odc.15

Ruszamy. Dokąd? W nieznane. Wzdłuż Wybrzeża. Po kolei zwiedzamy
  Łebę, Ustkę, dojeżdżamy do promu w Świnoujściu. Prom samochodowo
  pasażerski. Pierwszy raz w życiu jedziemy samochodem promem. Ogromna
  atrakcja. Potem miasteczko. Nieduże, ale za to willowa dzielnica nad
  morzem śliczna. Szkoda, że w większej części dla Polaków niedostępna. Na
  ulicach szlabany, terytorium zajęte przez Armię Czerwoną. W ogóle w
  mieście dużo Sowietów.
        W porcie wojennym też okręty tylko z banderami z sierpem i młotem.
  Naszych wcale nie widać. A w ogóle to powinniśmy się cieszyć, żeśmy mogli
  wjechać. Miejscowi mówią, że jeszcze rok temu wstęp na wyspę mieli tylko
  stali mieszkańcy. Zatrudnieni w większości przy obsłudze wojska
  sowieckiego. Teraz to wolność. O przepustkę nikt cię nie pyta, wsiadasz
  na prom i jedziesz. Jednak na wyspie, nad morzem, tylko niewielki odcinek
  plaży dostępny dla Polaków. Szukamy miejsca gdzie by rozbić namiot. Nie
  ma wyznaczonych miejsc więc w zasadzie wszędzie można. Najlepiej chyba
  bedzie na nieczynnym stadionie tuż przy promenadzie, ale trudno się
  zdecydować. Stoi tam co prawda już kilka namiotów, ale towarzystwo jakieś
  podejrzane. Hałaśliwie piją i biegają za potrzebą bez skrępowania w
  pobliskie krzaki. Do tego pogoda nie dodaje radości. Ciężkie szare chmury
  zaciągają od zachodu i zaczyna siąpić deszcz.
  Deszcz jednak przesądza. Stawiamy namiot na mokrej murawie stadionu,
  starając się tylko jak najdalej od zasranych krzaków.
        Brzydko jednak i ponuro. I chociaż, jak sobie mówimy, jest to nasz
  pierwszy camping w podróży poślubnej, smutno nam. Dopiero gdy otwieramy
  hiszpańską malagę, świat pięknieje.
        Ogólnie jednak pobyt smutny i nudny. Ani sklepu, ani towarzystwa.
  Ludzi prawie nie ma, tylko ruskie patrole i deszcz. Wytrzymaliśmy
  zaledwie kilka dni. Zresztą morze nie było dla nas atrakcją, mieliśmy go
  co dzień za oknami mieszkania.
        Jedziemy więc dalej zwiedzać Polskę, na południe. Pierwszy postój
  pod Gorzowem. Ciemno już, więc zjeżdżam tylko z szosy pod jakiś płot i
  rozkładamy siedzenia. Rano budzi nas wojsko biegnące na poranną
  gimnastykę. Okazuje się, że stanęliśmy na poligonie. Wychodzę z wozu,
  wygrzany, wyspany i stawiam nogę prosto w krowie gówno. Smród i śmiech.
  Tłumaczę King, że bedzie się nam szczęściło. Bo wejść w łajno wróży tak
  jak na grzybach, że będą same prawdziwki.
        I rzeczywiście, zaraz przypominam sobie, że w Nowym Mieście nad
  Pilicą jest nasz Antoś Łącki. Przenieśli go z Krzesin do OSL-5 w Radomiu
  na pomocnika do spraw pilotażu w eskadrze szkolnej. Jedziemy do Nowego
  Miasta nad Pilicą.
        Antoś bardzo się ucieszył. Nie masz to, jak było w Krzesinach. W
  takich chwilach zapomina się o krzywdach. Benzyna? Benzyna nie problem. W
  eskadrze ma cały klucz rozmaitych samolotów śmigłowych. Znowu mamy pełny
  bak i cztery kanistry w bagażniku. Powinno wystarczyć do Gdyni.
  Więc przyjecie, a kiedy wywietrzałem w auto i do domu. Tułaczka już nam
  się znudziła, tak że nawet nie zatrzymaliśmy się w Warszawie, przez ktorą
  przejeżdżaliśmy.
        A w domu kilka dni szczęśliwych i jak zwykle, wracamy do
  codziennych zajęć. Kinga na Mazury, a ja latanie i samotne rozmyślania.
        Właśnie przyszło mi do głowy, że jeśli nie mogę zasłynąć w lataniu,
  bo ostro trzymają regulaminy to może spróbować w samochodach?
  Akurat ukazało się ogłoszenie o rajdzie samochodowym - pierwszym kroku
  dla debiutantów. Jakby specjalnie dla mnie. Zapisałem się więc do
  Automobilklubu i zgłosiłem na rajd.
  Rajd był zaplanowany bardziej jako zabawa niż prawdziwe zawody. Trasa
  niedługa, okolice Gdyni i Jastrzębiej Góry. Ot taka niedzielna rozrywka.
  Ale ja się bardzo przejąłem. Pomyślałem, że to może być dla mnie szansa
  zwrócenia na siebie uwagi. Naturalnie byłem przekonany że wygram, no
  najwyżej dopuszczałem drugie miejsce. Nikt przecież tak jak ja, nie był
  przyzwyczajony do szybkości i to bardzo dużych. Poprosiłem więc Inka na
  pilota, poprawiłem zapłon, maksymalnie odciążyłem samochód, by poprawić
  zrywność samochodu - Moskwicz wyjątkowo, jak na swoją klasę, ma
  niewielkie przyspieszenie - i pojechaliśmy.
  Szybkość rajdu ustalono na 40 km/godz. Niewielka, ale są odcinki
  specjalne z szybkością 60 km/godz. Przyjmujemy więc z Inkiem taktykę,
  żeby jechać cały czas szybko, by mieć rezerwę na odcinki specjalne.
        Niedziela, pogoda śliczna, na szosach pusto, a za szybą kolorowo
  jak tylko jedynie tu, na Wybrzeżu, może być w jesiennym słońcu.
  Samopoczucie wyśmienite, i w ogóle fajnie jest.
  Inek dumnie pręży pierś, nie ma wątpliwości, wykosimy tych niedzielnych
  kierowców. Dojeżdżamy do pierwszego odcinka specjalnego. Na rajdowej
  oleacie*** długość odcinka wynosi dwa kilometry, szybkość 60 km.
  Brukowana kocimi łbami droga prowadzi w dół leśną przecinką. Poprawiam
  się w siedzeniu, Inek włącza stoper. Daję gaz. Odciążony samochód unosi
  kufer i nurkujemy. Pytam Inka, jak z czasem. Dwa kilometry wydają mi się
  bardzo długie. Inek ślepie w mapę. Już nie daleko. Pociśnij, nie
  zaszkodzi. Mam na liczniku 80 km/godz. Pocisnąć to pocisnąć. Przyciskam
  pedał.
  Samochód zaczyna trochę się zataczać. To przez te kocie łby, zaraz
  przestanie. Już widać koniec lasu. Nagle mocniej ślizgnął się w prawo.
  Odbiłem żeby nie wpaść do rowu, w lewo, a tam pryzma piasku. Zahaczyłem
  lewym błotnikiem. Jeszcze zobaczyłem jak unosimy się w powietrze na
  plecach, niby do odwróconej pętli i potem już tylko ciemność i szuranie
  dachu po bruku.
  Szuranie ustaje, tylko warkot silnika. Po omacku przekręcam kluczyk,
  wyłączam zapłon. Odruch obronny przed pożarem, jeszcze z samolotów
  śmigłowych. Silnik przestaje pracować.
        Cisza aż dzwoni i w niej pojawia się cichutkie kap, kap, kap.
  Żadnego dźwięku tylko to kap, kap. Przez chwile myślę, że to w głowie,
  siedzimy w samochodzie do góry nogami, głowami opierając się o dach, w
  zupełnej ciemności. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to kap, kap
  to wycieka olej z silnika i elektrolit z akumulatora.
  Odgarniam z twarzy dywaniki i zaczynam się rozglądać. Za szybami dziwny
  odwrócony świat. Powoli i Inek dochodzi do siebie. Bladość twarzy zaczyna
  ustępować ceglastemu rumieńcowi, typowemu dla świńskich blondynów.
  Zaczyna nawet się uśmiechać. W porządku, jest cały. Próbuję otworzyć
  dźwiczki, ale zablokowane. Można wyjść tylko przez okno.
  Odkręcam korbką szybę i - w moskwiczu okna diabelnie małe - z trudem
  przeciskam się pierwszy, za mną Inek.
        Las, dróżka i cisza. Nikogo, ni człowieka ni zwierzęcia, tylko
  nasza maszyna odwrócona kołami do góry jak zabawka leży spokojnie na
  dachu. A w tej ciszy nadal kap, kap... Wszystko wycieknie, martwię się.
  Samochód prawie nie uszkodzony: trochę lewy błotnik i dach pofałdowany.
  Przednia szyba też wyszła z obsady, ale nie tkięta, w całości. Nie jest
  tak źle. Przejeżdża jakaś załoga. Na chwilę zatrzymuje się.
  - Są ranni? Kiwają głowami - ale dachowanie.
  Postarają się kogoś zawiadomić, może jaki PGR, ale dzisiaj niedziela.
  - Trzymajcie się...
  Po jakimś czasie przejeżdża traktor. Ludzie chcą pomóc ale jak?
  - Obrócić nie sztuka, ale jak to zrobić, żeby więcej karoserii nie
  pognieść.
  - Najlepiej jakby tak dźwigiem. Podnieść w górę, obrócić i już.
  - Może podłożyć ze dwa snopki, ale skąd tera snopki. Wszystko już
  sprzątnięte.
  Jeden ze smykałką wyciąga blok łańcuchowy.
  - Zawiesimy na sośnie i będzie jak dźwigiem.
  Sosna jednak się gnie, za cienka, nie da rady. A ciągle kapie. Olej
  wyleje się, elektrolit spali podwozie, niecierpliwię się. Nie ma co
  dłużej kombinować, rwiemy troche trawy i napieramy na bok samochodu.
  Blacha miękka, wgniata się wypukłość drzwi, ale cały samochód się odwraca
  i z chrzęstem opada na koła. Nareszcie przestaje kapać. Sprawdzam olej,
  wystarczy na krótką jazdę. Dziękujemy więc za pomoc, chowamy do kabiny
  przednią szybę i zjeżdżamy dróżką w lasek. Wstyd jechać. Czekamy więc w
  lasku do zmroku. Wracamy dopiero gdy ciemno. Po cichu operując silnikiem
  stawiam samochód za domem, a Inek przynosi pokrowiec z samolotu i nim
  szczelnie okrywamy pokiereszowane nadwozie.  Jestem kompletnie
  wyczerpany. Koniec samochodu, koniec przyjemności, koniec snu o sławie.
  Jak byłoby to dobrze, gdyby to wszystko okazało się snem. Lub gdyby można
  było tą nieszczęsną niedzielę, zamienić na sobotę, kiedy wszystko było
  tak dobrze, szczęśliwie. Nie mogę odżałować tego co się stało. Bo to
  tylko moja wina. To moje zarozumialstwo to spowodowało. A już tyle razy
  obiecywałem sobie, po kolejnych nauczkach, że się "ustatkuję", pogodzę z
  tym, że jestem co najwyżej przeciętny...
        Przypomniała mi się, jeszcze w gimnazjum, przygoda w boksie. Też
  widziałem siebie mistrzem. Po kilku walkach, kiedy udało mi się kilku
  przeciwnikom wlać, to znaczy wygrać, a zapał i wiara w siebie była coraz
  większa, trafiłem na takiego jednego, niepozornego. Chętnie się zgodziłem
  na walkę i przeświadczony o łatwym zwycięstwie, pewny siebie, wyszedłem
  na ring. Dostałem wtedy tylko jeden cios w żołądek i wraz z przytomnością
  odeszła chęc boksowania, odeszła na zawsze.
        Kinga dostała prawie ataku nerwowego. Był samochód i teraz nie ma,
  nie ma! Tyle wyrzeczeń, tyle pieniędzy. I wszystko jednego dnia, pyk i
  nie ma nic. Formalnie rozpaczała. Na próżno tłumaczyłem, że ostatecznie
  to rzecz nabyta, była, nie ma, może być znowu. Nie chciała ze mną
  rozmawiać. Mnie też bolał ten wrak stojący pod brezentem za domem. Obiekt
  złośliwej satysfakcji osiedla. Ale reakcja King była dla mnie
  zaskoczeniem. W końcu, kiedy w Autoklubie załatwili PZU (nie był
  ubezpieczony), zaprowadziłem do najbliższego w Gdyni warsztatu. Byle
  gdzie, byle zniknął z oczu ten owoc mojej lekkomyślności?
             Dopiero z biegiem czasu Kinga uświadomiła sobie, że mogło być
  gorzej. Człowiek ma tak kruche członki i wcale nie musiałem mieć nadal
  obu rąk czy nóg. I trochę się uspokoiła.
  Rajdowy wypadek okazał się nie tylko sprawą miedzy Kingą i mną. Okazało
  się, że wywołał jeszcze inne aspekty.
        Byłem pilotem, cennym kółkiem w Pakcie Warszawskim. O czym
  świadczyła "Rozmowa wychowawcza", którą dowódca pułku przeprowadził w
  następujący sposób:
  - No i ot, znowu obywatel porucznik zahuliganił. No, na jakieś rajdy
  jeździ... potem się rozbija. Po co to komu? Na co? Nie ma zajęcia, co? A
  w ogóle kto pozwolił obywatelowi porucznikowi jechać? Ot, rozbiłby sobie
  głowę i pilot wyszedł ze stroja, a gdzie gotowość bojowa. No. A jaki
  przykład... Ot.
  Siwy obracał oczami i rozkładał ręce. Czekał na jakieś moje
  przyrzeczenia, obietnice, ale nic takiego nie powiedziałem. Pokiwał więc
  tylko głową. Powiedział jeszcze raz swoje "ot". Ale sutek nie dał.
        Nie powiedziałem mu o swojej decyzji, o tym że postanowiłem na
  rajdy więcej nie jeździć. Po przykrej nauczce, Krzesinach, zrozumiałem,
  że nie mam nikogo, komu mógłbym się zwierzyć, nawet dowódcy.
        Niedługo zresztą zaszło wydarzenie, które pogrążyło moje grzeszki w
  niepamięci. Uciekło dwóch marynarzy. Pełnili w Wigilię służbę wartowniczą
  przy samolotach na lotnisku. Stał tam też stary kukuruźnik czekający na
  przekazanie do Aeroklubu lub na złom. Odkryli go z pokrowców i
  wystartowali na morze w stronę Szwecji. Noc była szczególnie
  nieprzyjemna, pochmurna i mglista. Prócz tego siąpił kapuśniaczek,
  ograniczający bardzo widoczność.
  Zaraz w pułku alarm, gotowość bojowa, ale samolotów nie poderwano. Nie
  miały wyposażenia by w taką pogodę, w nocy, mogły przechwycić
  uciekinierów. Również wysłane trałowce Marynarki, z zadaniem szukania
  ewentualnych rozbitóow wróciły z niczym.
  Obaj marynarze przepadli bez wieści. Żadne radio zachodnie nie podało o
  nich wiadomości, ani trupów nie wyrzuciło morze. Jeden z nich, jak się
  potem okazało, latał w aeroklubie. Ale latanie w Aeroklubie to zupełnie
  co innego, niż pilotowanie samolotem bez odpowiednich przyrządów w nocy,
  nad morzem, przy widoczności zero. Taki kilkugodzinny lot niziutko nad
  wodą w zupełnej ciemności, wymaga nie tylko dużych umiejętności
  pilotażowych ale równie wielkiej odporności psychicznej i fizycznej.
  Kukuruźnik (PO-2) dwupłatowiec jest ciężki w sterowaniu jak trzydrzwiowa
  szafa, i wystarczy na małej wysokości mocniejsze zawirowanie powietrza,
  moment nieuwagi, by koła czerknęły fale, by zniknąć pod wodą na zawsze.
Rok 1959 w ogóle był rokiem nasyconym seksem. Brzydko mówiąc można
  by go nazwać rokiem rui. Może sprawiało to promieniowanie Venus, a może
  tylko słońca? W każdym bądź razie kobiety w owym roku były bardzo
  pobudzone. Wystarczyło zrobić aluzję, przez grzeczność, z dobrego
  wychowania, by potem tygodniami uciekać przez namiętnością kocmołucha. I
  w tym szczególnie ujawniała się ta dziwność roku. To ogólne pobudzenie
  wyrażało się nieraz w zaskakującej formie. Pewnego dnia na zbiórce
  eskadry zabrakło bosmata (plutonowy w lądowym) K. Bosmat K. mieszkał w
  pobliżu, w baraku przeznaczonym dla podoficerów, kawalerów. Więc szef
  któremu kazałem nieobecność wyjaśnić, w kilkanaście minut zameldował się
  z powrotem. Ale wyglądał dziwnie. Twarz miał nabiegłą krwią i bardzo był
  podekscytowany.
  - Obywatelu poruczniku, tam Sodoma i Gomora. K. leży nago na łóżku, a z
  nim dwie gołe baby sie kurwią. Pijane, nawet się nie zawstydziły,
  jeszcze mnie chciały rozbierać. Nienasycone jakieś, ledwie uciekłem.
  Szef otarł rękawem spocone czoło.
  Ocho, szef na damulki za mało, wysłałem więc patrol by zakończył
  sielankę. Ostatecznie K. teraz czas powinien spędzać w służbie, a nie na
  pieszczotach. W wojsku nie ma wyjątków. Patrol jednak nikogo nie
  przyprowadził. Zawiedziony dowódca meldował, że niestety kurwy już
  odjechały autobusem do Gdyni, a K. nie można przyprowadzić, bo spodni
  nie może założyć.
  - To wiadro zimnej wody na łeb i było go ubrać -  warknąłem, bo już
  wyczerpywała mi się cierpliwość.
  - Ale obywatelu poruczniku - dowódca patrolu rozłożył rece - nie dało
  rady. Nachylił się poufale do ucha.
  - Huj tak mu stanął, że i nasz lekarz nie dał rady wyciągnąć. Polecieli
  po karetkę zawieść do szpitala...
  - Co wy bełkoczecie, co wyciągnąć...
  - Grafit z ołówka. Wepchnęły mu grafit, żeby był twardy i teraz spuchł
  mu jak baleron, nawet wyszczać się nie może...
  Naturalnie ukarałem K. ale nie za grafit tylko za nieobecność na
  zbiórce. Ale od dawna z nim kłopoty. To tryper, to syf, a teraz podpórka
  ołówkiem. W głowie się nie mieści jakie to rozkosze sobie wymyślają. No
  ale to wojsko, a nie burdel. Napisałem raport i K. zwolniono ze służby z
  powodu niemoralnego prowadzenia się. Jednak problem seksualny pozostał.
  I na tym tle powstawało dużo tragedii, których można by uniknąć gdyby...
        No właśnie, zaproponowałem kiedyś na ogólnym zebraniu żołnierskim
  by założyć burdele. Rzymianie mieli, Niemcy mieli i o ileż były zdrowsze
  żołnierskie psychiki, o ileż mniej różnych frustracji, załamań
  nerwowych... Wywołało to gorący aplauz żołnierskiej rzeszy, ale zastępca
  potraktował poważnie i od razu dał odpór:
  - To kapitalistyczna moralność, zakłamanie, upodla kobiety, zapędza do
  burdeli. W socjaliźmie jest pełne równouprawnienie i burdeli nigdy nie
  będzie, tak jak nie ma prostytucji, tego cuchnącego liszaja
  burżuazyjnego społeczeństwa.
  Zjechał mnie do ostatniej nitki, ale ubaw był ogromny. Poddałem temat i
  przez cały dzień niczym innym nikt się nie zajmował.
        Zostawiłem więc burdele w spokoju i pomyślałem o czym innym.
  Lotnisko nad samym morzem i każdy lot musiał być nad nim. W regulaminie
  lotów nie było jednak instrukcji na wypadek (w wypadku?) przymusowego
  wodowania odrzutowcem. Kiedy poruszałem ten problem odpowiadano mi, że
  na takie okazje jest katapulta, kamizelka ratunkowa i łódka.
  Ale żeby się katapultować potrzeba co najmniej 500 m wysokości, a gdy
  lecimy na niskiej wysokości 100 - 200 metrow to co?
  Otrzymywałem na to wymijającą odpowiedź: "nie filozofujcie" i koniec.
  Była to zresztą kulturalna odpowiedź, wyższego szczebla hierarchii
  wojskowej. Na niższych brzmiałaby po prostu: "nie truj jaj" albo
  "pocałuj w dupę".
  Obojętnie jednak na treść, żadna nie satysfakcjonowała. Naprawdę nie
  wiadomo było co robić. Wodować, a czy samolot nie wybuchnie, gdy
  rozgrzany do 900 stopni silnik zetknie się z zimną wodą? A co się stanie
  gdy zaczepi lustro wody wlotem powietrza? Zanurkuje? Czy się rozleci na
  atomy?
        Napisałem więc raport do dowódcy lotnictwa gen. Frey'a
  Bieleckiego, proponując ochotniczo przeprowadzenie doświadczalnego
  wodowania. Do raportu dołączyłem szczegółowy opis miejsca, wyposażenia
  samolotu i przewidywanego przebiegu wodowania. Jako miejsce wodowania
  przewidywałem płytkie wody zatoki w okolicy ławicy rewskiej a jako
  zabezpieczenie dwa holowniki ratownicze Marynarki Wojennej. Samolot miał
  być stary, przewidywany do kasacji, a na holownikach techniczni
  obserwatorzy dla wyciągnięcia dalszych wniosków.
  Uważałem, że największe niebezpieczeństwo grozi przy zetknięciu
  rozgrzanego silnika z zimną wodą. Dlatego zakładałem dla bezpieczeństwa
  wodowanie z wyłączonym, wystudzonym silnikiem i bez owiewki kabiny, co
  miało zapewnić szybkie jej opuszczenie. Katapulta miała być dodatkowo
  zabezpieczona, albo wcale nie załadowana.
 

do 16 gdy    Nad morzem?
 
 

 sercem,