Wybuch wojny z ZSRR pokrzyżował plany mamy. Została przecięta
jedyna możliwość wyrwania ojca z rąk sowietów przez niemiecki Czerwony
Krzyż. A starania, które podjęła zaraz po otrzymaniu kartki od ojca były
podobno na jak najlepszej drodze. Za ileś tam złotych pięciorublówek miała
przyrzeczenie, które podobno już nawet zostało spełnione, że nazwisko ojca
zostanie umieszczone na specjalnej liście obywateli Generalguwernament,
o których repatriację występuje Niemiecki Czerwony Krzyż. Teraz wojna
wszystko zniszczyła. Pozostała tylko nadzieja, że Niemcy zajmą obozy i
uwolnią więźniów. Rzeczywiście Niemcy w błyskawicznym tempie zajmowali
Rosję. I w miarę jak komunikaty podawały coraz dalsze miasta,
których nazwy w Polsce znano już tylko jako miejsca zsyłek,
drogą od wschodu szły niekończące się kolumny jeńców. Ze śpiewem,
z humorem, prawie bez eskorty szli byli żołnierze Armii Czerwonej
do niewoli. Nie mogliśmy się nadziwić, że tak masowo się poddają.
Wiara, szczególnie Żydów, że Sowiety, taki obszar -
taka potęga - rozprawią się z Niemcami, zaczęła słabnąć. Od początku wojny
nie pokazał się ani jeden samolot czerwonych. Podobno spadła koło
Tomaszowa jakaś bomba i rozerwała furmankę, konia i woźnicę, ale nikt tego
dokładnie nie widział. Za to codziennie z Łabuń na wschód leciały ciężkie
bombowce. Od rana do wieczora, bez przerwy. Zresztą po dwóch tygodniach
przestały latać, widać samoloty bojowe przebazowano bliżej frontu, za to
pojawiły się transportowce. Trzysilnikowe Junkersy lecące nad łąkami tak
nisko, że prawie przez okienka widać było zabandażowane głowy rannych.
Ci którzy dojeżdżali do pracy na lotnisku opowiadali, że z
samolotów sanitarkami odwożą do szpitala w Zamościu rannych
żołnierzy.
- Patrzcie no, jak Niemcy dbają o swoich - dziwili się ludzie -
żołnierzy samolotami...
W miarę jak front oddalał się w niezmierzone połacie ZSRR wojska
ubywało, aż w pewnym momencie miasteczko opustoszało całkowicie. Zaczęli
pojawiać się żandarmi, przejazdem, z Zamościa do Tyszowiec, gdzie
mieścił się ich posterunek. Razem z ich pojawieniem się, rozpoczęły się
prześladowania Żydów. Zakazano im wszelkiego handlu i kazano nosić opaski
z gwiazdą Dawida. Na białym płótnie dwa narysowane fioletową kreską
równoboczne trójkąty, zachodzące wierzchołkami na siebie. Opaski należało
nosić na lewym ramieniu. Zaraz po wydaniu tego zarządzenia wpadli
żandarmi i rzekomo za to, że nie mieli opasek, złapali z trzydziestu
Żydów, wywieźli za miasto na kirkut i rozstrzelali. Gdy tylko odjechali
pobiegliśmy zobaczyć. Widok był tak przerażający, że aż nierealny.
Stałem ogarnięty przerażeniem i patrzyłem półprzytomny na stos
kilkudziesięciu ciał mężczyzn i kobiet, jeszcze rzężących,
jeszcze się ruszających. Jakieś nieskoordynowane ruchy rąk
i nóg, drgająca masa ludzkich ciał i podartych łachmanów. Kilku leżało
osobno. Może chcieli uciekać, a może w ostatnim odruchu rzucili się w bok.
Mężczyzna z odłupaną przez kulę czaszką z której płynie białoczerwona
struga mózgu z krwią, galaretowatą naroślą pokrywając ziemię. Mężczyzna
drapie rozczapierzonymi palcami ziemię, jakby chciał wydrapać w niej
dziurę ocalenia. Ale najstraszniej było patrzeć na młodą, dość tęgą kobietę
o twarzy bladej, pulchnej, otoczonej blond (!) włosami. Leży na wznak
szeroko rozrzuciwszy nogi, gwałtownie porusza obfitym biustem, i
rzęzi, i charcze. Śladu kuli nie widać, wyszła przez plecy, rozszarpując
być może wnętrzności. Kobieta nagle przestaje chrapać. Otwiera oczy,
wzrok jej przytomnieje, najwyraźniej patrzy na nas i zaczyna
jęczeć. Stoimy nad nią, a wokół zrudziała, jesienna trawa i ogołocone
z liści krzaki. Nikt się jednak nie pochyla, nikt nie stara
się jej pomóc, zrobić gestu... Lęk paraliżuje wszystkich. W milczeniu
patrzą dziesiątki par oczu na wijącą się w jękach Żydówkę. Najwięcej
w niej życia, inni już znieruchomieli. Leżą jak manekiny ubrane w
pokrwawione szmaty, w nienaturalnych pozach. Żydówka patrzy
na nas z prośbą czy wyrzutem. Otwiera usta lecz tylko charkot...
Nie mogę patrzeć, a jednocześnie nie mam siły odejść. Niektórzy jednak
się odwracają, podchodzą do trupów, tych leżących trochę dalej,
pod krzakami. Oglądają buty... Ohyda. Robi mi się niedobrze. Uciekam
z kirkutu rozdwojony. Biegnę do domu, patrzę pod nogi, a jednocześnie
ciągle przeżywam tamten widok i ciągle nie mogę uwierzyć w
jego realność. To chyba mi się śniło lub wydawało? Przecież to niemożliwe.
Jednocześnie pojawia się we mnie dziwne uczucie: chęć przeżycia
tego co widziałem, przeżycia śmierci... Wydaje mi się, że Niemcy
i tak prędzej czy później zabiją mnie więc chciałbym, żeby to stało
się już, teraz, żeby to już mieć za sobą. Czy wywołuje to strach?
Nie wiem. W bardzo odległej analogii można by to uczucie przyrównać
do tego co czuje się w poczekalni u dentysty przed wyrwaniem
zęba. Ta niecierpliwość, kiedy już... Ten wlokący się czas...
To swoiste pragnienie śmierci, po to żeby skrócić mękę oczekiwania miało
mi towarzyszyć przez długi czas jeszcze po wojnie. Nawet kiedy przestało
ścigać UB i NKWD nieraz przyłapywałem się na tym, że pragnąłbym już śmierć
mieć za sobą, bałem się jej.
Więc nadal w rozdwojeniu, jeden biegnie, a drugi ciągle zawieszony
w bezczasie, ciągle przeżywam tamten widok. A może jednak to
tylko sen, daj Panie Boże się obudzić...
Niedługo po tym wstrząsającym mordzie, Niemcy wydzielili niewielką
część miasteczka powyżej rynku i ten obszar nazwali gettem. Przesiedlono
tam wszystkich Żydów i nie wolno było im poza nim się poruszać. Początkowo,
przez krótki okres tylko w nocy, a potem w ogóle. Za wyjście z
getta groziła śmierć na miejscu. Przestrzegania tego zarządzenia pilnowała
policja żydowska - Judenpolizei - uzbrojona w długie dębowe pały. Samo
getto nie było ogrodzone, a jedynie strach i Judenpolizei trzymała Żydów
na jego terenie. Opuszczone lokale żydowskie w dolnej stronie rynku
częściowo stały puste i stopniowo rozbierano je na opał lub na szopki,
komórki itp. Niektóre były zajmowane przez uciekinierów z Polski: z Poznańskiego,
Warszawy.
Jednego wieczoru przyszedł do mamy Żyd, właściciel dużego
lokalu - restauracji, którą musiał opuścić i prosił, żeby mama
ją zajęła, przeniosła do niego piwiarnię.
- Nu, pani komendantowa, o co chodzi? To jest dobry lokal i będzie
dobry interes. Pohandluje pani, a po wojnie się pogodzimy.
Przecież po wojnie nie będzie pani handlować, a ja pani dobrze zapłacę.
Szkoda takiego lokalu. Będzie stał pusty to go rozbiorą, zniszczą.
Mnie serce pęknie jak będę oglądał, a tak będzie lżej jak sobie co
dzień popatrzę i pomyślę: Nu Mosiek, twój dom stoi i masz gdzie wracać.
Przeniosła więc mama piwiarnię do lokalu Moisia. Na dole były trzy
duże sale, jedna z bilardem, a na górze pokoje mieszkalne.
Zamieszkali w nich przybyli z Warszawy: ciocia Lila, Marysia i Roman. W
Warszawie zaczął doskwierać głód, więc mama nie pomna na dawne swoje
sieroce przeżycia - o których nigdy zresztą nie wspominała, ja jedynie
się domyślałem - zaprosiła "rodzinę" na przetrwanie. Była to jakaś bardzo
daleka, daleka rodzina. U cioci Lili byliśmy raz przed wojną.
Mieszkała z siostrzenicą Marynią gdzieś na Filtrowej. Z ówczesnej
wizyty zapamiętałem jedynie dwie rzeczy: Wieczorny widok z okna na
głęboki wąwóz ulicy i radosne zdziwienie, że prawdziwe tramwaje
mają pomalowane dachy na biało, tak samo jak mój, którym bawiłem
się od lat. I młodego oficera w stalowym, lotniczym mundurze, z kordzikiem
przy boku, mnącego skrępowanym ruchem białe rękawiczki.
- To sympatia Maryni - poufnym szeptem objaśniła ciocia Lila.
Samą wizytę u cioci mogliśmy złożyć dopiero wtedy, jak skojarzyłem
sobie z półsłówek rodziców, kiedy mama przestała być sierotą,
wyszła za mąż i miała odpowiednią pozycję. Przedtem - niech
Bóg im wybaczy - mawiała mama, zamykając tym westchnieniem
przeżyte w dzieciństwie ciężkie chwile i doznane sieroce upokorzenia.
Rodzice obumarli i wychowywała się u wujka. Praktycznie była u niego
służącą, jak zresztą wówczas był to powszechny los ubogich
sierot. W końcu wstąpiła do Szarytek, a potem poznała ojca i
wyszła za mąż. Teraz ciocia Lila ma około sześćdziesiątki i jest miłą staruszką,
tylko straszną nudziarą. Z konieczności dotrzymuję jej towarzystwa.
Zresztą ona uważa za swój obowiązek zajmowanie się mną, jest
to sposób odwdzięczenia się drogiej Zofii za gościnę. Przywiozła
Dawida Coperfielda Dicensa i koniecznie chciała żebym przeczytał.
Niezbędna lektura każdego młodego dżentelmena. Ale we mnie,
chociaż bardzo lubiłem czytać, budziła dziwną niechęć. Sam nie wiem
dlaczego. Podobnie jak flaki i kozie mleko - których nigdy nie spróbowałem,
a wiedziałem, że nie lubię. Gęsty druk, staromodna czcionka, nudna historyjka
o jakimś paniczyku, pełna gęstych opisów ciągnących się jak
przedwczorajszy krupnik, brr - niedobrze mi się robi...
wydziwiałem. (Po latach przeczytałem z zachwytem i wzruszeniem.)
Do tego u cioci każda nowa twarz czy zdarzenie, znajduje odbicie w pamięci
jej długiego życia i wywołuje niekończące się komentarze.
- Czekaj, czekaj, toż on przecież zupełnie podobny do... -
i tu następował wywód o postaci z zamierzchłych dla mnie czasów.
Albo:
- To samo zdarzyło się tam i tam w tym i w tym roku...
Jednym słowem nudziła...
Marynia była wysoką, ładną dziewczyną ale o bladej, anemicznej
cerze i miała bardzo słabe serce. Za bardzo wybujała - mówili lekarze -
i serce nie nadążyło. Przejdzie jak dorośnie. Z tego też powodu
poruszała się powoli i z mgiełką nostalgii w błękitnych oczach. Była
cicha, jakby nieobecna. Nie miałem z nią bliskiego kontaktu,
bo poza tym była dla mnie za wysoka. Sięgałem jej zaledwie do biodra i
pomimo, że po latach nabrałem upodobania do olbrzymek, wówczas przy niej
czułem się skrępowany kompleksem liliputa. Za to Romek Skonecki,
dwudziestolatek , czarny, śniady jak cygan , "warszawski gawrosche",
z miejsca przypadł mi do gustu. Śpiewał arie z warszawskich operetek,
pisał wiersze (jego Harmonię Świata przechowuję do dziś), grał w szachy
i karty, znał mnóstwo sztuczek i był fajny. Palił w piecach, nabijał
piwo i zastępował mamę w lokalu. Był jednak niezrównoważony, jak
mawiała mama, która go bardzo lubiła. Nie znałem poprzednich zdarzeń, które
wywoływały słyszane potem reprymendy mamy: oj, Romek, Romek, opamiętaj
się, co ty wyprawiasz, dlaczego tak postępujesz... I tłumaczenia
się Romana: Zosiu, naprawdę, to już ostatni raz. Diabeł mnie chyba
podkusił...
Ostatniego wydarzenia, które przesądziło o powrocie Romana do
Warszawy nie dało się przede mną ukryć. Mama pojechała po towar do
Zamościa, zostawiając Romana w zastępstwie, a Roman był hazardzistą. Kiedy
przegrał w pokera swoje pieniądze, skorzystał z dostępu do kasy, próbując
się odegrać. W rezultacie przegrał w pokera nie tylko swoje, nie tylko
bieżący utarg ale i mamy oszczędności, których schowek pokazała mu na wszelki
wypadek, gdyby coś się z nią stało.
W nowym budynku rodzinka zamieszkała w pokojach nad lokalem,
a my z mamą przeprowadziliśmy się od Jachymka do jednopiętrowej kamienicy
właściciela dużego młyna stojącego tuż za skrzyżowaniem ulic Tomaszowskiej
i Zamojskiej, w kierunku Zamościa. Zajmowaliśmy dwa pokoje na parterze,
a gospodarze na piętrze. Nie było to szczęśliwe mieszkanie.
Pewnej nocy w ciemnościach nagle obudził mnie jakiś typ szturchając
lufą pistoletu w żebro i świecąc latarką w oczy. Kazał mi się
odwrócić do ściany i pod groźbą zastrzelenia nie ruszać. Cóż
miałem zrobić. Leżałem i słyszałem jak plądrowali mój pokój
i sąsiedni mamy. Ale najbardziej tłukli się na piętrze, u gospodarzy.
Długoletni właściciele młyna uchodzili za bardzo majętnych
i to oni byli głównym celem napadu. Trwało to chyba z godzinę,
potem bandyci raptem zniknęli. Zrabowali mamie trochę biżuterii, chowanej
na "czarną godzinę" i pamiątkowy zegarek DOXA z czarną tarczą, a
mnie kwadratową latarkę - słynną daimonówkę - przedmiot zazdrości
kolegów.
Ogólne zaskoczenie. Wydawało się, że gdy wojna, okupacja,
to odzyskanie niepodległości jest wspólnym celem wszystkich
Polaków. I nie ma złodziei, bandytów. Wszyscy są patriotami.
Ale jak się okazało bandyci nie zniknęli, nie przemienili się w patriotów.
Zaskoczenie tym większe, że nigdy nie słyszałem, żeby podczas powstań
narodowych, gdy jedni Polacy walczyli z wrogiem, inni ich rabowali, a nawet
mordowali. Zawsze przedstawiany był obraz sielskiego, patriotycznego
zjednoczenia. Mama miała dylemat, co robić. Zgłoszenie o napadzie
na żandarmerię niemiecką wydawało się jakoś podejrzane moralnie,
żeby Polak na Polaka, do Niemca... Ale z drugiej strony
gdy Polak jest pospolitym bandytą?... W końcu pan Zenon rozstrzygnął:
- Niemcom nie należy zgłaszać, on sam zajmie się tymi rabusiami.
AK bardzo ostro tępiła bandytyzm i miała nawet swój aparat
śledczy. Po roku dowiedzieliśmy się, że bandytów, którzy po napadzie na
nas dalej grasowali, a nawet zamordowali kilka osób (tłumaczyli
się, że zabijali tylko Żydów) pochwycono i skazano na śmierć.
Udało się ich pochwycić, bo rabowali akurat w rejonie wiejskim, słabo
zaludnionym, pełnym jednak patriotów i partyzantów, ale ilu bandytów
w rejonach o większej aglomeracji, grabiło i mordowało bezkarnie,
tego nikt nie wie.
O ojcu myśleliśmy ciągle. Łączyliśmy nadzieje jego powrotu
z sukcesami Niemców na wschodzie. Sądziliśmy, że kiedy Niemcy
zajmą obozy sowieckie, to wypuszczą jeńców i ojciec wróci.
Znał przecież niemiecki i rosyjski co - uważaliśmy - zwiększa
jego szanse na przetrwanie. Myśleliśmy, że obóz to takie miejsce, gdzie
żyją i pracują, podobnie jak w więzieniu, tylko przy mniejszym
rygorze. O jakże się myliliśmy. Pewnego dnia Niemcy rozplakatowali fotoreportaż
z odnalezionych masowych grobów polskich oficerów pomordowanych
przez bolszewików w Katyniu. Wielka zbrodnia żydokomuny - głosiły
plakaty tragiczną wieść. Do plakatów dołączone były komunikaty międzynarodowych
komisji Czerwonego Krzyża ze Szwecji i Szwajcarii. Wywieszano
listy zidentyfikowanych ofiar. Długie, czarne szeregi nazwisk. Zdjęcia
z ekshumacji. Wszyscy mają powiązane ręce z tyłu drutem kolczastym
i każdy jest zabity strzałem w tył głowy - ulubiony sposób mordowania
przez NKWD, jeszcze od czasów Dzierżyńskiego. Ustalono nawet czas
zbrodni, kilka miesięcy po otrzymaniu pocztówki od ojca. Pomimo wszystko
nie łączymy tych wiadomości z ojcem. Przecież był w obozie w Ostaszkowie,
a nie w Katyniu. Dopiero po wojnie mieliśmy dowiedzieć się, że to
było jedno wielkie morderstwo: Ostaszków, Kozielsk, Katyń,
za które zresztą nikt nie poniósł kary. Ba, nawet o tym do dzisiaj
nie wolno w PRL mówić. Zakazują tego pod groźbą wieloletniej kary
więzienia sami Polacy na służbie sowietów - rządzący PRL. Polacy? Czy naprawdę?
Nie wiedzieliśmy wówczas, że pośród tych bezimiennych ofiar (było
dużo niezidentyfikowanych, z braku dokumentów lub działania czasu) jest
mój ojciec. Że po wojnie nie wolno mi będzie nawet wspomnieć o nim, o jego
męczeńskiej śmierci. Nie wierzyliśmy zresztą, że ojciec
mógł zginąć, nie dopuszczaliśmy nawet takiej myśli. Może wywieźli
gdzie w głąb Rosji, a może już jest w powrotnej drodze do domu?
- pocieszaliśmy się z mamą i czekaliśmy. Czekaliśmy i modliliśmy
się o powrót.
W tym też czasie Niemcy zaczęli zwozić Żydów do Komarowa z
całej Europy. Przybywały więc transporty bogatych Żydów z Belgii,
Francji, Holandii - jak im mówiono - na osiedlenie. Pozwolono
przywieść im z sobą złoto, biżuterię itp. W odróżnieniu od
naszej żydowskiej biedoty nosili przyszyte na lewej piersi
żółte gwiazdy, wycięte z materiału. Przywieziono ich kilka tysięcy,
co spowodowało w getcie wielką ciasnotę i głód. A ponieważ Żydom nie wolno
było oddalać się z getta, handlować czy zajmować się czymkolwiek, pojawiło
się nad nimi widmo śmierci głodowej. Korzystali na tym "ludzie", którzy
za bochenek chleba kazali sobie płacić zegarkami lub złotymi
monetami. Tą drogą w powszechnym obiegu pojawiły się pierścionki z diamentami,
brylanty, naszyjniki z pereł i wiele innych niespotykanych dotychczas w
Komarowie precjozów. Nierzadki też był widok siedzących wzdłuż ścian
domów (aryjczykom wolno było przechodzić przez getto) kobiet w różnym
wieku, półprzytomnych z głodu, często z maleńkimi dziećmi, ofiarujących
różne usługi, nawet te z pogranicza człowieczeństwa, za kawałek
chleba. Niektóre chłopaki - Panie, wybacz im bo nie widzieli co czynią
- chwalili się...
Te warunki zachwiały wiarę Żydów w obiecane osiedlenie, a już zupełnie
jej pozbawiła żandarmeria z Tyszowiec. Kiedykolwiek przejeżdżali
z Zamościa zawsze zatrzymywali się, żeby sobie "postrzelać".
Strzelali do każdego Żyda którego spotkali na ulicy, a kiedy
nieszczęśni zdążyli się schować i ulica była pusta, bezlitośnie
wyciągali z pierwszego lepszego domu wszystkich, kobiety i dzieci
i mordowali. Robili to zresztą w urozmaicony sposób. To schwytanym kazali
uciekać i zabijali, kiedy ofiara dobiegała z nadzieją ocalenia
do pierwszego narożnika domu. To znowu kazali chodzić w kółko na
czworakach i mordowali z kręgu według uznania... A cały
ten niewyobrażalny spektakl okrucieństwa zwierząt w żandarmerskich
mundurach odbywał się na placu, niegdyś rynku, publicznie jak
na scenie.
Najwięcej jednak w "przelocie" mordował rudy żandarm z Tyszowiec
- Szulc. Gdy jechał do Zamościa kazał Judenpolizei pozamiatać dokładnie
szosę, żeby nie było najmniejszego ździebełka kiedy będzie
wracał do Tyszowiec. Wychodzili więc Żydzi wyganiani lagami Judenpolizei
szeregiem i zamiatali, a gdy nadjechał kazał kierowcy zwolnić i jadąc
powoli zabijał po kolei strzelając z przyczepy motocykla.
Potem kierowca dodawał gazu i odjeżdżał w stronę Tyszowiec.
Na ulicy pozostawały, obok porzuconych mioteł, ruszające się w śmiertelnych
drgawkach, jak kupy gałganów poruszane wiatrem, ciała postrzelanych. Wokół
nich coraz większe kałuże krwi, i jęki, lamenty. Ale przez długi czas nikt
nie odważa się podejść, bo a nuż Szulc wróci... ?
Pojawiły się plotki, że Szulcowi Żydzi wymordowali całą rodzinę,
dlatego jest taki okrutny i bezwzględny. Ludzie szukali jakiegoś
wytłumaczenia, bo to co robił przekraczało zdolność zrozumienia. Trudno
było uwierzyć, że człowiek może bez powodu, tylko dlatego że ma takie
możliwości, mordować drugich. Potem uwierzono. Zrozumiano, że Niemcy
zostali przeistoczeni w automaty, które wykonają każdą zbrodnię.
W kilka dni po tym wydarzeniu, ciemną nocą, od podwórka przyszła
stara Żydówka, dawniejsza właścicielka Owocarni, ze swoją córką Itką. Obie
brudne, wynędzniałe, w podartych szmatach co chwila wybuchały płaczem.
W pierwszej chwili nie poznałem w tej wynędzniałej, krótko ostrzyżonej
dziewczynie z zapadniętymi policzkami, zaczerwienionymi oczami i nosem,
pięknej Itki, której piersi i warkocze słynne były równie jak lody z ich
Owocarni. Potem, kiedy już wiedziałem próbowałem z nią rozmawiać, ale ona
nie reagowała. Była jak nieprzytomna, jak ktoś kto nie wie,
co się wokół niego dzieje. Nie pachniała już pomarańczami ani
bananami, szedł od niej fetor niemytego ciała, był to zapach brudu.
Matka prosiła, żeby Itka została u nas. Z początków powstania getta
Niemcy przez pewien czas pozwalali Żydom w ciągu dnia zatrudniać się u
Polaków. Naturalnie musieli być zarejestrowani w Arbeitsamtzie i na noc
wracać do getta. Zalewając się łzami matka Itki mówiła:
- Ojca zabili, mnie zabiją i wszystkich nas zabiją. Nie ma ratunku.
Niech pani ją weźmie, będzie pomagać w kuchni, posprząta. Da
jej pani byle co jeść, nie trzeba jej płacić - może Pan Bóg
pozwoli ją przechować.
Itka stała nieruchomo, w milczeniu, tylko łzy płynęły jej bez przerwy.
Została u nas. Według przepisów powinna na noc wracać do getta, ale
mama urządziła jej schowek na strychu. Nikt wtedy jeszcze nie wiedział,
że można tak bez powodu wszystkich ludzi wystrzelać, ale na
wszelki wypadek i dla spokoju sumienia, mama wolała żeby zostawała
u nas. Chodziło też o wszy. Itka zamieszkała więc z nami ale
trudno było powiedzieć, że była obecna. Bardzo rzadko schodziła na dół,
do kuchni. Najczęściej siedziała w którymś z pokojów na górze, apatyczna,
zamyślona, a może bezmyślna? Niby sprzątała, ale ruszała się
powoli, jak we śnie. Próbowałem z nią rozmawiać, ale daremnie. Nie
reagowała, patrzyła w milczeniu na mnie niewidzącym wzrokiem, jakby
zupełnie nie poznawała, czasami kiwała głową i to wszystko. Ze zmrokiem
chowała się na strych i tam samotnie siedziała do rana. Raz, pamiętam,
niespodziewanie ożywiona, chciała biec do getta, do matki. Moja mama
jej nie puściła tłumacząc, że jak tylko wyjdzie teraz, w biały dzień,
bez opaski - opaskę dawno spaliliśmy - to jeśli nie Niemcy, to Judenpolizei
ją złapie i odda Niemcom, obawiając się za nieprzestrzegania zarządzeń
pogromu w getcie. Itka upierała się jednak przy swoim z tak niespotykaną
u niej energią, że w końcu mama razem z Romanem prawie siłą zamknęli
ją do komórki na strychu.
Nazajutrz, kiedy szarzał świt i świat zanurzony był w porannej,
gęstej, jesiennej mgle, zaczęły rozlegać się strzały. Powoli,
w miarę jak nastawał dzień, jego blade światło wyłoniło z mgły
lśniące wilgocią, ciemno zielone hełmy. Stali z karabinami gotowymi do
strzału wszędzie, na ulicach, placach, w sadach, między domami. Ludzie
mówią:
- Getto otoczone, Żydów strzelają... Kto do obory z obrządkiem do
bydła, to jeszcze puszczą, ale resztę - rauss - gonią od domów.
Nie wolno nawet wyglądać przez okna. Jasno już ale mgła dalej jak wata,
nic nie widać. Dopiero później, koło południa mgła znika i
wschodzi słońce. Ściągają warty i wtedy można zobaczyć w jesiennym
słońcu szarą kolumnę stłoczonych ludzi. Stoją na skarpie w połowie
jej wysokości, w czwórkach czy szóstkach, dobrze nie widać,
a może nawet po ośmiu w szeregu. Przed nimi wielkie nasypy
ziemi z wykopanego długiego rowu. Z przodu kolumny widać wyraźnie uwijających
się Niemców. Są bez hełmów w porozpinanych mundurach, z rękawami
pozawijanymi do łokci. W obnażonych dłoniach trzymają pistolety
maszynowe. Kolumna co chwila przesuwa się do przodu, nie dalej jednak niż
o metr. O tyle ile zajmuje jeden szereg ludzi, którzy kładą
się do rowu. Słychać wtedy suchy trzask strzałów i kolumna
posuwa się do przodu znowu o jeden szereg... Wokół jest cichy, słoneczny,
jesienny dzień. Na niebieskim niebie widać nitki babiego lata.
Sady przerzedziły się z liści, które złotem zasłały zrudziałą
letnim słońcem murawę. Ludzie wyszli z domów i patrzą na skarpę.
Patrzą ze słońcem i przez ogołocone z liści drzewa widać coraz
lepiej. Poza tym nic się nie dzieje. Sennie zabrzęczy opóźniony trzmiel,
zagdacze spłoszona przez koguta kura, cisza. Nieruchomy jesienny pejzaż
zatopiony w błękitnozłotej kuli. Żydzi milcząc kładą się do rowu - trumny.
Z rezygnacją na twarzach oczekują na trzask pistoletów lub na powolne
duszenie przez ciała kładących się na nich następnych szeregów. Przenoszą
się do wieczności. Dla nich nastał Sądny Dzień.
- Dużo uciekło, bo była mgła - pocieszają się patrzący. Jak zwykle
ludzie nawet w najgorszym szukają pocieszenia. Zrozumienie
obrazu przekracza wyobraźnię. A czy w ogóle można zrozumieć
lub wyobrazić sobie śmierć? Tu na ich oczach odbywa się jakieś
dziwne widowisko. Żywi ludzie jak aktorzy kładą się do rowu,
mężczyźni, kobiety, dzieci, w całkowitym milczeniu. Potem tylko
kilka strzałów tych z zakasanymi rękawami, czasem jakieś niemieckie
przekleństwo lub żart, bo głośny śmiech dochodzi aż do podnóża
skarpy i dalej tylko loss, loss, schnell, schnell. Kolumna długa,
a już południe. Niemcy się spieszą. Napiliby się piwa, a tu jeszcze tyle
tych Juden. Nic się nie dzieje. Słońce dalej świeci, choć już pochyla
się do horyzontu. Liście w sadach bezszelestnie opadają. Gospodynie
zaczynają spóźniony udój. Zmęczeni ludzie w topniejącej kolumnie
widzą - nie widzą - ze skarpy skąpaną w słońcu dolinę. Strzechy
chat przeświecają z gołych już sadów. To tam chodzili po jabłka,
kartofle. Tam chodzili z handelkiem. O tam bieleje w słońcu
chałupa Stanisława, Grzegorza, Karola... Tak blisko, a tak daleko.
Kilkadziesiąt metrów, a cała wieczność. Tam życie, tu śmierć.
Za co taka kara, taka okrutna kara? Uj, taki piękny jest świat.
Za co Boże? Czemu już ich nie będzie, a cały świat zostanie? Jak to
nie będzie? A może żeby już prędzej, już zamknąć oczy, żeby
już... Rozdygotane nogi odmawiają posłuszeństwa. Słońce,
niebo. Jakie słońce? Jakie niebo? Jest tylko dźwięk loss, schnell.
Żeby szybciej. Trzeba się starać, żeby nie rozzłościć pana
Niemca. Pan Niemiec jest już bardzo zmęczony. Ociera pot z
czoła chusteczką i zmienia magazynek w schmeisserze. Popatrz błagalnie
w oczy pana Niemca, może się ulituje i w dobrym humorze strzeli
prosto w mózg, w duszę. Kolumna topnieje, aż całkowicie
zanika. Koniec widowiska. Niemcy wesoło gaworzą, jak po dobrze
wykonanej pracy. Idą na piwo, tylko kilku pilnuje spędzonych
chłopów, żeby dobrze ubili świeżo nasypaną glinę. Jesienne deszcze rozmyją
kopiec i ślad zniknie zupełnie. Pójdzie w zapomnienie cała
historia jaka tu się zdarzyła, jak tyle innych od początku
świata. Inne wydarzenia zajmą ludzką pamięć. Czy będą realniejsze
niż śmierć? Czy cierpienie rozłożone w czasie będzie większą
męką, niż jednorazowy akt przekroczenia świadomości bytu? Któż to wie.
Pokaz się skończył, ludzie wrócili do swoich zajęć, a we mnie ten
obraz zabijania i umierania pozostał na zawsze. Ani czas, ani dramatyczne
dla mojego życia, późniejsze zdarzenia, nie zdołały go zatrzeć. Cały
otaczający świat, wszystko na cokolwiek patrzyłem, co przeżywałem, było
przesłonięte skąpanym w słońcu "widokiem". Tak jak czasem w obrazie filmowym
pokazuje się akcję poprzez poprzednio zrobione zdjęcie (tzw.
przebitka) tak i ja wszystko widzę przez tamto wydarzenie.
To przeżycie uświadomiło mi, jak krótka chwila, nie dłuższa od
sekundy, rozdziela życie od śmierci. Istnienie od niebytu.
16k