuwam wskazówki o dwie godziny do przodu. Wracam do łóżka i od razu budzi się we mnie sumienie, zaczynam żałować   tego co zrobiłem. Chłód podłogi, czy też chłodne powietrze, ostudziło   rozgrzane ciało i sprawiły, że z chaosu zmysłów wyłonił się - człowiek. Jak mogłem takiemu zmęczonemu skracać o połowę odpoczynek. I tylko   dlatego, że chce mi się dziewczyny? Brzydzę się zdrajcami, szpiclami,   fałszem, a sam jak postępuję ?   Ten mój patriotyzm to tylko maska, jak i godność z którą się obnoszę bo   naprawdę wewnątrz jestem tak samo zgniły i wyszmelcowany brudem egoizmu,   jak ci, których potępiam. Przewracam się z boku na bok, pocę się pod   pierzyną, a noc trwa. Cisza, tylko oddech pana Zenka i tykanie "Junkersa". Może wstać, cofnąć z powrotem fosforyzowane wskazówki i wszystko wymazać   ze swojej pamięci. Zapomnieć i udawać, że nic nie było? A może to ręka   Boga w tych moich poczynaniach - przychodzi refleksja. Może tak jest sądzone i to ocali nas wszystkich? Może o piątej zaskoczyli   by go enkawudziści? Jak łatwo wszystko wytłumaczyć, uspokoić sumienie.  Tak, na pewno tak chciał Pan Bóg. Czepiam się tej myśli, żeby wydobyć się   z okropnej moralnej udręki, która jak kwas żrący gryzie duszę. Trochę   lżej. Przecież sam powiedział, że jak co, to uciekać będzie na strych. Znaczy przewiduje, a nawet się spodziewa. Stawiam mozolnie fundament pod   swoje ja. Oczyszczam się z wyrzutów sumienia, ale czyż nie jest to   fundament budowany na wewnętrznych cegłach obłudy?
Budzik dzwoni jak na alarm. Udaję że spałem i dopiero się budzę. Pan Zenek półprzytomny podnosi głowę:
- Co, już piąta, tak szybko - dziwi się. Zapala zapalniczkę i sprawdza na   tarczy zegara. Za oknami głęboka noc i cisza. - No, rzeczywiście piąta - mruczy do siebie. Głowę bym dał, że spałem nie   więcej niż dwie godziny - mówi do mnie.
Siedzi półprzytomny na tapczanie, a ja zaczynam się bać, że położy się   spać dalej i cały mój manewr na nic. Już sobie niczego nie tłumaczę, nie   usprawiedliwiam się, wraz z terkotem budzika napłynęły wspomnienia gorąca   Jasinego ciała. Znowu kręci się w głowie. Leżę i drżę w oczekiwaniu, co   pan Zenek zrobi. Z uczuciem ulgi słyszę, że sięga po buty. Nakłada kurtkę   i zbiera z podłogi broń. Udaję sennego kiedy klepie mnie po ramieniu i   wychodzi. Janka otwiera drzwi od kuchni na dwór i najpierw uważnie się   rozgląda. Wygląda na to, że jest cicho i spokojnie, zresztą jakiemu   szpiclowi chciałoby się w taką noc szpiegować? Wieje zimny, wilgotny   wiatr, zacinając co chwila deszczem. Przez otwarte drzwi jego podmuch   doleciał aż do mojego łóżka, dotykając czoła wilgotnym, zimnym macnięciem. Wzdrygnąłem się, iść teraz w taką zabłoconą, zimną ciemność. Przez chwilę   przeleciała przeze mnie fala współczucia i żalu, ale było to bardzo   krótkie i przelotne. Przeminęło z chwilą kiedy tylko Jasia zamknęła za   panem Zenkiem drzwi i wsunęła się do swojego łóżka  Nie robiłem już takich słowno-ruchowych manewrów jak poprzednio w   rodzaju: zimno mi, czy mogę przyjść do ciebie zagrzać się itp. Od razu   biegiem, plaszcząc stopami po podłodze pobiegłem do jej łóżka i wsunąłem   się pod pierzynę. Rozczarowałem się, bo znowu założyła majtki i nie chciała ich zdjąć. Zaczęła mi mówić, że to grzech i świństwo takie rzeczy robić bez ślubu -   widocznie poprzednie dwie godziny spała i ochłonęła. Musiałem zaczynać wszystko od początku. W końcu, po długich i uciążliwych   szamotaniach, zdjęła majtki. Jednak niczego to jeszcze nie oznaczało. Uda   miała grube i mocno zaciśnięte. Do tego pomagała sobie dwoma, wsuniętymi   między nogi rękami. Forteca nie do zdobycia. Nad ranem, równie wyczerpana jak ja, zaczęła pozwalać mi się dotknąć, ale   tylko na moment i nie dalej jak na centymetr, bo będzie dziecko. A jak   będzie to co ona z nim zrobi - przecież z nią się nie ożenię, bo jestem za   młody. Tak nastraszyła mnie tą wizją dziecka, że i potem, kiedy w milczeniu już   niczego nie broniła, po..." tylko na centymetr", sam pospiesznie się   wycofywałem.  Oboje właściwie nie wiedzieliśmy dokładnie jak to się robi... Zresztą noc   się kończyła i zapał mijał. Jasia znowu wydawała się nieatrakcyjna. Zobaczyłem kartoflany nos i grube okrągłe usta, zapomniałem już jak je z   zapałem całowałem. I ten mocny zapach potu, czy tej wilgoci? A w ogóle   byłem zmęczony, niewyspany i miałem już dość tej centymetrowej zabawy. Z   ulgą więc powitałem ranek, sygnał do ruszenia w drogę.