odc.14
W powietrzu tylu niebezpieczeństwom uszedłem, na ziemi piekło wojny
przeżyłem i wszystko po to żeby teraz tak głupio, w takim
niby morzu
zakończyć? Zachowałem się jak dziecko. Nieodpowiedzialnie.
Dowódca
eskadry, psiakość. Dać się tak namówić szczurowi lądowemu,
który sobie
wyobraził że zrobił łódkę. Strach i wściekłość, ale do Lewego
muszę
spokojnie. Ostatecznie jestem teraz jedyną jego ostoją i
nadzieją. Gdy
straci do mnie zaufanie, nie wiadomo co mu strzeli do głowy.
Żeby chociaż mieć koło ratunkowe. Troche iluzji, jak chory
na raka, ale
niczego, czym by dodać otuchy. Dwa wiosła i pożal się Boże
namiastka
żagla.
Mowię więc najspokojniej jak potrafię:
- Nie ma strachu. Tylko trochę wiatr się zmieni, zrobimy
zwrot i za
dziesięć minut jesteśmy w domu. Czerp wodę żeby nam tyłki
całkiem nie
rozmokły. Muszę mu dać zajęcie, żeby za dużo nie myślał.
Nagle tuż obok narastający turkot. Ciemny cień w czerni nocy
z czerwonym,
mdłym światełkiem na burcie. Wrzeszczę na cały głos, ale
kuter terkocząc
obojętnie, przepływa cudem kilka metrów obok i znika w ciemności.
Nikt nas
nie zauważył. Na pewno wszyscy śpią, a ten jeden przy sterze,
który
powinien czuwać też pewnie drzemie po całodziennej harówce.
Zwyczajny rybacki kuter, a wydał mi się ogromny jak okręt
liniowy. Nowe
niebezpieczeństwo. Płynie drugi. Chwytamy za wiosła, żeby
zejść mu z
kursu, już wiem że nie ma co marzyć by nas zauważył w tych
ciemnościach.
Ani latarki, ani choćby świeczki, jesteśmy po prostu falką,
jedną z wielu
chlupiących bez przerwę o burtę.
Lewy przestał się odzywać,
przestał też wylewać. Siedzi odrętwiały,
sparaliżowany strachem i zimnem.
- Trudno, trzeba czekać do rana, żeby tylko burzy nie było.
Błyska się
strasznie, ale gromu jeszcze nie słychać. Rano może nas ściągnie
jakiś
kuter lub motorówka z marwoju. Ruch na zatoce duży, nie ma
co się martwić
- pocieszam L. Trzeba tylko uważać żeby nas nie rozjechali
bo szkoda by
było tego twojego wspanialego okrętu, a niech no tylko odpowiedni
wiatr to
zobaczysz.
Pocieszam jego i siebie. Ale Lewy siedzi w milczeniu nie
reaguje. Czuwam
sam.
Wiatr się znowu wzmaga. Ustawiam żagiel na pełny, zupełnie
nieświadomy
kierunku w którym nas niesie ale tak najbezpieczniej. Łajba
idzie
najrówniej. Mam nadzieję, że nie wywieje na pełne morze,
a w zatoce aby do
rana, albo byle do jakiego brzegu. Nabieramy prędkości aż
woda pryska.
Fale jakby coraz większe, ale dłuższe łagodniejsze, bujają,
dodając pędu.
Fordewind, żeby tylko wiał równo, musi nas gdzieś dopchać.
Ciemno, nic nie
widać i nagle hurkot. Dno trzeszczy. Fizycznie czuję jak
rozchodzi się
dykta i nogi w wodę. To koniec? Strach, ale tylko przez moment.
Stoimy w
miejscu. Ciemność pieni się biało, a kajak zaczyna jakby
skakać po
schodach. W górę w dól. Chlup i trzask.
Wyłażę zdrętwiały i brnę po kolana w wodzie do jaśniejącego
pasma brzegu.
- Zbychu - słabym głosem krzyczy Lewy - pomóż. Ciągnie biedaczek
za dziób
swoj okręt zalewany przybojem. Z wysokiej skarpy odzyskujemy
orientację.
Wyrzuciło nas dwa kilometru na północ od Babich Dołów w pobliży
Rewy. Uff,
oddychamy z ulgą, wszystko w porządku. Żyjemy.
Kajak ma niewielką szparę,
ale na powrót wodą już nikt mnie nie
namówi. Idziemy brzegiem zostawiając nasz "okręt" na plaży.
Noc co prawda nieprzespana ale pozostały wrażenia,
jakże odmienne od
dotychczasowych lotniczych, powszechnych w naszym środowisku.
Będzie o
czym opowiadać wieczorami w kasynie.
Czuliśmy się jak starzy żeglarze. Staszkowi się nie przyznałem,
że też
miałem niewąskiego pietra. Ze skromną minką nie zaprzeczałem
gdy opowiadał
o naszej przygodzie, jak to ja, dzięki swojej odwadze uratowałem
nas i
kajak. Była to zresztą prawda, a że duszę miałem na ramieniu
to któż by po
szczęśliwym końcu o tym pamiętał.
Właściwie to nie zdawaliśmy
sobie sprawy z niebezpieczeństwa, które
nam groziło. Dopiero tragiczny wypadek który wydarzył się
tego samego
wieczoru uwypuklił jego rozmiary.
Komandor Szyszko, oficer polityczny sztabu lotnictwa (Mar.
Woj), wysoki,
wysportowany chłop, wybrał się z cywilem, krawcem Uchajem
gumowym pontonem
na ryby. Ponton był duży, sześcioosobowy, z demobilu po Peszkach
(bombowcach PE - 2), ale już widać wysłużony, bo zaledwie
odpłynęli
dwiecie metrów od mola gdy pękł. Po godzinie wyłowiono krawca
kurczowo
trzymającego się drewnianej podłogi pontonu, a ciało komandora
wyrzuciły
fale na drugi dzień. Podobno płynął do brzegu po pomoc. Widać
był to czas
kiedy morze pragnęło ofiary. Po tym wypadku urośliśmy w sobie
na
bohaterów, chociaż nie wszyscy podzielali nasze zdanie.
Kinga zamiast podziwiać od
razu wyjechala z tyradą, że jestem
lekkomyślny, że na mnie nie można liczyć, że co ze mnie za
ojciec
rodziny, który szuka nie wiadomo czego. Za mało jeszcze mam
co dzień
okazji skręcenia karku w powierzu, to jeszcze chcę się
UT opić?
Jak ona może wyjść za mnie za mąż, kiedy na mie nie można
liczyć, bo
nigdy nie wiadomo co mi strzeli do głowy, itd. itd.
Kinga pomimo moich chęci nie chciała brać ślubu. Jeszcze
się nie
wyzwoliła z mentalności studenckiej, według której małżeństwo
zabija
miłość i niesie niewolę. A teraz używała jeszcze nowego argumentu,
że
jestem niedojrzały, wręcz niepoczytalny, żeby ze mną brać
ślub.
Nie uświadamiała sobie, że śmierć jest jedna, obojętnie skąd
przychodzi,
z powietrza czy wody. I że ja codziennie, tam w błękicie
przebywam w jej
towarzystwie, a wobec zdarzeń jakie tam się dzieją, przygoda
z kajakiem
była strachem z dziecinnej bajki.
Dojeżdżała więc do mnie raz w tygodniu na niedzielę,
a ja cały czas sam. Zacząłem w takie puste popołudnia chodzić do
klubu na brydża. Często grywała tam też M. Grała bardzo dobrze i
przyjemnoscia było z nia grac. Od pewnego czasu zauważyłem że tak jakos
się składa że coraz cześciej gramy stałymi parami a moją partnerką
zostawała M. Nie myslałem o flircie, ale tak jakoś na mnie
patrzyła , czule mówiła, i raz gdy zajrzała mi w oczy zwoim
niewinnie wyzywającym spojrzeniem, skapitulowałem i spotkalismy sie.
Była szczupłą, możę trochę
za szczupłą, pieknie zbudowaną, o
chabrowych oczach dziewczyną. Chociaż urodziła dwoje dzieci,
nie miała jeszcze nic z baby. Zarówno dusza jak i ciało były świeże,
dziewczęce. Spotkania z nią były jednak dla mnie kłopotliwe,
bo odbyuwały się
z wiadomych względów przed południem.
Małgosia zaś, patrząc
niewinnymi, chabrowymi oczami, jakby szukając u mnie potwierdzenia pytała:
- Czy to jest coś złego? Trzy lata po ślubie
mam chyba prawo zakochać sie, no nie? Podobno bez kochanka kobieta szybko
się starzeje - plotła banały, rozbierając się.
Nie rozumiałem jej. W końcu zapytałem wprost, dlaczego
się spotykamy? Niepotrzebnie przywiazujemy się do siebie.
Odpowiedziała, żeby nie zwariować. Kiedy jest ze mną, wyobraża
sobie że
ona i ja, jesteśmy zupełnie kimś innym. Że nie ma męża,
dwójki dzieci, że
jestśmy w innym świecie. Ot, takie marzenie kopciuszka
- uśmiechnęła się
smutno. Podobno jak się bardzo czegos pragnie to się spełnia.
Może i moje się spełni...
Szkoda mi jej było ale nie widziałem możliwosci połączenia naszych
scieżek życia nawet w marzeniach.
Przekonałem ją, że nasze sny na jawie nie mają przyszłości
i mozemy tak się w nie zapląta渿e stracimy poczucie rzeczywistości. A
przecież i ona i ja mamy rodziny etc..
Przestaliśmy się spotykać
i tylko czasami w towarzystwie, przy
brydżu, lub na wycieczce , gdy patrzyliśmy na siebie, w naszych
sercach
budziła się tkliwość. W końcu po naszej "przyjaźni" pozostało
tylko
zdjęcie z wspólnej wycieczki do Jastrzębiej Góry. Gosia na
nim pochylona
nad kocem kroi chleb? Cienką sukienkę rozchylają szczupłe
nogi. Patrzy na
mnie (robiącego zdjęcie ) spod opadających włosów... I tylko
tyle, resztę
zabieramy do grobu.
Potem był mój ślub. Ale
najpierw z Kingą sroga awantura. Ja
chciałem ślubu, bo miałem już dość tego "studenckiego małżeństwa"
i
plotek w garnizonie. Sytuacji w której byle garkotłuk ale
zarejstrowany w
U.S.C. wycierał sobie gębę naszą miłością. Tego porozumiewawczego
mrużenia oczu, no wiesz, to ta pani która do ciebie przyjeżdża,
co
należało rozumieć: "ta k...", bo według obyczaju wojskowego
w garnizonie
występują dwa typy kobiet: żona albo k...
Chociaż niektóre żony przejawiały nieraz taki temperament
i swobodny
erotyzm, że u przywojskowych panien trudno byłoby znaleść
równą, ale w
potocznej mowie, dama bez papieru była zawsze k...
Poza towarzysko moralnymi aspektami dochodziły jeszcze sprawy
związane z
moją służbą i ochroną przed szpiegami. WSW, dawna informacja,
indagowała
o każdą osobę "obcą" odwiedzającą pilota. Skąd przyjechała,
gdzie
pracuje, z jakiej rodziny, środowiska pochodzi. Czy ma rodzinę
za
granicą... itd. Jeśli jeszcze była to dziewczyną na jedną
noc, to obywało
się zazwyczaj bez spowiedzi. Była to bowiem przeważnie tajna
agentka WSW.
Tak samo jeśli umilała czas żona kolegi, było wszystko w
porządku.
Najbardziej jednak trzeba było się tłumaczyć gdy przyjeżdżała
tak jak
Kinga. Od czasu do czasu, zostaje na noc i potem na jakiś
czas odjeżdża.
Nie jest przy tym ani jedną z rezydentek gdyńskich kawiarni,
ani żoną
oficera z innego garnizonu.
I druga sprawa, to dostęp do, nazwijmy to, apanaży
przysługujących
żonie. Dlaczego ma być pozbawiona, tłumaczyłem, różnego rodzaju
przydziałów żywności, sprzętów gospodarstwa domowgo, leczenia
w wojskowej
służbie zdrowia, zniżki kolejowej i PKS, wczasów, prawa do
mieszkania
itp.
W końcu z oporami uległa. Poszła w plen, jak powiedziała
decydując się na
ślub.
Termin ustalony został
na sobotę 16 sierpnia 1958 roku. Dzień był
pogodny i ciepły. Do Gdyni pojechałem ze świadkami autobusem
109, a potem
z placu Kaszubskiego piechotą Swiętojańską do ul. Czołgistów
do Urzędu
Stanu Cywilnego. Droga dosyć długa, pokrzepialiśmy się więc
żubrówką w
mijanych delikatesach. Bo wówczas, w co większych sklepach
były t.zw.
probiernie. To znaczy że przy stoiskach z alkoholem sprzedawano
wódkę po
cenach detalicznych na kieliszki. Można sobie było w przelocie
strzelić
setę , ot tak na stojąco, bez zakąski i toalety. Takie szybkie
100 g i do
roboty. Tym razem do ślubu. Świadkowie: Inek Szelągowski
i Staszek
Boczula dzielnie sekundowali i ani się obejrzeliśmy, a już
przed nami
Urząd i Kinga.
Wchodzimy już wszyscy razem do środka. Kancelista sprawdza
w rejestrze
czy dzień zgodny z zapisem i wyciąga rekę. Należy się opłata
50 złotych.
Sięgam do portfela, a tam zaledwie kilka złotych. Przy dodawaniu
sobie
kurażu o opłacie zupełnie zapomniałem.
Konsternacja. Drzwi do sali ślubów otwarte. Urzędnik w łańcuchu
czeka, a
cerber nie puszcza. Zapłacisz 50 zł, bedzie ślub. Nie zapłacisz,
zurück
do domu. Szukam po kieszeniach, szuka Inek, szuka Staszek,
składamy na
kupkę, 35 złotych. Głupio. Panan młoda czeka, a tu brakuje
15 złotych.
Może by do Liliputa, pożyczyć od której kelnerki? Jednak
daleko, a czasu
mało.
Urzędnik już się przestaje uśmiechać. Wyjdziemy za forsą
to zamknie drzwi
przed nosem. Musimy pilnować. Więc od nowa po zaskórniakach.
Atmosfera
gęstnieje. Ten urzędas sztywnieje, wyciąga szyję jak bocian
połykający
żabę, chrząka. A minę ma, jakby to był zakład pogrzebowy,
a nie ślubowy.
Kinga ceglasta jak indianka od wypieków, coraz bardziej zdenerwowana,
czeka, a my jak barany stoimy bezradnie patrząc po sobie.
W końcu cierpliwość King się wyczerpuje i nerwowo wygrzebuje
z torebki
50 zł i z wielkopańskim gestem, dwoma palcami wręcza temu
chciwemu
rządowemu zakrystianowi. Wchodzimy do sali, z głośnika chrypie
stara
płyta marszem weselnym Mendelsona, mówimy sobie tak i ślub
zawarty.
Urzędnik i świadkowie gratulują, a we mnie gorączkowa myśl,
skąd wziąć 50
złotych.
Tak więc życie się unormowało,
to znaczy wcale się nie unormowało.
Kinga tak jak poprzednio przyjeżdżała raz w tygodniu na niedzielę,
a ja
w pozostałe dni i noce pozostawałem nadal samotny, tylko
już nie wolny.
Ostemplowany pieczęcią małżeńskiej przynależności.
We wrześniu udało nam
się dostać urlopy razem. Urlop mamy,
pieniądze na samochód też, tylko samochodu brak. W Motozbycie
mgliście
określają termin dostawy. Jeszcze może rok, a może dwa przyjdzie
nam
czekać. Kończy się nam cierpliwość i łamiemy dane sobie przyrzeczenie,
że
będziemy kupować samochód tylko nowy i w Motozbycie. Postanawiamy
nie
czekać i gdy tylko trafi się okazja wycofać pieniądze.
W Dzienniku Bałtyckim ogłoszenie: "W Sopocie moskwicza, sprzeda
repatriant". To okazja, mówimy sobie i szybko w EKD, jedziemy.
Adres
prowadzi do willi, przedwojennej, jakich w Sopocie zresztą
pełno. Przed
willą wita nas starszy, siwy, szczupły pan. Repatriant, znaczy
Polak
któremu teraz, po 1956 roku, pozwolono opuścić dawną część
Polski
zagarniętą przez Sowietów.
Siwe skronie i szczupła
sylwetka budzi zaufanie. Potem jednak
okazało się, że oszukiwał. Wcale nie był repatriantem lecz
zwykłym
hanldarzem samochodów. Nie miało to jednak, poza emocjonalnym,
dla nas
znaczenia. Samochód bowiem spodobał się nam od razu. Gdy
tylko
zobaczyliśmy czyściutkiego, lśniącego seledynowego moskwicza
407, a
Kinga nie znalazła w nim drobinki brudu , wiedzieliśmy że
go kupimy.
- Wykonanie eksportowe - właściciel pokazuje pod maską silnika
tabliczki
z napisami po angielsku.
To jeszcze dla mnie, bo King do zachwytu wystarczy, że po
podłodze można
przeciągnąć białą rękawiczką i ślad na niej nie zostanie.
Nawet nie
śmierdzi dziegciem co typowe dla sowieckich wyrobów.
Więc kiedy przejechaliśmy się po wybrukowanej ulicy, a w
samochodzie
żadnych stuków, brzęczeń, tylko ciche mruczeniem silnika,
a do tego
kołysze niczym pańska kareta na gumowych resorach, decyzja
mogła być
tylko jedna - kupujemy.
Cena wysoka, 110.000 zł z przebiegiem 12.000 km. W Motozbycie
nowy
115.000 zł, ale Pan Bóg wie kiedy będziemy mieli razem następny
urlop.
Odbieramy więc pieniądze z Motozbytu i następnego dnia siadam
za
kierownicę. Włączamy radio i kiedy czekamy aż się nagrzeją
lampy by
ruszyć, sprzedawca nagle ma jakieś obiekcje.
- Pan pewnie dawno nie jeździł, wyszedł z wprawy, więc pozwolą
państwo,
że odwiozę do domu, tak dla mojego czystego sumienia...
"Dawno pan nie jeździł" - dobry sobie. Od egzaminu w 1948
r. wcale nie
jeździłem, ale co to ma do rzeczy. Latam za to codziennie
i to na
myśliwcach. Usiadłem już za kierownicą i ani mi się śni ustąpić.
Nie po
to kupiliśmy samochód by teraz kto inny jeździł.
Facet jednak nalega więc chociaż nie rozumiem jego obaw pozwalam
mu w
końcu asystować, jeśli to ma uspokoić jego sumienie. Kinga
przesiada się
na tylne siedzenie, a on siada obok mnie.
Pokazał jak uruchamiać silnik i jak idą biegi, więc od razu
śmiało do
przodu. On nie wie, że całą noc trenowałem w myśli jazdę
i kiedy ruszam z
piskiem tylnych kół, zaczyna machać nerwowo rękami i krzyczy,
wolniej,
wolniej. Jakiś taki strachliwy. Wyjechałem tylko z fasonem
na ulicę i
przejechałem zaledwie kilkaset metrów, a on czerwony, spocony,
prosi żeby
się zatrzymać. Widzi, że świetnie daję sobie radę i on już
jest
niepotrzebny. Kiedy wysiada mówi zmęczonym głosem, jak po
wielkim
wysiłku:
- Powoli, tylko proszę pana, powoli, i niech państwa Bóg
ma w opiece.
Wesołek. Akurat ja obchodzę tyle Pana Boga co mnie zeszłoroczny
śnieg.
Ruszyłem asfaltem przez
Orłowo aż drzewa szumiały. Co za rozkosz.
Tu się czuje pęd. Nie jak w samolocie. Szybkość niby 600,
a świat w
miejscu stoi. A tu "tylko " 90 na liczniku, a wszystko miga,
aż dreszcz
po plecach. W Gdyni skręcam ze Świętojańskiej w 10 lutego,
wtem wyskakuje
milicjant z lizakiem. O co chodzi? Chce się zabrać? Ale on
wolno
podchodzi, bez pośpiechu:
- Co się tak spieszycie, pokażcie prawo jazdy.
Sięgam na tylne siedzenie do teczki, on idzie wzrokiem za
moim ruchem i
zobaczył czapkę.
- W porządku, proszę towarzyszu poruczniku jechać dalej,
tylko dla
własnego bezpieczeństwa trochę wolniej.
Wolniej? A cóż on wie o szybkościach. Tyle co na kursie.
Chyba w życiu
nie przekroczył 80, naciskam gaz. Samochód wprost fruwa.
Inne przy naszym
pełzają jak ślimaki. Mkniemy. Cieszę się, ale Kinga nie podziela
mojej
radości. Siedzi jakaś napięta, blada.
- Niedobrze ci? Może uczulenie na benzynę?
A ona nie chce ze mną jechać. Nie umiem prowadzić i jadę
za szybko.
Odwagi w decyzji dodał milicjant. Jak nie zwolnię to przesiądzie
się na
autobus.
Ja nie umiem prowadzić? Dziesięć lat mam prawo jazdy i ona
będzie mnie
uczyć? Jak się boi to lepiej było kupić wóz i chabetę. Bezpieczniej
i
taniej. Do 20 km/godz, więcej nie wyciągnie.
Ale jak chce moskwicza zamienić w konną dryndę proszę bardzo.
Nie
przekroczę 30 km. Niech się silnik grzeje, skrzynia piszczy
i benzyna
spala się górskim potokiem. Co mi tam.
Pojedziemy jak bryczką. Zobaczysz jak bedą się śmieli.
Ale wjechaliśmy na dróżkę do osiedla i nikt wstydliwej szybkości
nie
zauważył. Zajechaliśmy w końcu przed dom cało i szczęśliwie.
Obawy
sprzedawcy nie sprawdziły się, a może rzeczywiście byliśmy
coś więcej
warci niż zeszłoroczny śnieg?
Pierwszy samochód w garnizonie.
Poruszenie i zazdrość. Nie zwracamy
jednak na to uwagi, pożyczam namiot i jedziemy na urlop.
Dokąd, sami nie
wiemy, ważne tylko żeby jechać. Oboje jesteśmy jak w gorączce.
Opanowani
uczuciem, które przeżywa się tylko raz w życiu, po kupnie
pierwszego
samochodu.
Więc mamy upragniony
samochód i czas wolny, jedynie z pieniędzmi
gorzej. Benzyna droga, litr 4,60 zł. Ci co mają motocykle
kombinują z
samochodów służbowych, a nawet mieszają z odrzutowców naftę,
ale mnie
potrzeba większych ilości, a nafta odpada, silnika szkoda.
Co prawda w
eskadrze mam cztery śmigłowe Jak -11, które latają na benzynie,
ale
bardzo wysokooktanowej, podobno wypala zawory. Kieszeń jednak
pusta, a
przed nami urlop, przymykam więc oko, kiedy usłużna dusza
napełnia bak i
cztery kanistry w bagażniku.
do 15 gdy
musi.