Za to z nadejściem zimy ogarnął nas szał ślizgania. Cała skarpa
od ulicy Zamojskiej aż do cmentarza była jednym wielkim, wyślizganym
zboczem. Prawdziwe sanki, za takie uważałem kupione w sklepie, miałem tylko
ja. Jednak niedługo. Miały cienkie, wysokie płozy, deseczki były delikatne,
przeznaczone dla grzecznych dzieci. Rozsypały się też po kilku szaleńczych
zjazdach. Nikogo zresztą nie było stać na takie sanki. Chłopcy
robili więc sobie sami. Dwie deski przyrżnięte ukośnie , podbite
bednarką, zbite dwoma innymi i sanki gotowe. Jeździły nie gorzej
od sklepowych, a były dużo wytrzymalsze. Ale najmocniejsze
i najszybsze były stalowe stelaże z siedzeń samochodowych,
nazywane "stalówkami". Szybko też stały się najbardziej pożądanymi
"sankami". Kiedy któryś przyciągnął je na górkę, z miejsca
ruszyła fala poszukiwaczy samochodowych tym razem nie za trąbkami
(z gumowymi gruszkami), lecz szukająca foteli, albo tego co po zdarciu
skóry zostało. W końcu z opuszczonych samochodów pozostały tylko
pordzewiałe blachy nadwozi. Reszta została wykorzystana do celów jakie
się nie śniły dawnym właścicielom.
Na skarpie było więc rojno i gwarno. Był to czas kiedy jeszcze
Żydzi także mogli razem z nami się bawić. Mało ich jednak przychodziło,
była zima, a bieda u nich była coraz większa. Niemcy już zakazali im
handlu i ciągle ściągali jakieś "kontrybucje". Jeździli więc z górki
ale nie na sankach i nie na "stalówkach" lecz na butach. Dokładniej
na kawałkach opon, które zastępowały im buty. Byli to ci najbogatsi,
którzy mieli jeszcze jakieś łachy do okrycia bo pozostali w
zimno w ogóle nie wychodzili na dwór. Nikt zresztą na ich ubiór nie zwracał
uwagi bo przyzwyczajeni byliśmy do Żydów w łachmanach. Przed
wojną bowiem komarowscy Żydzi, z małymi wyjątkami, byli bardzo
biedni. Bieda była zresztą powszechna. Wśród Polaków biedoty też nie brakowało.
I wielu nie miało normalnych skórzanych butów tylko drewniaki.
A i te były nieraz jedyną parą w rodzinie. Niemcy płacili
rolnikom za dostarczane kontyngenty właśnie drewniakami i wódką,
w litrowych butelkach z czerwoną kartką. Drewniaki w chodzeniu były
bardzo niewygodne i marzły w nich nogi, ale na skarpie nikt o tym
nie myślał. Ba, nawet zazdroszczono posiadaczom, bo można było
na nich zjeżdżać szybko jak na łyżwach, i bez obawy o podeszwy.
Kiedy spadł większy śnieg i na sanki był za gruby przypominano
sobie o nartach. Prawdziwe narty jedyne w Komarowie miał Mietek Ignasiak,
starszy syn nauczyciela przyrody. Przyszedł kiedyś z nimi na
zbocze strasznie dumny z ich posiadania, bo wydawało mu się,
że jak się ma takie piękne, fabryczne narty to w ślad za nimi
idą i umiejętności, ale tu się omylił. Reszta chłopaków zjeżdżała
na klepkach od beczek. Ze starej rozlatującej się beczki
wybierało dwie klepki, przybijało paski jak u greków i hajda
na górę. Krótkie klepki, trzepotały na boki i najważniejsze
było jak najdalej zjechać, utrzymać się na nogach, a nie dokąd. Klepki
niosły gdzie chciały i o skrętach nie było co myśleć. Nikt zresztą
nie wiedział, jak taki prawdziwy zjazd na prawdziwych nartach
wygląda. Kina w Komarowie do wojny też nie było. Mietek
więc postanowił zademonstrować jak powinno się na nartach jeździć.
Z powagą i wyższością, przed wojną zdążył skończyć pierwszą
gimnazjalną, najpierw tłumaczył zadziwionej hewrze wykonania skrętu.
- Najpierw jedną nartę wysuwa się do przodu, klęka na drugiej i
to nazywa się telemark. Słuchaliśmy z rozdziawionymi gębami,
bo Mietek był parę lat od nas starszy i ten telemark...
Potem Mietek wszedł w sadzie na górkę, a myśmy mieli się przyglądać
i uczyć się. Ustawił narty prosto w dół i odepchnął się
kijkami. Jednak po kilku metrach kiedy nabierał już pędu, zaczepił
dziobem narty o zmarznięty śnieg i walnął prze siebie pierwszego
koziołka. Skończył dopiero na dole. Na szczęście nie uderzył
w któreś z drzew i nic mu się nie stało. Ale tak się zawstydził,
że zabrał narty i poszedł do domu. I tyleśmy prawdziwe narty
widzieli. Nawet nie dał nikomu na nich spróbować. W tym bowiem wieku
wyśmianie, przezwiska, wydawały się najgorszymi rzeczami na świecie, tak
jak utrata honoru w życiu dorosłym. I nie dane było mi ujrzeć
telemarka. Minęła jedyna okazja, bo kiedy doszedłem do
narciarskich lat, telemark był już zapomniany.
Najpopularniejsze jednak były łyżwy. Co prawda w pobliżu
nie było stawów, które mogłyby służyć za lodowiska ale wystarczał śnieg
by się ślizgać. Te nasze nieostrzone tępe łyżwy najlepiej do tego
się nadawały. Kiedy wiosną zamarzła powódź, i powstała gigantyczna ślizgawka
wszędzie na uliczkach, sadach, polach to okazało się, że na
łyżwach nie można było nawet ustać. Zupełnie nie trzymały się
lodu. Jeździło się więc po, wyślizganych ulicach i ścieżkach. Szczególnie
zjazdy ścieżkami ze skarpy Podgórza, dostarczały wielkiej przyjemności,
chociaż były to karkołomne zjazdy i wymagały zręczności i odwagi.
Prawdziwe metalowe łyżwy mieliśmy tylko ja i Tosiek. Były to
popularne "lodówki" ze szpicami, w odróżnieniu od "śniegówek" z
zakręcanymi przodami. Jedną taką parę miał chłopak z Przedmieścia
i wszyscy mu zazdrościli, bo lepiej od lodówek nadawały się
na śnieg, nie zaczepiały o grudy. Łyżwy mocowało się do obcasa, w
specjalnie wycięty w nim otwór, i przykręcało do zelówki.
Dużym utrudnieniem, w ślizganiu się po ścieżkach, szczególnie
po mieście między żydowskimi domami były zamarznięte zawartości
wylewanych nocników. Nie było tam rynsztoków i każdy co wys..
to na drogę. Kiedy nie było mrozu spływało to w dół użyźniając sady, ale
gdy przyszedł mróz zamarznięte g... stanowiło duże niebezpieczeństwo. Wystarczyło
zaczepić szpicem łyżwy i nie tylko szorowało się nosem po ziemi,
ale i często but zostawał bez zelówki.
Reszta poza naszą trójką, która na żelaznych, ślizgała się na
drewnianych, własnej roboty. W kawałku drewna wycinało się miejsce
na stopę, w bokach wierciło się otwory na paski, a wszystko podbijało
drutem od spodu. Ten drut to była właściwa płoza. Naturalnie na
takich łyżwach ciężej się ślizgało, a i mnie na
fabrycznych, nie było lekko. Mama kupiła mi buty z cholewami,
o twardych wysokich zasadzkach. Ładne były ale bezlitośnie
obcierały kostki. Nie pomagały warstwy onuc, nogi się chwiały na
wszystkie strony i jazda przynosiła nieraz więcej cierpienia niż
przyjemności. Ale pamiętałem nauki taty i nie dawałem tego poznać po sobie.
Najlepiej jeździło się za saniami. Najczęściej polowaliśmy
na sanie razem z Tośkiem. Tosiek był silniejszy, szybszy
i pomagał mi się zaczepić. Na to czepianie woźnice reagowali
różnie. Jedni nie zwracali uwagi, jakby nie widzieli i za takimi jechało
się w ciągłej obawie, że zobaczą i... Inni gdy zobaczyli, tylko roześmieli
się, i wtedy jechało się pewnie i z fantazją. Byli jednak
i
tacy, a wcale nie było ich mało, że zaraz batem. Bez uprzedzenia bili po
rękach, głowie, jak popadło. Dobrze, że czapki mieliśmy grube,
z nausznikami albo świetnie chroniące wysokie baranie to i
krzywdy nie robili. Ale takiemu woźnicy, w zamian, puszczało się sanie
w zatokę. Po takim "puszczeniu " kiedy wpadły w trawers, czasami
tylko stanęły w poprzek drogi ale i potrafiły się wywrócić. Masz
chłopie za baty.
Najwięcej sań było podczas jarmarku. Wtedy można się było
wyjeździć. Jarmarki w ową zimę, a szczególnie na początku, kiedy mróz nie
był jeszcze taki silny, były bardzo ludne. Wszyscy czymś handlowali. Wydawało
się, że latami czekali na taką okazję. A może ja tak to widziałem.
Dorastałem i chodziłem swobodnie. Mama zajęta była w lokalu, a ja cały
dzień miałem do dyspozycji. Żadnych ograniczeń, żadnych obowiązków. Jedynie
musiałem zgłaszać się w południe na obiad, żebym broń Boże nie osłabł...
Ogólny szał handlowania, zarabiania, jaki ludzi ogarnął
w pierwszą zimę wojny, udzielił się i nam. Tosiek i Kazik już sprzedają
papierosy, bibułkę, postanowiłem i ja do nich dołączyć. Wydawało się łatwe
kupić gilzy, nabić tytoniem i gotowe już papierosy sprzedać
pod firmą "Morwitan"(była to firma produkująca gilzy). Tylko do
tego potrzebne były pieniądze. A nie miałem nawet grosika. Zresztą i przed
wojną nie dostawałem żadnego kieszonkowego, bo nie było zwyczaju,
żebym miał jakieś pieniądze. Wiedziałem, że jak dorosnę,
zarobię sobie, to będę miał. I teraz wydawało mi się, że okazja
nadeszła. Mamy prosić jednak nie chciałem. Po pierwsze, chciałem
swoimi zarobkami zrobić niespodziankę, a po drugie nie
byłem pewny jej reakcji. W końcu udało mi się pożyczyć od jednego handlującego
18 groszy. Kupiłem za nie książeczkę bibułki, i wyliczyłem sobie, że jeśli
sprzedam za 20 groszy będę miał 2 grosze zysku. Początek pierwszego
miliona. Bo czyż nie od centów zaczynali amerykańscy milionerzy?
Trudno jednak było ze sprzedażą, ludzie woleli iść do trafiki,
niż płacić dwa grosze drożej. Z zarobkami więc różnie
bywało. Opuszczałem nieraz do 19 , a czasami sprzedawałem nawet
po 18 gr., byle pieniądze wycofać. W miarę jednak upływu czasu,
kiedy pozbyłem się skrępowania i wstydu, szło lepiej. Przestałem
szeptać z przestraszoną miną: "Kup pan książeczkę", a podjeżdżałem na łyżwach
do sań i wykrzykiwałem: "Bibułka Solali co się sama pali", "Cztery
Asy na nie każdy łasy", "Dąb najlepsze drzewo, a najlepsza bibułka
to Herbewo" itp.... Tak uwijając się od rana do późnego zmroku,
kiedy już ostatni chłopi, nawet ci z knajp odjechali z rynku,
potrafiłem zarobić nieraz i trzydzieści groszy. Oddawałem wtedy
pożyczone pieniądze, pożyczałem na nowo i stopniowo kupowałem coraz
więcej książeczek. Kiedy mój zarobek wyniósł 70 groszy, pełen entuzjazmu
pobiegłem pochwalić się mamie. I tu, na moją rozentuzjazmowaną duszę handlowca,
oburzenie mamy spadło jak kubeł zimnej wody. Zamiast pochwalić
moją przedsiębiorczość zaczęła utyskiwać.
- To ja haruję dniami i nocami po to, żeby ci niczego nie brakło,
a ty z ulicznikami sprzedajesz bibułki? Mój syn sprzedaje bibułki,
a czyż nie masz co jeść? Żadnej godności, ambicji, jeszcze
niedługo doczekam się, że pójdziesz żebrać!
Bardzo się zdenerwowała ale po smycz nie sięgnęła. Stuliłem więc
cicho uszy, ale nie byłem przekonany, że zrobiłem coś złego. Podobnie
było zresztą i potem. Wszelkie moje inicjatywy mama brała za osobistą
obrazę, dowód rzekomej swojej nieporadności życiowej, czy ja
wiem zresztą czego? Później zrozumiałem, że mamusia uważała
handel za zajęcie niegodne dla jej syna, który jest przeznaczony
do wyższych celów. Doktor, adwokat, no ewentualnie inżynier, to zawody,
zajęcia odpowiednie... Rozumiałem ją, widziałem jak ciężko na to
pracowała, postanowiłem więc mamy nie denerwować, zrezygnowałem. Chociaż
te moje rezygnacje miały się kiedyś zemścić. Po latach bowiem, kiedy
byliśmy w jeszcze trudniejszej sytuacji, poszedłem do pracy
przy sadzeniu lasu, i wytrzymałem w niej tylko dwa dni. Przyzwyczajony
do nic nie robienia, poszedłem do łóżka, wyłgując się bólem mięśni
etc. Mama wtedy nic nie powiedziała, tylko popatrzyła na mnie tak jakoś
smutno. Czy pamiętała? Czy pomyślała, że od małego trzeba było nakłaniać
do pracy, do działania. Tego nigdy się nie dowiedziałem.
Zima coraz sroższa. Mróz dochodzi do czterdziestu stopni. Drzewa
w sadach pękają z hukiem wystrzału karabinowego. Nauka zawieszona
na długie tygodnie. Siedzę więc w domu i czytam książki. Na
taki mróz nie wolno wychodzić, bo przeziębienie gotowe. Leję
więc w nocnik pod łóżkiem i nie wychodzę przez cały dzień spod kołdry.
Po tym, kiedy całe wydanie oprawione w skórę dzieł marszałka Polski
Piłsudskiego zrabowali Sowieci, w domu pozostały tylko niedobitki z
biblioteki Kuriera Ilustrowanego. Były to książki, których papier nie
nadawał się do zrobienia "skręta". Biblioteka Kuriera Ilustrowanego był
to taki comiesięczny dodatek książkowy dla prenumeratorów gazety.
Czytam więc: "Hadżi Murat", "Kolebka na Głębinie" ale już "Duch Puszczy"
czy "Władca Ognia" przestają interesować . Uważam za
dziecinne, przecież od kilku miesięcy idzie mi na jedenasty
rok życia. Za to zachwycam się "Pilotem " Coopera. Przeżywam
razem z amerykańskimi marynarzami walkę na ich fregacie o wolność
Stanów Zjednoczonych i o piękną księżniczkę, narzeczoną oficera.
Akcja toczy się wartko, napięcie rośnie i w momencie gdy następuje
dramatyczna scena: ojciec narzeczonej wyciąga szpadę i będzie
się, z in spe zięciem pojedynkował, a piechota morska szykuje
muszkiety... książka się urywa. O tym że miała dalszy ciąg
świadczy tylko grzbiet po wyrwanych kartkach... Ktoś potrzebował na
skręty. Całą przeczytałem dopiero po kilkunastu latach, ale nie wzbudziła
już takich namiętności jak wówczas. Te kilkanaście lat jakie
przeżyłem od tamtej pory, pozbawiły kobiety ówczesnej tajemniczości
i być może dlatego książka straciła atrakcyjność.
Owej nadzwyczaj mroźnej zimy, gdy temperatura spadała poniżej
30 stopni, pomimo siedzenia w domu zachorowałem. Uda pokryły wielkie,
bolesne czyraki, tak że spodni nie mogłem założyć. I jedyną pociechą było
to, że teraz leżałem w łóżku już legalnie, bez wyrzutów sumienia.
Jedynym łącznikiem ze światem była Jasia, która donosiła z lokalu
jedzenie. Wygrzany, podniecony lekturami, czekałem z niecierpliwością na
jej przyjście. I wreszcie drzwi skrzypią, wchodzi. Za nią wpada biały kłąb
mroźnego powietrza. Okutana w chusty po czubek nosa wygląda
jak ośnieżona kula. Powoli odwija się z nich, rozsiewając po pokoju fale
zimna. Na krótkich nóżkach baryłeczkowaty brzuszek, wyżej wałek piersi,
a nad nimi okrągła głowa. Oczka okrągłe i zadarty nosek, przypominają
Pinokia. Nie zważając na czyraki wyskakuję z łóżka rozgrzany książkowym
światem i wołam:
- Bądź moją lady, będę cię kochał i o ciebie walczył - próbuję dostać
się poprzez jej wypukłości do policzka z całusem.
Jasia patrzy na mnie podejrzliwie, czy nie zwariowałem i uchyla
się nadstawiając okrągłe biodro. W rezultacie, trafiam ustami nie
w policzek lecz w koniec chustki zawiązanej pod brodą. Rumiane od
mrozu policzki Jasi jeszcze bardziej czerwienieją, a ona ostrzega:
- Bo zabiorę obiad i powiem mamie.
Jasia przyszła ze wsi trochę otrzeć się w świecie i dorobić do utrzymania
domu i za nic nie chce zrozumieć, że pomimo jej nosa i całej figury zdolny
byłbym ją pokochać. Nie zwraca na mnie uwagi i w skupieniu odwija
szmaty z plecionego ze słomy koszyka. Udaje, czy naprawdę nie
czuję co się ze mną dzieje? Kręci mi się w głowie i zapominając
znowu o czyrakach i głodzie próbuję ją objąć, ale się wymyka
i straszy, że się poskarży. Nieczuła, sama nie wie co traci, rozżalony
odgrażam się w duchu. W miarę jak odtaje, coraz intensywniej rozchodzi
się po pokoju jej zapach. Zapach młodej kobiety. Coraz bardziej podnieca.
Napięcie we mnie rośnie, przez chwilę wydaje mi się, że coś się ze
mną stanie. Otępiały wstrzymuję oddech i... nagle czuję jak
ogarnia fala uspokojenia, jak bym zanurzał się w chłodną wodę. Zapach staje
się obojętny, a nawet wręcz nieprzyjemny. I dziwię się, jak
mogłem przed chwilą szaleć z miłości. Rysy pospolite, niezgrabna, a jej
chusty i spódnicę z grubej tkaniny czuć stęchlizną i potem. Żałuję
swego postępowania i przepraszam Pana Boga za grzechy w myśli i w
mowie. Dobrze, że do czynów nie doszło. Dobrze?
- Ejże mały Zbysiu, jesteś że ty szczery? Ksiądz przez
kratki mówi takim dziwnym, szeleszczącym szeptem. - I nic więcej? - dopytuje
się. - A z chłopcami, a sam, nie bawiłeś się nieprzyzwoicie?
Myślę i po zastanowieniu, mówię:
- Raz. Pamiętam w pewną letnią niedzielę podsłuchałem jak po sumie
Tosiek z Józkiem umawiali się, że pójdą w krzaki. Blisko, w
te same koło Oliskich chałupy, gdzie przed wojną znaleźliśmy kradzione
buty i kawał konopnego płótna. I będą coś robić. Chciałem się dowiedzieć
co ale powiedzieli, że to nie dla gówniarzy i chcieli przegonić.
Napraszałem się jednak i w końcu się zgodzili ale pod warunkiem,
że przysięgnę, że nikomu nie powiem. Przysięgłem. Wleźliśmy
w krzaki, a w nich duchota i muchy. Świąteczne ubrania piły
pod pachami i obcierały szyje. Już zacząłem żałować, że wlazłem razem
z nimi, przestałem być ciekawy, ale wyjść nie można było - poczytaliby
to za zdradę. Tosiek rozpiął guziki rozporka i wyciągnął. Popatrzyliśmy
ze zdziwieniem.
- Masz jak Janowy koń wnęter, kiedy kobyłę zobaczy - któryś
powiedział z podziwem.
- A cożeście myśleli - pełen dumy Tosiek ujął zwisającego w dwa
palce i zaczął ruszać. Sprężyło mu się to jak brzozowa laga
i napęczniało.
- Jak by tak tarniną przekłuć to by siknął jak z pęcherza. Ciekawe
czym?
- Cicho głupi - reszta uspokajała żartownisia.
Tosiek sczerwieniał, ręką ruszał coraz szybciej, na skroniach wystąpiły
krople potu. Patrzyliśmy w milczeniu. Nie robiło to na mnie żadnego
wrażenia. Pomyślałem tylko, że będę bardzo nieszczęśliwy w życiu z tym
swoim niepozornym spodniowym atrybutem. Tosiek nagle napiął się jakby miał
w trąbę dmuchnąć i z końca wytrysnęła cienka strużka białej
cieczy wprost na granatową marynarkę Józka, który stał najbliżej.
- Widzieliście? Tak się kutasem robi, żeby było dobrze - instruował
dalej Tosiek.
- Świnia, całą marynarkę mi poplamiłeś - Józek próbował wycierać
liściem łopianu, ale tylko bardziej rozmazywał. Plama stawała
się blado-zielona.
Z ulgą wyrwałem się z tej krzakowej duchoty. Czułem wstręt i nie
myślałem nawet o tym więcej, dlatego na natarczywe pytania księdza:
"Przypomnij sobie, przypomnij sobie dokładnie, ile razy?" -
z całym spokojem powtarzałem : tylko raz. Bo przecież to, że
dotknę sobie nogami lub o prześcieradło, to nie jest to, o co Pan
Bóg by się gniewał. Często się modlę, żeby mnie szatan nie kusił, żebym
przy dziewczynkach nie myślał o żadnych takich historiach,
jak ta ze Zdzisią.
Zgłosiłem się też na ministranta. Dostałem tekst z ministranturą
po łacinie i się pilnie uczę, ale nic nie rozumiem.
- Nie musisz rozumieć - mówią starsi ministranci. - Długie to, rozumieć
i zapamiętać trudno. Wystarczy że zapamiętasz pierwsze i ostatnie
słowa, które musisz wypowiedzieć, a resztę ile znasz, półgłosem
się mamrocze... Tak robi każdy.
- Księdza gdy się modli też nie zrozumiesz, bo tylko ostatnie słowo
wypowiada wyraźnie.
- Ty też, to bardzo ważne , modlitwę musisz zakończyć
wyraźnym słowem, żeby ksiądz usłyszał, że skończyłeś.
Do mszy najpierw się służy z kilku starszymi. Wtedy łatwo. Wystarczy
tylko patrzeć na innych i naśladować. Mszał obsługują, nie musisz umieć,
ale niestety dzwonki też. Biorą sobie poczwórne, potrójne dzwonki, a
adeptom w drodze łaski zostawiają pojedyncze, których prawie nie słychać.
Zacząłem więc, korzystając z wakacji, biegać codziennie na ranne
msze, żeby jak najszybciej ministrantury się nauczyć. Bardzo mi się to
podobało. Najpierw w zakrystii pomagałem ubrać się księdzu, a potem wychodziłem
przed nim i ciągnąłem za szarfę od specjalnego dzwonka. Zależnie od
rodzaju mszy: śpiewana, grana lub cicha - dzwoniłem raz, dwa albo trzy.
Zawsze służył ze mną któryś ze starszych chłopców już umiejących,
ale raz, kiedy roboty polowe były w pełni zdarzyło się, że nikt nie
przyszedł. Znalazłem się w zakrystii sam z księdzem. Pomogłem mu się ubrać
ale nie zakładam komży. Co chwila biegam do drzwi wyglądać, czy pomoc
nie nadchodzi. Ksiądz już nakłada ornat, a mnie robi się coraz goręcej.
Ręce zaczynają mi latać, a nogi stają się jakoś dziwnie miękkie.
Ja chcę iść w jedną stronę, a one w drugą.
- No, zakładaj komżę, na co czekasz - pogania ksiądz.
Nie ma więc odwołania. Biorę mszał i wychodzimy. W kościele
niespodziewanie dużo ludzi, ale msza cicha. To jeszcze gorzej, bo
tak po organach można było się trochę domyślać, a w ciszy znikąd
żadnej pomocy, i każde chrząknięcie słychać, a co dopiero ministranturę.
Zaczęła się pamiętna msza, podczas której myślałem, że będzie moją
ostatnią bo ducha wyzionę. Proszę pana Boga, żeby pomógł, w głowie mi się
kręci i to co nawet już znałem, wyleciało mi teraz z pamięci. Pustka jak
w sąsieku przed żniwami. Pan Bóg też nie skory do pomagania
leniom i zarozumialcom - jak nie potrafisz nie pchaj się na
afisz. Nic mi nie wychodzi. Gdy klękam, ludzie wstają, wstaję oni klękają
i biją się w piersi. Próbuję dzwonić, ale ksiądz syczy: cicho.
Nie mówię ministrantury, bo nic nie pamiętam. Ksiądz na początku
trochę czeka, a potem gdy zorientował się z kim ma do czynienia,
sam zaczął mówić za siebie i za mnie. Półprzytomny czekam na znak,
kiedy mszał przenieść na drugą stronę ołtarza, przecież ksiądz
sam sobie nie będzie przenosił. Wydaje mi się, że już. Startuję po
stopniach, ale powstrzymuje szept księdza:
- Dokąd, czekaj.
Czekam, czekam. Ksiądz stoi, ludzie też. Wszystko znieruchomiało.
Taka cisza, myślę - może zadzwonić? Ruszam delikatnie dzwonkiem
i oglądam się przez ramię na najbliższe babiny stojące przy
balustradzie prezbiterium. Spotykam wzrok pełen zgrozy, a jedna, młodsza,
kręci palcem po czole. Och żeby tak się obudzić i znaleźć na
łące, na torfowisku, pokąpać się.
- Weźmiesz niedorajdo wreszcie ten mszał - cuci mnie nagle sceniczny
szept księdza, który rozlega się po kościele jak odgłos górskiego
potoku. Zrywam się czerwony jak burak i po schodach po mszał.
Obracam się z nim do ludzi, żeby przejść na drugą stronę ołtarza
i wydaje mi się, że wszyscy na mnie patrzą, że wszyscy się ze mnie
śmieją. Rozumiem teraz, że na Polinezji tubylcy mogą zabijać myślą
swoich współplemieńców, bo nagle nogi mi się plączą i grzmocę
jak długi na dywan przed ołtarzem. Tyle tylko miałem zaparcia
w sobie, że ciężkiego mszału nie wypuściłem z rąk. Rąbnąłem łokciami,
aż mi prąd po rękach poszedł, drewnianą podstawą mszału też walnąłem
w podłogę, ale mszał mi nie wypadł. Ksiądz spłoszony hałasem obrócił
się do ludzi i nie wiedziałem, czy z ubolewania nade mną czy też
tak przewidywała modlitwa, rozłożył szeroko ręce i powiedział głośno:
"Dominus vobiscum". Pozbierałem się i przeniosłem mszał na drugą stronę
ołtarza. Wtedy posłyszałem szept księdza, który widocznie się zląkł,
że mogę mu zwiać po tych wszystkich perypetiach:
- Będę ci wszystko mówił, tylko na Boga uważaj, słuchaj uważnie.
Dobry ksiądz, młody, wikary, niedawno nastał. Miałem szczęście,
bo jak by tak ksiądz stary, ksiądz proboszcz, ten by nie przepuścił.
Nie obeszło by się bez leni, baranów albo po prostu z kościoła
by przegonił. Ksiądz proboszcz to ho, ho. Jak przyszli ruskie i żydki chwyciły
się obraz zamalowywać, to ich sam jeden z laską przegonił.
Dopiero później to zrobili, kiedy sołdaty zabrali księdza do
aresztu. Teraz też, jak odprawia, to organista gra "Jeszcze Polska...
", a ksiądz na koniec mszy intonuje "Boże coś Polskę... ",
chociaż jest to pieśń zakazana i Niemcy mogą go aresztować.
Wtedy cały kościół płacze. Bojowy staruszek. A wikaremu, potem w zakrystii
opowiedziałem historyjkę, że jestem na czczo i osłabłem, bo
w ogóle chyba niedożywiony jestem i bardzo biedny. Minę miałem
pokorną i żałosną, a ksiądz wikary który nie znał mnie ani moich warunków
życiowych - uwierzył i jeszcze pocieszał.
Lubię być w kościele, szczególnie latem. Jest tak przyjemnie,
chłodno i czuje się obecność Pana Boga. Modlę się ciągle, żeby
pomógł tatusiowi w powrocie do domu, żeby starania mamusi odniosły
skutek. Modlę się nieraz z taką siłą, że zapominam o wszystkim.
Dziękuję Panu Bogu za list od tatusia który otrzymaliśmy. Właściwie to
kartka pocztowa z szarego, pakunkowego papieru. Obok znaczka nadruk:
czerwony sierp i młot. I napis - CCCP. Kilka słów ołówkiem chemicznym,
kilka, a jakże drogich. Nie zauważyliśmy nawet kiedy całą kartkę
poplamiliśmy z mamą łzami, co kropla to wyraz się rozmazuje, jakby chciał
się rozmyć w tym szarym papierze, zniknąć. Stać się snem. Tatuś pisze,
że chorował ale już czuje się dobrze, jest z nim także Biarda, znajomy
jeszcze z Garwolina i dużo, dużo innych. Jego adres to: Ostaszków,
Kalinskaja obłast koło Archangielska. Dziękuję Panu Bogu i
modlę się, żeby dał mu zdrowie i doczekał, aż mamusia go stamtąd
wyciągnie. List pisany koło Bożego Narodzenia dotarł dopiero na wiosnę.
Dobrze, że Niemcy pomagają niektórych Polaków wyrwać z sowieckiej niewoli.
Mama pożycza pieniądze, daje komu trzeba, zgłasza się do niemieckiego
Czerwonego Krzyża. Jest nadzieja. Trzeba się modlić.
14k