Odc.14k
Jednej z coraz krótszych wiosennych nocy zapukała do okna ciocia
Marysia z Hajnówki. Opowiada makabryczne rzeczy, w które trudno uwierzyć.
Sama sprzedała wszystko co jeszcze posiadała i opłaciła przewodnika przez
granicę na Bugu, byleby tylko uciec od sowietów. Przechodzili Bug w bród,
w nocy. Mieli opłaconych czerwonych strażników, ale i tak nie obyło się
bez ostrzelania z karabinów maszynowych przez sowietów. Na szczęście noc
była ciemna i byli już dość daleko, i chociaż kule padały blisko,
wzbijając miniaturowe fontanny z czarnej, nieprzenikliwej wody nikt nie
został trafiony. Strzały zaalarmowały straż niemiecką, która przyjęła ich
na swoim brzegu w pełnej gotowości bojowej. Ustosunkowani byli jednak przyjaźnie.
Po sprawdzeniu, czy nie ma wśród nich bolszewików, całą grupę puścili wolno.
Twarz cioci Marysi zmęczona, zrezygnowana, jak twarz człowieka, który
nagle się przekonuje, że daremne było wszystko co dotychczas zrobił i całe
budowane życie runęło. Ożywia się tylko (płacze) kiedy opowiada o
przeżytej gehennie. Zaraz po zajęciu Hajnówki przez sowietów, a było to
około dwudziestego września, rozpoczęły się aresztowania Polaków
według wcześniej przygotowanych list. Zabrano też wujka Cześka
wraz z innymi robotnikami z fabryki. Kiedy próbując go ratować,
poszła na NKWD - wrzeszczeli, że tacy jak on, sługus polskich
panów, otrzyma należną mu karę. Prosiła, zaklinała, żeby chociaż
pozwolili się z nim zobaczyć... Tłumaczyła, że był wielkim
sympatykiem Sowieckiego Sojuza, zawsze słuchał Moskwy... NKWD nie
zna jednak uczucia litości. Nie pozwolili i jeszcze pogrozili, że nią też
się zajmą. Nie zobaczyła go już nigdy więcej. Za dwa dni zamordowali i
nawet nie zna miejsca grobu... Ciocia płacze, mama płacze i ja też...
Reszta opowieści mija mimo uszu. O masowych wywożeniach na
Sybir, gwałtach kobiet, rabunkach domów, powszechnym głodzie
i przymusowej pracy, bo co może być straszniejsze niż śmierć?
Mama pokazuje pocztówkę od ojca, a ja w duchu się cieszę, że tata
żyje. Szkoda mi bardzo wujka Cześka, ale nie jest to rozpacz, chwilami
nawet wydaje mi się (o bluźnierstwo), że to może Pan ukarał, za tych
bolszewików... Ciocia Marysia obraca pocztówkę w ręku, milczy, tylko
łzy się leją bez przerwy. Nie mogąc się doczekać, mama utwierdza
się:
- Jak już jest w obozie i wyzdrowiał po chorobie, to przeżyje, wypuszczą
go. Przecież nie będą trzymać w nieskończoność, za co? No nie?
Ciocia Marysia milczy, zapatrzona w jakiś odległy punkt, jakby nieobecna,
a tylko łzy bez przerwy...
- Przez Niemców go wyciągnę. Podobno jak oni zażądają, to Sowiety
zgadzają się na wymianę - mama podtrzymuje nadzieję.
Ciocia milczy. Rankiem wszyscy idziemy na mszę świętą do kościoła.
Trzeba się modlić. Wychodząc z nabożeństwa długo przyglądam się obrazowi
w kruchcie. Zaraz po wyjściu sowietów ksiądz kazał zmyć czerwoną
farbę i obraz znowu jak nowy. Powiadają, że ten Żyd co go zamalowywał,
specjalnie użył farby łatwej do zmycia, ale może ludzie tylko tak
dorabiają sobie różne wyjaśnienia.
Pan Kulessa na przykład mówi, że teraz tak każdy Żyd będzie
mówił, bo się boją Niemców. Pan Kulessa siedzi przy pokrytym ceratą stoliku
nad pustym już kuflem i zapala cygaro. Jest wysokim, czarnowłosym,
zwalistym mężczyzną, o czarnych jak węgiel oczach i lekko nalanej
twarzy. Nosi czarną skórzaną kurtkę i kapelusz tyrolski z pęczkiem dziczej
szczeciny za wstążką. Pachnie skórą i cygarami. Lubię pana Kulessę i chętnie
podałbym mu piwa ale on woli jak mu podaje panna Krysia. Kiedy nie ma mamy
za bufetem, to tylko mrugnie, a panna Krysia już z pienistym
kufelkiem. Zagląda jej w rozpiętą bluzkę i próbuje włożyć rękę
za dekolt. Panna Krysia zerka na mnie i woła:
- Panie Kulessa, co też pan - bije go po ręku - bo piwo wyleję.
Szamocze się, ale jakoś nieskutecznie, tak, że prawie siedzi na
nodze pana Kulessy, którego kolano wychodzi spomiędzy jej nóg,
podkasując sukienkę. Obserwuję tą scenę z pobłażliwym uśmiechem, wtajemniczonego
w te sprawy obojętnego mężczyzny, ale wewnątrz robi mi się gorąco.
Wreszcie panna Krysia wyrywa się i biegnie za bufet. Wyczuwa jednak coś
we mnie, bo w przelocie przesuwa ręką po moim policzku i głowie.
Po mnie przechodzi dreszcz. Nie czuję zapachu ręki, która bez
wątpienia pachnie piwem, tylko cudowną woń landrynek. Mimo woli,
kiedy zapina bluzkę, kątem oka dostrzegam brunatny wzgórek zadartego
do góry sutka. Zazdroszczę panu Kulessie odwagi. Tak sobie śmiało wyciąga
rękę i dotyka gdzie chce. Czuję, że też tak bym mógł, że pozwoliłaby
mi na to samo, ale boję się. Choć nieraz, kiedy pomagam jej
za bufetem, otrze się o mnie i wydaje mi się, że nie przypadkowo,
to jednak nie mam odwagi. Śni mi się później po nocach. Bogda dawno
już ustąpiła miejsca pannie Krysi. Jest dużo wyższa ode mnie.
Kiedyś stałem w przejściu za bufet i wystarczyło mi lekko odchylić
głowę do tyłu, by zobaczyć spod uniesionej sukienki wypiętą pupę
Krystyny, jej śniade, pełne uda. Wiek młodzieńczy, wiek dojrzewania,
to czas zapisu znaków, wyznaczających dalsze nasze postępowanie. Z masy
informacji które bezustannie bombardują zmysły zostają tylko niektóre,
nieświadomie wybrane, utrwalone, czy to zapisane we wzroku, czy zapamiętane
jako dźwięk lub zapach. Towarzyszą nam potem przez całe życie, najczęściej
ukryte, schowane, by dopiero przywołane jakimś skojarzeniem, fragmentem
aktualnej rzeczywistości, przypomnieć o sobie i skierować na
drogę odczuwania wyznaczoną przed laty. Tak też ten rysunek
ud Krystyny został jednym ze znaków zapisanych w mojej pamięci. W
ciągu długich lat mojej egzystencji na ziemi, zapomniałem o Krystynie,
o sytuacjach i odczuciach wywołanych jej zapachem i wyglądem,
a pozostał tylko sam znak. Piękny zarys kobiecego uda...
Z ulicy przez otwarte drzwi dobiegł nas męski, mocny śpiew.
Wybiegliśmy na ganek. Ulicą, trójkami, maszerowała kolumna żołnierzy
Wermachtu. Niosło się w popołudniowej ciszy miasteczka "Heile, heilo...".
Młode, dorodne chłopaki. Przyjechali niedawno, prosto z Francji,
wypasieni, rozradowani, upojeni zwycięstwem, szampanem, południowym
słońcem i kobietami. Francję już powalili, została jeszcze tylko Anglia.
Stara, spróchniała Anglia. Obrosła żydowskimi bankami. Zdmuchną ją jak
puch ze starych żydowskich pierzyn. Tymczasem maszerują i śpiewają.
Postawili w cztery dni długie, kryte papą baraki, był to dla tutejszych
cieśli popis szybkości budowania. I jeszcze pomalowali na przyjemny
zielony kolor. Zadomowili się i Komarów ma swój garnizon. Pełno pomarańczy,
szampana, czekolady - wszystko z Francji. Tam mieli życie, to jest
kraj. Teraz już jedna z ich prowincji, prowincji Wielkiej Rzeszy
Niemieckiej. Będą tam jeździć na urlopy.
- Moja ojczyzna potężna, zajmuje całą Europę, a będzie jeszcze
większa. Zobaczycie, będzie na cały świat - Kulessa siada znowu do piwa
i tłumaczy wszystkim pobok.
- Ja jestem reichsdeutsch, rozumiecie, nie jakiś tam volksdeutsch.
Prawdziwy Niemiec i mówię wam, że jak zaprowadzony zostanie niemiecki
ład, dopiero będzie dobrze.
- A co, źle wam było za Polski panie Kulessa - wtrąca Zenek Jachymek,
który wrócił właśnie ze spaceru z moją mamą. Jest małego wzrostu, o
szerokich ramionach, a raczej niedźwiedzich barach.
- Nie było źle przyznaje Kulessa, ale i nie dobrze. Wszędzie tylko
żydo-komuna dusiła człowieka i nie dawała żyć. Gdzie była jakaś możliwość
zrobienia interesu, to zaraz okazywało się, że już żadnego interesu nie
ma. Niemcy oczyszczą ten kraj z tych wrzodów, skażeń, jakimi pokryły go
żydowskie szumowiny, oczyszczą rasę. Ludzie będą dorodni i piękni. No
widzi pan panie Zenku, jestem Niemcem ale i polskim patriotą.
Zenek nie odzywa się tylko patrzy trudnym do odcyfrowania wzrokiem
na Kulessę. To właśnie on był tym mężczyzną, który przyszedł
wieczorem, jakby wysłanym na ratunek od Pana. Walczył na froncie
jako oficer i sobie tylko wiadomym sposobem uniknął stalagu. Teraz
się ukrywa i Kulessa dobrze o tym wie. Tutaj wszyscy o wszystkich
wiedzą, ale jeszcze nie nastąpiły czasy zupełnego upodlenia, jeszcze
więź sąsiedzka, rodzinna, przewyższa wszystko inne. Kulessa reichsdeutsch
pije piwo z Zenkiem i ani mu w głowie zadzwonić do żandarmerii. Choć
nie jest głupi i domyśla się, że prawą kieszeń Zenka spodni nie rozpycha
chusteczka i że oficer Wojska Polskiego nie spędza czasu na piciu
piwa, a jego częste wyjazdy nie dotyczą sprzedaży świń. Ale dla niego Zenek
jest w dalszym ciągu tym Zenkiem synem sąsiada Michała, który nieraz właził
przez płot do sadu Kulessy na jabłka i który studiował na weterynarii
we Lwowie.
Pan Zenek wyciąga Kurier Ilustrowany, dodatek niedzielny i
pokazuje wszystkim wiersz o wiośnie. Wiersz jak wiersz, podoba mi się,
choć jeszcze nie odczuwam jego piękna, za młody jestem. Za mało zapisu
w mózgu doświadczeń i wrażeń, jak byśmy dzisiaj powiedzieli.
Ale osobliwością tego wiersza jest to, że duże litery rozpoczynające
poszczególne zdania czytane od góry do dołu, układają się w zdanie "Polacy
Sikorski działa". Kulessa, trochę zdetonowany, zastanawia się, nie
wie co powiedzieć. A my wszyscy bardzo się cieszymy. Wydaje się, że wojna
już się skończyła i następuje przyszłość, jakiej każdy po swojemu
oczekuje. Nagle Kulessa wstaje. Patrzymy na niego trochę z obawą. Nigdy
nie wiadomo, kiedy w takim pół Niemcu może nastąpić przypływ lojalności
w stosunku do nowych panów - Anglia daleko. Kulessa lekko się chwieje
i patrzy na rozradowaną Krystynę. Jej biust przyciąga mu wzrok
jak magnez. Oświadcza:
- Bardzo dobrze że działa, źle tylko, że związał się z tymi angielskimi
Żydami, ale mówię wam, że jeszcze razem z Hitlerem pójdziemy wspólnie na
tę komunę i będzie Polska i będzie Sikorski, bo wiara - podniósł palec
do góry - bo wiara jest najważniejsza, i trzeba walczyć z bezbożnictwem.
- Czy wiecie, że taki mały kraj jakim jest Finlandia, który walczy
teraz z bolszewickim kolosem, mając tylko trzy miliony mieszkańców
wystawił półtora miliona żołnierzy? - coraz bliżej przysuwał
się do Krystyny.
Wyraźnie teraz widać było, że mówi tylko do niej. Nie obchodziła
jej polityka, jak mówiła, nawet się na niej nie znała, ale
widać ukradkiem puszczane do pana Kulessy błyski oczu, podniecały
go coraz bardziej.
- A nie wiecie - powiódł po obecnych tryumfującym wzrokiem - bo
wydaje się to niemożliwe. Ale u nas Niemców wszystko jest możliwe.
Domyślacie się jak to się stało? Ja wam tylko powiem, że już niedługo cały
ten gliniany kolos bezbożnictwa, tej żydokomuny, runie w pył.
Napił się piwa i próbował objąć Krystynę wpół, lecz tu wtrąciła
się mama:
- Ej, panie Kulessa, proszę zachowywać się przyzwoicie. Takie gesty,
takie ruchy, to w domu.
- Kiedy żona chora - tłumaczył się - a jednocześnie patrzył
porozumiewawczo na Krystynę - i nie mam nawet z kim uszczuplić tego - wyjął
wypchany pugilares - żeby lepiej się w kieszeni mieścił.
- Krystyna, trzymaj cnotę, bo Kulessa zagiął na ciebie parol - zaśmiał
się Zenek, a mnie oburzyła ta jego wypowiedź.
Chciałem coś powiedzieć, bo chociaż nie rozumiałem tego
co powiedział to wydawało mi się, że jest to obraźliwe dla
Krystyny, ale mama w tym momencie doszła do wniosku, że
atmosfera staje się nieodpowiednia dla młodego chłopca i kazała iść do
domu. Przez całą jednak drogę myślałem, że to niemożliwe, żeby taka młoda,
ładna, mogła ściskać się z takim starym, co najmniej trzydziestoletnim,
chłopem.
Wojska coraz więcej, nie mieszczą się już w barakach, stoją
więc biwakami po sadach i ogrodach. U Władysława Oliskiego,
ojca Janki, zastawiony samochodami cały sad, a działka zaciągnęli
aż pod skarpę. Niemcy - młodzi, weseli blondyni, rozprażeni słońcem i szampanem
Francji, puszczają muzykę z ogromnych samochodowych głośników
i częstują cukierkami i czekoladą. Ja nie biorę bo dla mnie
to najeźdźcy, okupanci. Pamiętam, że jeszcze walczy Anglia i Polska,
że jeszcze wojna nie skończona i ani na moment nie tracę wiary, że
wojnę wygramy. Chodzę jednak do sadu, bo mam nadzieję, że spotkam
Jankę. Może zdarzy się pretekst żeby zajść do domu, popatrzeć na nią. Janka
też jakby bardziej niż inne dziewczyny zwraca na mnie uwagę. Chociaż
do statusu "kawalerczaka" jeszcze mi bardzo daleko, oj jak daleko,
to jednak czasami coś zagada do mnie. To zacznie mi coś opowiadać...
Nie unika.
W tygodniu Niemcy mają ćwiczenia. Z parni zrobili strzelnicę
i strzelają z działek. Potem, kiedy kończą strzelanie wydłubujemy
z gliniastej ściany długie, lśniące niklem pociski. Pociski
są przystosowane do przebijania pancerzy czołgów i nie rozrywają
się w miękkiej glinie więc co odważniejsi rozkręcają je w imadłach,
wysypując ze środka żółtozielony, miałki proch. Potem z tego
prochu można robić różne naboje do wymyślnych strzelb, albo po prostu
używając zamiast siarki strzelać z klucza. W niedzielę za to mają
wolne i włóczą się po okolicy za dziewczynami.
Tosiek przybiegł podniecony - chcesz zobaczyć jak Łabajka
się j...? Zobaczyć Łabajkę, legendarną dla mnie Łabajkę i jeszcze
jak się j...? Pobiegłem za nim co sił. Na Podgórzu, wspięliśmy się
gliniastą dróżką powyżej małego domku, niemal przylegającego
do zbocza. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości dachu Tosiek
zatrzymał się i z palcem przy ustach obrócił się w stronę okna,
do połowy przysłoniętego firaneczką. Oczy mu zabłyszczały, kiedy zaczął
wpatrywać się w okno, ja jednak oprócz cienia za szybą niczego nie
widziałem.
- Nic nie widać - denerwowałem się - nabrałeś, przecież tam nikogo
nie ma.
Tosiek puknął się w czoło i szepnął:
- Popatrz lepiej o tu, w lewy róg.
Rzeczywiście, gdy wzrok się przyzwyczaił się do cienia panującego
w izbie, zobaczyłem drewniane poręcze łóżka i oparte o nie dwie bose
stopy. Wpatrując się dłużej dostrzegłem biały zarys d..., która rytmicznym
ruchem jakby ubijała coś pod sobą. Twarz zaczęła palić wypiekami.
Dostrzegałem coraz więcej szczegółów. Zobaczyłem nawet czarną szparę tyłka
która w zależności od kierunku ruchu, to rozchylała się w szeroką
szczelinę, to zaciskała w wąską kreskę. Wyżej zobaczyłem plecy w
białej koszuli, ale Łabajki nie dojrzałem. Mężczyzna zakrywał ją
całym sobą. Zafascynowany i podniecony nie mogłem oderwać wzroku
od serowato jaśniejącego żołnierskiego tyłka. Że to był żołnierz i
Niemiec, świadczył zawieszony na oparciu krzesła mundur i pas z
połyskującą klamrą. Nachyliliśmy się mocniej i wydawało się, że słychać
sapanie Niemca i stękanie niewidocznej Łabajki, gdy nagle Tosiek
szturchnął. Spojrzałem w drugi kąt izby i zbaraniałem. Prosto w oczy
patrzył nam Niemiec w mundurze. Przed chwilą widocznie odwrócił się od
lustra bo jeszcze gładził ułożone w przedziałek włosy. Zaskoczeni
patrzyliśmy przez chwilę na siebie bez ruchu. Emocje momentalnie mnie
opuściły, a ich miejsce zajął strach. Stałem jak zdrętwiały, bez ruchu,
dopiero kuksaniec Tośka wyrwał z tej niemocy:
- Wiejemy.
No i zwialiśmy. Potem, kiedy już w bezpiecznym miejscu, spokojnie
myślałem o tym co widziałem, ze zdumieniem stwierdziłem, że
hasło "jucać Łabajkę" straciło swoją magiczną, podniecającą
moc. Widok niemieckiego tyłka budził wstręt, a gdy jeszcze uświadomiłem
sobie, że kurwa co prawda jest tylko kurwą, ale to polska kurwa i
zadaje się z Niemcami, pozostała tylko pogarda.
Ale nie wszyscy Niemcy chodzili do Łabajki. Jeden taki rudy,
bardzo młodo wyglądający, łazi z trzynastoletnią dziewczynką.
Wszyscy są oburzeni, jak też matka może pozwolić. Przezywamy
ją Lubos, od nazwiska Niemca z którym chodzi. Trochę wyższa od nas,
ale nie starsza... Chłopaki snują różne przypuszczenia, nikt jednak
nie wie co się za tym właściwie kryje. Niemiec podobno chodzi do
domu, do starej, bo dziewczynka nie ma ojca, i tamta pozwala im chodzić
na spacery. Dziwna para, on, dwudziestoletni byczek i ona wyrośnięta,
ale bardzo szczupła i dziecinna. Z nikim się nigdy nie bawiła, a teraz
to już wykluczone... Nigdy nie dowiedziałem się jak to właściwie
było.
Kiedy Niemcy sobie popiją, to wyprawiają różne brewerie, jak
to żołnierze. Raz założyli się między sobą, że jeden z nich wjedzie na
skarpę, na cmentarz, samochodem. Wóz był terenowy, podobny do amerykańskiej
dodgge, jakie za kilka lat mieliśmy oglądać. Sześć kół i na
wszystkie napęd. Wylegliśmy z chałupy Janki na przyzbę i czuliśmy się jak
w cyrku. Niemiec warczał, warczał, i wspinał się zakosami. W przód
i w tył, w przód i w tył. Trawersował w górę. Chwilami wydawało
się, że się przewróci, stawał prawie pionowo bokiem, ale się
nie przewrócił. Na skarpę jednak, na cmentarz nie wjechał.
Przeszkodziła mu ostatnia, dwumetrowa, pionowa stromizna. Człowiek
by nie wszedł... ale i tak wyczynem wzbudził sensację i podziw.
Zazdrościłem zachwytu Janki i marzyłem po cichutku, że może
kiedyś i ja też czymś ją zadziwię.
Ludzie mówią, że jak tyle wojska w Komarowie, to coś z tego
musi być. Niemcy sami zresztą jak sobie popiją chwalą się, że już
niedługo będą jeść rosyjski kawior. Nie mam pojęcia co to takiego,
ale musi to być jakaś nadzwyczajna potrawa. W książkach, na
wytwornych przyjęciach, zawsze obok szampana występuje kawior.
Szampan to podobno pyszne wino. Mama kupiła od Niemców trzy
duże butelki wiśniowego koloru. Powiedziała, że wypijemy go dla uczczenia
końca wojny i naszego zwycięstwa. Zakopywały go w ogródku z
Jasią w nocy, w tajemnicy. Na nieszczęście jedna butelka się rozbiła. Nawet
nie spróbowaliśmy, ale udało się zakopać jeszcze dwie - pocieszamy
się.
No i pękło. Obudziły nas o świcie samoloty lecące z lotniska
w Łabuniach. Leciały niedaleko, bo ledwie ich warkot umilkł,
a zaraz doszło po rannej rosie głuche stękania ziemi, front
był bardzo blisko. Żydki się ożywiły i zaczęły przepowiadać:
- Nu, teraz z tym bandytą Hitlerem koniec. Już Stalin mu skórę dobrze
wygarbuje. Przepowiednia jednak na razie się nie sprawdzała. Niemcy tak
szybko zajmowali teren, jak prędko potrafiły jechać czołgi.
Oporu prawie żadnego. Zaraz też pojawiły się u nas kolumny jeńców idących
czwórkami, w szyku zwartym, ze śpiewem, prawie bez eskorty.
Komunikaty ogłaszane w gazetach donosiły o nieprawdopodobnych
liczbach zabitych i wziętych do niewoli żołnierzy sowieckich.
Pamiętając liczby z naszej wojny z Niemcami to obecne ilości - jak mówił
pan Zenek - przekraczały wyobraźnię. W jednym kotle, chyba na Ukrainie,
Niemcy potrafili wziąć do niewoli czterysta tysięcy żołnierzy, a zabić
- dwieście tysięcy. Cała nasza armia przed wojną, na stopie
pokojowej liczyła 225 tysięcy ludzi, a podczas wojny sięgała miliona.
Teraz dopiero ludzie zaczęli sobie zdawać sprawę, że byliśmy
drobinką, a nie mocarstwem. A później jeszcze, po tych klęskach armia sowiecka
zdolna byłą wystawić 22 miliony żołnierzy.
15k