Ruszamy. Dokąd? W nieznane. Wzdłuż Wybrzeża. Po kolei zwiedzamy
Łebę, Ustkę, dojeżdżamy do promu w Świnoujściu. Prom samochodowo
pasażerski. Pierwszy raz w życiu jedziemy samochodem promem.
Ogromna
atrakcja. Potem miasteczko. Nieduże, ale za to willowa dzielnica
nad
morzem śliczna. Szkoda, że w większej części dla Polaków
niedostępna. Na
ulicach szlabany, terytorium zajęte przez Armię Czerwoną.
W ogóle w
mieście dużo Sowietów.
W porcie wojennym też
okręty tylko z banderami z sierpem i młotem.
Naszych wcale nie widać. A w ogóle to powinniśmy się cieszyć,
żeśmy mogli
wjechać. Miejscowi mówią, że jeszcze rok temu wstęp na wyspę
mieli tylko
stali mieszkańcy. Zatrudnieni w większości przy obsłudze
wojska
sowieckiego. Teraz to wolność. O przepustkę nikt cię nie
pyta, wsiadasz
na prom i jedziesz. Jednak na wyspie, nad morzem, tylko niewielki
odcinek
plaży dostępny dla Polaków. Szukamy miejsca gdzie by rozbić
namiot. Nie
ma wyznaczonych miejsc więc w zasadzie wszędzie można. Najlepiej
chyba
bedzie na nieczynnym stadionie tuż przy promenadzie, ale
trudno się
zdecydować. Stoi tam co prawda już kilka namiotów, ale towarzystwo
jakieś
podejrzane. Hałaśliwie piją i biegają za potrzebą bez skrępowania
w
pobliskie krzaki. Do tego pogoda nie dodaje radości. Ciężkie
szare chmury
zaciągają od zachodu i zaczyna siąpić deszcz.
Deszcz jednak przesądza. Stawiamy namiot na mokrej murawie
stadionu,
starając się tylko jak najdalej od zasranych krzaków.
Brzydko jednak i ponuro.
I chociaż, jak sobie mówimy, jest to nasz
pierwszy camping w podróży poślubnej, smutno nam. Dopiero
gdy otwieramy
hiszpańską malagę, świat pięknieje.
Ogólnie jednak pobyt
smutny i nudny. Ani sklepu, ani towarzystwa.
Ludzi prawie nie ma, tylko ruskie patrole i deszcz. Wytrzymaliśmy
zaledwie kilka dni. Zresztą morze nie było dla nas atrakcją,
mieliśmy go
co dzień za oknami mieszkania.
Jedziemy więc dalej zwiedzać
Polskę, na południe. Pierwszy postój
pod Gorzowem. Ciemno już, więc zjeżdżam tylko z szosy pod
jakiś płot i
rozkładamy siedzenia. Rano budzi nas wojsko biegnące na poranną
gimnastykę. Okazuje się, że stanęliśmy na poligonie. Wychodzę
z wozu,
wygrzany, wyspany i stawiam nogę prosto w krowie gówno. Smród
i śmiech.
Tłumaczę King, że bedzie się nam szczęściło. Bo wejść w łajno
wróży tak
jak na grzybach, że będą same prawdziwki.
I rzeczywiście, zaraz
przypominam sobie, że w Nowym Mieście nad
Pilicą jest nasz Antoś Łącki. Przenieśli go z Krzesin do
OSL-5 w Radomiu
na pomocnika do spraw pilotażu w eskadrze szkolnej. Jedziemy
do Nowego
Miasta nad Pilicą.
Antoś bardzo się ucieszył.
Nie masz to, jak było w Krzesinach. W
takich chwilach zapomina się o krzywdach. Benzyna? Benzyna
nie problem. W
eskadrze ma cały klucz rozmaitych samolotów śmigłowych. Znowu
mamy pełny
bak i cztery kanistry w bagażniku. Powinno wystarczyć do
Gdyni.
Więc przyjecie, a kiedy wywietrzałem w auto i do domu. Tułaczka
już nam
się znudziła, tak że nawet nie zatrzymaliśmy się w Warszawie,
przez ktorą
przejeżdżaliśmy.
A w domu kilka dni szczęśliwych
i jak zwykle, wracamy do
codziennych zajęć. Kinga na Mazury, a ja latanie i samotne
rozmyślania.
Właśnie przyszło mi do
głowy, że jeśli nie mogę zasłynąć w lataniu,
bo ostro trzymają regulaminy to może spróbować w samochodach?
Akurat ukazało się ogłoszenie o rajdzie samochodowym - pierwszym
kroku
dla debiutantów. Jakby specjalnie dla mnie. Zapisałem się
więc do
Automobilklubu i zgłosiłem na rajd.
Rajd był zaplanowany bardziej jako zabawa niż prawdziwe zawody.
Trasa
niedługa, okolice Gdyni i Jastrzębiej Góry. Ot taka niedzielna
rozrywka.
Ale ja się bardzo przejąłem. Pomyślałem, że to może być dla
mnie szansa
zwrócenia na siebie uwagi. Naturalnie byłem przekonany że
wygram, no
najwyżej dopuszczałem drugie miejsce. Nikt przecież tak jak
ja, nie był
przyzwyczajony do szybkości i to bardzo dużych. Poprosiłem
więc Inka na
pilota, poprawiłem zapłon, maksymalnie odciążyłem samochód,
by poprawić
zrywność samochodu - Moskwicz wyjątkowo, jak na swoją klasę,
ma
niewielkie przyspieszenie - i pojechaliśmy.
Szybkość rajdu ustalono na 40 km/godz. Niewielka, ale są
odcinki
specjalne z szybkością 60 km/godz. Przyjmujemy więc z Inkiem
taktykę,
żeby jechać cały czas szybko, by mieć rezerwę na odcinki
specjalne.
Niedziela, pogoda śliczna,
na szosach pusto, a za szybą kolorowo
jak tylko jedynie tu, na Wybrzeżu, może być w jesiennym słońcu.
Samopoczucie wyśmienite, i w ogóle fajnie jest.
Inek dumnie pręży pierś, nie ma wątpliwości, wykosimy tych
niedzielnych
kierowców. Dojeżdżamy do pierwszego odcinka specjalnego.
Na rajdowej
oleacie*** długość odcinka wynosi dwa kilometry, szybkość
60 km.
Brukowana kocimi łbami droga prowadzi w dół leśną przecinką.
Poprawiam
się w siedzeniu, Inek włącza stoper. Daję gaz. Odciążony
samochód unosi
kufer i nurkujemy. Pytam Inka, jak z czasem. Dwa kilometry
wydają mi się
bardzo długie. Inek ślepie w mapę. Już nie daleko. Pociśnij,
nie
zaszkodzi. Mam na liczniku 80 km/godz. Pocisnąć to pocisnąć.
Przyciskam
pedał.
Samochód zaczyna trochę się zataczać. To przez te kocie łby,
zaraz
przestanie. Już widać koniec lasu. Nagle mocniej ślizgnął
się w prawo.
Odbiłem żeby nie wpaść do rowu, w lewo, a tam pryzma piasku.
Zahaczyłem
lewym błotnikiem. Jeszcze zobaczyłem jak unosimy się w powietrze
na
plecach, niby do odwróconej pętli i potem już tylko ciemność
i szuranie
dachu po bruku.
Szuranie ustaje, tylko warkot silnika. Po omacku przekręcam
kluczyk,
wyłączam zapłon. Odruch obronny przed pożarem, jeszcze z
samolotów
śmigłowych. Silnik przestaje pracować.
Cisza aż dzwoni i w niej
pojawia się cichutkie kap, kap, kap.
Żadnego dźwięku tylko to kap, kap. Przez chwile myślę, że
to w głowie,
siedzimy w samochodzie do góry nogami, głowami opierając
się o dach, w
zupełnej ciemności. Dopiero po chwili uświadamiam sobie,
że to kap, kap
to wycieka olej z silnika i elektrolit z akumulatora.
Odgarniam z twarzy dywaniki i zaczynam się rozglądać. Za
szybami dziwny
odwrócony świat. Powoli i Inek dochodzi do siebie. Bladość
twarzy zaczyna
ustępować ceglastemu rumieńcowi, typowemu dla świńskich blondynów.
Zaczyna nawet się uśmiechać. W porządku, jest cały. Próbuję
otworzyć
dźwiczki, ale zablokowane. Można wyjść tylko przez okno.
Odkręcam korbką szybę i - w moskwiczu okna diabelnie małe
- z trudem
przeciskam się pierwszy, za mną Inek.
Las, dróżka i cisza.
Nikogo, ni człowieka ni zwierzęcia, tylko
nasza maszyna odwrócona kołami do góry jak zabawka leży spokojnie
na
dachu. A w tej ciszy nadal kap, kap... Wszystko wycieknie,
martwię się.
Samochód prawie nie uszkodzony: trochę lewy błotnik i dach
pofałdowany.
Przednia szyba też wyszła z obsady, ale nie tkięta, w całości.
Nie jest
tak źle. Przejeżdża jakaś załoga. Na chwilę zatrzymuje się.
- Są ranni? Kiwają głowami - ale dachowanie.
Postarają się kogoś zawiadomić, może jaki PGR, ale dzisiaj
niedziela.
- Trzymajcie się...
Po jakimś czasie przejeżdża traktor. Ludzie chcą pomóc ale
jak?
- Obrócić nie sztuka, ale jak to zrobić, żeby więcej karoserii
nie
pognieść.
- Najlepiej jakby tak dźwigiem. Podnieść w górę, obrócić
i już.
- Może podłożyć ze dwa snopki, ale skąd tera snopki. Wszystko
już
sprzątnięte.
Jeden ze smykałką wyciąga blok łańcuchowy.
- Zawiesimy na sośnie i będzie jak dźwigiem.
Sosna jednak się gnie, za cienka, nie da rady. A ciągle kapie.
Olej
wyleje się, elektrolit spali podwozie, niecierpliwię się.
Nie ma co
dłużej kombinować, rwiemy troche trawy i napieramy na bok
samochodu.
Blacha miękka, wgniata się wypukłość drzwi, ale cały samochód
się odwraca
i z chrzęstem opada na koła. Nareszcie przestaje kapać. Sprawdzam
olej,
wystarczy na krótką jazdę. Dziękujemy więc za pomoc, chowamy
do kabiny
przednią szybę i zjeżdżamy dróżką w lasek. Wstyd jechać.
Czekamy więc w
lasku do zmroku. Wracamy dopiero gdy ciemno. Po cichu operując
silnikiem
stawiam samochód za domem, a Inek przynosi pokrowiec z samolotu
i nim
szczelnie okrywamy pokiereszowane nadwozie. Jestem
kompletnie
wyczerpany. Koniec samochodu, koniec przyjemności, koniec
snu o sławie.
Jak byłoby to dobrze, gdyby to wszystko okazało się snem.
Lub gdyby można
było tą nieszczęsną niedzielę, zamienić na sobotę, kiedy
wszystko było
tak dobrze, szczęśliwie. Nie mogę odżałować tego co się stało.
Bo to
tylko moja wina. To moje zarozumialstwo to spowodowało. A
już tyle razy
obiecywałem sobie, po kolejnych nauczkach, że się "ustatkuję",
pogodzę z
tym, że jestem co najwyżej przeciętny...
Przypomniała mi się,
jeszcze w gimnazjum, przygoda w boksie. Też
widziałem siebie mistrzem. Po kilku walkach, kiedy udało
mi się kilku
przeciwnikom wlać, to znaczy wygrać, a zapał i wiara w siebie
była coraz
większa, trafiłem na takiego jednego, niepozornego. Chętnie
się zgodziłem
na walkę i przeświadczony o łatwym zwycięstwie, pewny siebie,
wyszedłem
na ring. Dostałem wtedy tylko jeden cios w żołądek i wraz
z przytomnością
odeszła chęc boksowania, odeszła na zawsze.
Kinga dostała prawie
ataku nerwowego. Był samochód i teraz nie ma,
nie ma! Tyle wyrzeczeń, tyle pieniędzy. I wszystko jednego
dnia, pyk i
nie ma nic. Formalnie rozpaczała. Na próżno tłumaczyłem,
że ostatecznie
to rzecz nabyta, była, nie ma, może być znowu. Nie chciała
ze mną
rozmawiać. Mnie też bolał ten wrak stojący pod brezentem
za domem. Obiekt
złośliwej satysfakcji osiedla. Ale reakcja King była dla
mnie
zaskoczeniem. W końcu, kiedy w Autoklubie załatwili PZU (nie
był
ubezpieczony), zaprowadziłem do najbliższego w Gdyni warsztatu.
Byle
gdzie, byle zniknął z oczu ten owoc mojej lekkomyślności?
Dopiero z biegiem czasu Kinga uświadomiła sobie, że mogło być
gorzej. Człowiek ma tak kruche członki i wcale nie musiałem
mieć nadal
obu rąk czy nóg. I trochę się uspokoiła.
Rajdowy wypadek okazał się nie tylko sprawą miedzy Kingą
i mną. Okazało
się, że wywołał jeszcze inne aspekty.
Byłem pilotem, cennym
kółkiem w Pakcie Warszawskim. O czym
świadczyła "Rozmowa wychowawcza", którą dowódca pułku przeprowadził
w
następujący sposób:
- No i ot, znowu obywatel porucznik zahuliganił. No, na jakieś
rajdy
jeździ... potem się rozbija. Po co to komu? Na co? Nie ma
zajęcia, co? A
w ogóle kto pozwolił obywatelowi porucznikowi jechać? Ot,
rozbiłby sobie
głowę i pilot wyszedł ze stroja, a gdzie gotowość bojowa.
No. A jaki
przykład... Ot.
Siwy obracał oczami i rozkładał ręce. Czekał na jakieś moje
przyrzeczenia, obietnice, ale nic takiego nie powiedziałem.
Pokiwał więc
tylko głową. Powiedział jeszcze raz swoje "ot". Ale sutek
nie dał.
Nie powiedziałem mu o
swojej decyzji, o tym że postanowiłem na
rajdy więcej nie jeździć. Po przykrej nauczce, Krzesinach,
zrozumiałem,
że nie mam nikogo, komu mógłbym się zwierzyć, nawet dowódcy.
Niedługo zresztą zaszło
wydarzenie, które pogrążyło moje grzeszki w
niepamięci. Uciekło dwóch marynarzy. Pełnili w Wigilię służbę
wartowniczą
przy samolotach na lotnisku. Stał tam też stary kukuruźnik
czekający na
przekazanie do Aeroklubu lub na złom. Odkryli go z pokrowców
i
wystartowali na morze w stronę Szwecji. Noc była szczególnie
nieprzyjemna, pochmurna i mglista. Prócz tego siąpił kapuśniaczek,
ograniczający bardzo widoczność.
Zaraz w pułku alarm, gotowość bojowa, ale samolotów nie poderwano.
Nie
miały wyposażenia by w taką pogodę, w nocy, mogły przechwycić
uciekinierów. Również wysłane trałowce Marynarki, z zadaniem
szukania
ewentualnych rozbitóow wróciły z niczym.
Obaj marynarze przepadli bez wieści. Żadne radio zachodnie
nie podało o
nich wiadomości, ani trupów nie wyrzuciło morze. Jeden z
nich, jak się
potem okazało, latał w aeroklubie. Ale latanie w Aeroklubie
to zupełnie
co innego, niż pilotowanie samolotem bez odpowiednich przyrządów
w nocy,
nad morzem, przy widoczności zero. Taki kilkugodzinny lot
niziutko nad
wodą w zupełnej ciemności, wymaga nie tylko dużych umiejętności
pilotażowych ale równie wielkiej odporności psychicznej i
fizycznej.
Kukuruźnik (PO-2) dwupłatowiec jest ciężki w sterowaniu jak
trzydrzwiowa
szafa, i wystarczy na małej wysokości mocniejsze zawirowanie
powietrza,
moment nieuwagi, by koła czerknęły fale, by zniknąć pod wodą
na zawsze.
Rok 1959 w ogóle był rokiem nasyconym seksem. Brzydko mówiąc można
by go nazwać rokiem rui. Może sprawiało to promieniowanie
Venus, a może
tylko słońca? W każdym bądź razie kobiety w owym roku były
bardzo
pobudzone. Wystarczyło zrobić aluzję, przez grzeczność, z
dobrego
wychowania, by potem tygodniami uciekać przez namiętnością
kocmołucha. I
w tym szczególnie ujawniała się ta dziwność roku. To ogólne
pobudzenie
wyrażało się nieraz w zaskakującej formie. Pewnego dnia na
zbiórce
eskadry zabrakło bosmata (plutonowy w lądowym) K. Bosmat
K. mieszkał w
pobliżu, w baraku przeznaczonym dla podoficerów, kawalerów.
Więc szef
któremu kazałem nieobecność wyjaśnić, w kilkanaście minut
zameldował się
z powrotem. Ale wyglądał dziwnie. Twarz miał nabiegłą krwią
i bardzo był
podekscytowany.
- Obywatelu poruczniku, tam Sodoma i Gomora. K. leży nago
na łóżku, a z
nim dwie gołe baby sie kurwią. Pijane, nawet się nie zawstydziły,
jeszcze mnie chciały rozbierać. Nienasycone jakieś, ledwie
uciekłem.
Szef otarł rękawem spocone czoło.
Ocho, szef na damulki za mało, wysłałem więc patrol by zakończył
sielankę. Ostatecznie K. teraz czas powinien spędzać w służbie,
a nie na
pieszczotach. W wojsku nie ma wyjątków. Patrol jednak nikogo
nie
przyprowadził. Zawiedziony dowódca meldował, że niestety
kurwy już
odjechały autobusem do Gdyni, a K. nie można przyprowadzić,
bo spodni
nie może założyć.
- To wiadro zimnej wody na łeb i było go ubrać - warknąłem,
bo już
wyczerpywała mi się cierpliwość.
- Ale obywatelu poruczniku - dowódca patrolu rozłożył rece
- nie dało
rady. Nachylił się poufale do ucha.
- Huj tak mu stanął, że i nasz lekarz nie dał rady wyciągnąć.
Polecieli
po karetkę zawieść do szpitala...
- Co wy bełkoczecie, co wyciągnąć...
- Grafit z ołówka. Wepchnęły mu grafit, żeby był twardy i
teraz spuchł
mu jak baleron, nawet wyszczać się nie może...
Naturalnie ukarałem K. ale nie za grafit tylko za nieobecność
na
zbiórce. Ale od dawna z nim kłopoty. To tryper, to syf, a
teraz podpórka
ołówkiem. W głowie się nie mieści jakie to rozkosze sobie
wymyślają. No
ale to wojsko, a nie burdel. Napisałem raport i K. zwolniono
ze służby z
powodu niemoralnego prowadzenia się. Jednak problem seksualny
pozostał.
I na tym tle powstawało dużo tragedii, których można by uniknąć
gdyby...
No właśnie, zaproponowałem
kiedyś na ogólnym zebraniu żołnierskim
by założyć burdele. Rzymianie mieli, Niemcy mieli i o ileż
były zdrowsze
żołnierskie psychiki, o ileż mniej różnych frustracji, załamań
nerwowych... Wywołało to gorący aplauz żołnierskiej rzeszy,
ale zastępca
potraktował poważnie i od razu dał odpór:
- To kapitalistyczna moralność, zakłamanie, upodla kobiety,
zapędza do
burdeli. W socjaliźmie jest pełne równouprawnienie i burdeli
nigdy nie
będzie, tak jak nie ma prostytucji, tego cuchnącego liszaja
burżuazyjnego społeczeństwa.
Zjechał mnie do ostatniej nitki, ale ubaw był ogromny. Poddałem
temat i
przez cały dzień niczym innym nikt się nie zajmował.
Zostawiłem więc burdele
w spokoju i pomyślałem o czym innym.
Lotnisko nad samym morzem i każdy lot musiał być nad nim.
W regulaminie
lotów nie było jednak instrukcji na wypadek (w wypadku?)
przymusowego
wodowania odrzutowcem. Kiedy poruszałem ten problem odpowiadano
mi, że
na takie okazje jest katapulta, kamizelka ratunkowa i łódka.
Ale żeby się katapultować potrzeba co najmniej 500 m wysokości,
a gdy
lecimy na niskiej wysokości 100 - 200 metrow to co?
Otrzymywałem na to wymijającą odpowiedź: "nie filozofujcie"
i koniec.
Była to zresztą kulturalna odpowiedź, wyższego szczebla hierarchii
wojskowej. Na niższych brzmiałaby po prostu: "nie truj jaj"
albo
"pocałuj w dupę".
Obojętnie jednak na treść, żadna nie satysfakcjonowała. Naprawdę
nie
wiadomo było co robić. Wodować, a czy samolot nie wybuchnie,
gdy
rozgrzany do 900 stopni silnik zetknie się z zimną wodą?
A co się stanie
gdy zaczepi lustro wody wlotem powietrza? Zanurkuje? Czy
się rozleci na
atomy?
Napisałem więc raport
do dowódcy lotnictwa gen. Frey'a
Bieleckiego, proponując ochotniczo przeprowadzenie doświadczalnego
wodowania. Do raportu dołączyłem szczegółowy opis miejsca,
wyposażenia
samolotu i przewidywanego przebiegu wodowania. Jako miejsce
wodowania
przewidywałem płytkie wody zatoki w okolicy ławicy rewskiej
a jako
zabezpieczenie dwa holowniki ratownicze Marynarki Wojennej.
Samolot miał
być stary, przewidywany do kasacji, a na holownikach techniczni
obserwatorzy dla wyciągnięcia dalszych wniosków.
Uważałem, że największe niebezpieczeństwo grozi przy zetknięciu
rozgrzanego silnika z zimną wodą. Dlatego zakładałem dla
bezpieczeństwa
wodowanie z wyłączonym, wystudzonym silnikiem i bez owiewki
kabiny, co
miało zapewnić szybkie jej opuszczenie. Katapulta miała być
dodatkowo
zabezpieczona, albo wcale nie załadowana.
do 16 gdy Nad morzem?