Odc.15k
 Na krótko przed napadem Niemców na ZSRR, kiedy Komarów dosłownie od wojska  pękał w szwach, dowództwo garnizonu niemieckiego zaproponowało mamie  utworzenie kantyny wojskowej, knajpy dla żołnierzy niemieckich, jako filii  piwiarni. Po drugiej stronie ulicy Niemcy zajęli mieszkanie w murowanym  budynku, wyremontowali, a nad drzwiami umieścili szyld: podobiznę papugi z  rozpostartym zielonym ogonem i napisem "Zum Grü nen Kakadu".  Mama ofertę odrzuciła, ale nieoczekiwanie zgodziła się Krystyna,  wspólniczka mamy. Naturalnie spółka została rozwiązana, a Krystynie  zabroniono wstępu do piwiarni. Lokal na pewno był konkurencyjny, chociaż  dostępny tylko dla Niemców. Były tam najwyszukańsze likiery zwiezione z  całej Europy, po bardzo niskich cenach, była muzyka z gramofonu i była też   Krystyna...  Do tego stopnia zawładnął nią temperament, że urządziła łóżko pod   ladą bufetu i kiedy ruch był mniejszy świadczyła na nim usługi spragnionym   żołnierzom. Nawet specjalnie się nie krępowała.  Ulica nie była szeroka, więc szybko domyślono się kiedy Krystyna z  barmanki zamienia się w kurwę. Zawsze przed tym zamykała drewniane  zewnętrzne drzwi i okiennicę okna przy bufecie. Potem wychodziła,  wypuszczała z knajpy żołnierza i wszystko otwierała. Momentalnie straciłem do niej całe uczucie. To co przedtem wydawało mi się  niecodzienne, atrakcyjne, piękne, teraz budziło wstręt. Przypominać mi zaczęła Łabajkę z uniesionymi bosymi stopami czekającą w  brudnej, małej, nędznej lepiance, na kolejny żołnierski lagier... Jak   spluwaczka lub latryna, fuj!
 Ale nie wszyscy Niemcy chodzili do "Zum Grünen... ". Dużo   przychodziło do nas. Zazwyczaj po kilku kieliszkach wyciągali zdjęcia   narzeczonych, żon, dzieci i łzawo wspominali, byli to bowiem, jak podobno   większość, Niemcy sentymentalni. Stawali się wylewni przyjacielscy, a na   pytania mamy dlaczego nie idą pod "Kakadu", wykrzywiali usta z niesmakiem   i pogardliwie kręcili głowami...  Często rozmawiał z nimi pan Zenek, który znał niemiecki i widziałem gdy  czasami zapominali swoje służbowe torby, jak mama skrzętnie je chowała. Byli to młodzi ludzie, czyści, jak byśmy teraz powiedzieli, zadbani, wręcz  pachnący. Wyraźnie nudzili się w mieścinie, w której po zamknięciu  żydowskich knajp pozostały tylko dwa lokale. I dlatego może zachowywali  się nieraz dziwacznie, jak jeden lejtnant. Bardzo młody, takim   przynajmniej mi się wydawał, ale chodził tak sztywno, że ani głowa, ani   ręka mu nie drgnęła. Wydawało się że w całym ciele ruchome ma tylko nogi. Trudno było by mi   wyjaśnić dlaczego, ale bardzo mi ta jego postawa się spodobała. Tak   bardzo, że po latach, w gimnazjum, jeszcze się zapominałem i chodziłem jak   bym połknął kij, dopiero śmiech kolegów sprowadzał do naturalności.  Niemiec był sztywny, jednak tylko do pewnej ilości likierów, potem   szyja stawała się elastyczna, ręce nabierały ruchu, a z gardła zaczynał   wydobywać się śpiew "Meine libe Augustyn... ". Potem, kiedy już poszli na front, nieraz myślałem o nim, dlaczego? Trudno   wytłumaczyć - może zabrzmi to niepatriotycznie, ale chyba po prostu   podobał mi się. Sztywny, czysty, młody, o jasnej cerze, pozostał w  pamięci.

 Wybuch wojny z ZSRR pokrzyżował plany mamy. Została przecięta   jedyna możliwość wyrwania ojca z rąk sowietów przez niemiecki Czerwony   Krzyż. A starania, które podjęła zaraz po otrzymaniu kartki od ojca były   podobno na jak najlepszej drodze. Za ileś tam złotych pięciorublówek miała  przyrzeczenie, które podobno już nawet zostało spełnione, że nazwisko ojca   zostanie umieszczone na specjalnej liście obywateli Generalguwernament, o  których repatriację występuje Niemiecki Czerwony Krzyż. Teraz wojna  wszystko zniszczyła. Pozostała tylko nadzieja, że Niemcy zajmą obozy i  uwolnią więźniów. Rzeczywiście Niemcy w błyskawicznym tempie zajmowali Rosję. I w   miarę jak komunikaty podawały coraz dalsze miasta, których nazwy w Polsce   znano już tylko jako miejsca zsyłek, drogą od wschodu szły niekończące się   kolumny jeńców. Ze śpiewem, z humorem, prawie bez eskorty szli byli   żołnierze Armii Czerwonej do niewoli. Nie mogliśmy się nadziwić, że tak   masowo się poddają.
Wiara, szczególnie Żydów, że Sowiety, taki obszar -   taka potęga - rozprawią się z Niemcami, zaczęła słabnąć. Od początku wojny   nie pokazał się ani jeden samolot czerwonych. Podobno spadła koło   Tomaszowa jakaś bomba i rozerwała furmankę, konia i woźnicę, ale nikt tego   dokładnie nie widział. Za to codziennie z Łabuń na wschód leciały ciężkie   bombowce. Od rana do wieczora, bez przerwy. Zresztą po dwóch tygodniach   przestały latać, widać samoloty bojowe przebazowano bliżej frontu, za to   pojawiły się transportowce. Trzysilnikowe Junkersy lecące nad łąkami tak nisko, że prawie przez okienka widać było zabandażowane głowy rannych. Ci   którzy dojeżdżali do pracy na lotnisku opowiadali, że z samolotów   sanitarkami odwożą do szpitala w Zamościu rannych żołnierzy.
- Patrzcie no, jak Niemcy dbają o swoich - dziwili się ludzie - żołnierzy   samolotami...

 W miarę jak front oddalał się w niezmierzone połacie ZSRR wojska   ubywało, aż w pewnym momencie miasteczko opustoszało całkowicie. Zaczęli pojawiać się żandarmi, przejazdem, z Zamościa do Tyszowiec, gdzie   mieścił się ich posterunek. Razem z ich pojawieniem się, rozpoczęły się   prześladowania Żydów. Zakazano im wszelkiego handlu i kazano nosić opaski   z gwiazdą Dawida. Na białym płótnie dwa narysowane fioletową kreską   równoboczne trójkąty, zachodzące wierzchołkami na siebie. Opaski należało nosić na lewym ramieniu.  Zaraz po wydaniu tego zarządzenia wpadli żandarmi i rzekomo za to,  że nie mieli opasek, złapali z trzydziestu Żydów, wywieźli za miasto na  kirkut i rozstrzelali. Gdy tylko odjechali pobiegliśmy zobaczyć. Widok  był tak przerażający, że aż nierealny. Stałem ogarnięty przerażeniem i   patrzyłem półprzytomny na stos kilkudziesięciu ciał mężczyzn i kobiet,   jeszcze rzężących, jeszcze się ruszających. Jakieś nieskoordynowane ruchy   rąk i nóg, drgająca masa ludzkich ciał i podartych łachmanów. Kilku leżało   osobno. Może chcieli uciekać, a może w ostatnim odruchu rzucili się w bok. Mężczyzna z odłupaną przez kulę czaszką z której płynie białoczerwona   struga mózgu z krwią, galaretowatą naroślą pokrywając ziemię. Mężczyzna   drapie rozczapierzonymi palcami ziemię, jakby chciał wydrapać w niej   dziurę ocalenia. Ale najstraszniej było patrzeć na młodą, dość tęgą kobietę o twarzy  bladej, pulchnej, otoczonej blond (!) włosami. Leży na wznak szeroko  rozrzuciwszy nogi, gwałtownie porusza obfitym biustem, i rzęzi, i charcze. Śladu kuli nie widać, wyszła przez plecy, rozszarpując być może  wnętrzności. Kobieta nagle przestaje chrapać. Otwiera oczy, wzrok jej przytomnieje,   najwyraźniej patrzy na nas i zaczyna jęczeć. Stoimy nad nią, a wokół  zrudziała, jesienna trawa i ogołocone z liści krzaki. Nikt się jednak nie   pochyla, nikt nie stara się jej pomóc, zrobić gestu...  Lęk paraliżuje wszystkich. W milczeniu patrzą dziesiątki par oczu na  wijącą się w jękach Żydówkę. Najwięcej w niej życia, inni już  znieruchomieli. Leżą jak manekiny ubrane w pokrwawione szmaty, w   nienaturalnych pozach. Żydówka patrzy na nas z prośbą czy wyrzutem. Otwiera usta lecz tylko charkot...  Nie mogę patrzeć, a jednocześnie nie mam siły odejść. Niektórzy jednak się   odwracają, podchodzą do trupów, tych leżących trochę dalej, pod krzakami. Oglądają buty...  Ohyda. Robi mi się niedobrze. Uciekam z kirkutu rozdwojony. Biegnę do  domu, patrzę pod nogi, a jednocześnie ciągle przeżywam tamten widok i   ciągle nie mogę uwierzyć w jego realność. To chyba mi się śniło lub  wydawało? Przecież to niemożliwe. Jednocześnie pojawia się we mnie dziwne   uczucie: chęć przeżycia tego co widziałem, przeżycia śmierci...  Wydaje mi się, że Niemcy i tak prędzej czy później zabiją mnie więc  chciałbym, żeby to stało się już, teraz, żeby to już mieć za sobą. Czy   wywołuje to strach? Nie wiem. W bardzo odległej analogii można by to   uczucie przyrównać do tego co czuje się w poczekalni u dentysty przed   wyrwaniem zęba. Ta niecierpliwość, kiedy już...  Ten wlokący się czas...  To swoiste pragnienie śmierci, po to żeby skrócić mękę oczekiwania miało  mi towarzyszyć przez długi czas jeszcze po wojnie. Nawet kiedy przestało  ścigać UB i NKWD nieraz przyłapywałem się na tym, że pragnąłbym już śmierć  mieć za sobą, bałem się jej.
Więc nadal w rozdwojeniu, jeden biegnie, a drugi ciągle zawieszony w   bezczasie, ciągle przeżywam tamten widok. A może jednak to tylko sen, daj   Panie Boże się obudzić...

 Niedługo po tym wstrząsającym mordzie, Niemcy wydzielili niewielką   część miasteczka powyżej rynku i ten obszar nazwali gettem. Przesiedlono  tam wszystkich Żydów i nie wolno było im poza nim się poruszać. Początkowo, przez krótki okres tylko w nocy, a potem w ogóle. Za wyjście z   getta groziła śmierć na miejscu. Przestrzegania tego zarządzenia pilnowała   policja żydowska - Judenpolizei - uzbrojona w długie dębowe pały. Samo  getto nie było ogrodzone, a jedynie strach i Judenpolizei trzymała Żydów  na jego terenie.  Opuszczone lokale żydowskie w dolnej stronie rynku częściowo stały  puste i stopniowo rozbierano je na opał lub na szopki, komórki itp. Niektóre były zajmowane przez uciekinierów z Polski: z Poznańskiego,  Warszawy.
 Jednego wieczoru przyszedł do mamy Żyd, właściciel dużego lokalu -   restauracji, którą musiał opuścić i prosił, żeby mama ją zajęła,   przeniosła do niego piwiarnię.
- Nu, pani komendantowa, o co chodzi? To jest dobry lokal i będzie dobry   interes. Pohandluje pani, a po wojnie się pogodzimy. Przecież po wojnie  nie będzie pani handlować, a ja pani dobrze zapłacę. Szkoda takiego   lokalu. Będzie stał pusty to go rozbiorą, zniszczą. Mnie serce pęknie jak  będę oglądał, a tak będzie lżej jak sobie co dzień popatrzę i pomyślę: Nu  Mosiek, twój dom stoi i masz gdzie wracać.
Przeniosła więc mama piwiarnię do lokalu Moisia. Na dole były trzy duże   sale, jedna z bilardem, a na górze pokoje mieszkalne. Zamieszkali w nich przybyli z Warszawy: ciocia Lila, Marysia i Roman. W Warszawie zaczął doskwierać głód, więc mama nie pomna na dawne swoje   sieroce przeżycia - o których nigdy zresztą nie wspominała,  ja jedynie   się domyślałem - zaprosiła "rodzinę" na przetrwanie. Była to jakaś bardzo daleka, daleka rodzina. U cioci Lili byliśmy raz   przed wojną. Mieszkała z siostrzenicą Marynią gdzieś na Filtrowej. Z   ówczesnej wizyty zapamiętałem jedynie dwie rzeczy:  Wieczorny widok z okna na głęboki wąwóz ulicy i radosne zdziwienie, że   prawdziwe tramwaje mają  pomalowane dachy na biało, tak samo jak mój,  którym bawiłem się od lat.  I młodego oficera w stalowym, lotniczym mundurze, z kordzikiem przy boku,   mnącego skrępowanym ruchem białe rękawiczki.
- To sympatia Maryni - poufnym szeptem objaśniła ciocia Lila.
Samą wizytę u cioci mogliśmy złożyć dopiero wtedy, jak skojarzyłem sobie z   półsłówek rodziców, kiedy mama przestała być sierotą, wyszła za mąż i   miała odpowiednią pozycję. Przedtem - niech Bóg im wybaczy - mawiała   mama, zamykając tym westchnieniem przeżyte w dzieciństwie ciężkie chwile i   doznane sieroce upokorzenia. Rodzice obumarli i wychowywała się u wujka. Praktycznie była u niego  służącą, jak zresztą wówczas był to powszechny   los ubogich sierot.  W końcu wstąpiła do Szarytek, a potem poznała ojca i   wyszła za mąż. Teraz ciocia Lila ma około sześćdziesiątki i jest miłą staruszką, tylko   straszną nudziarą. Z konieczności dotrzymuję jej towarzystwa. Zresztą ona   uważa za swój obowiązek zajmowanie się mną, jest to sposób odwdzięczenia   się drogiej Zofii za gościnę. Przywiozła Dawida Coperfielda Dicensa i koniecznie chciała żebym   przeczytał. Niezbędna lektura każdego młodego dżentelmena. Ale we mnie,   chociaż bardzo lubiłem czytać, budziła dziwną niechęć. Sam nie wiem   dlaczego. Podobnie jak flaki i kozie mleko - których nigdy nie  spróbowałem, a wiedziałem, że nie lubię. Gęsty druk, staromodna czcionka, nudna historyjka o jakimś paniczyku,   pełna gęstych opisów ciągnących się jak przedwczorajszy krupnik, brr -   niedobrze mi się robi...  wydziwiałem. (Po latach przeczytałem z zachwytem   i wzruszeniem.)  Do tego u cioci każda nowa twarz czy zdarzenie, znajduje odbicie w pamięci   jej długiego życia i wywołuje niekończące się komentarze.
- Czekaj, czekaj, toż on przecież zupełnie podobny do... -  i tu   następował wywód o postaci z zamierzchłych dla mnie czasów. Albo:
- To samo zdarzyło się tam i tam w tym i w tym roku...
Jednym słowem nudziła...
Marynia była wysoką, ładną dziewczyną ale o bladej, anemicznej   cerze i miała bardzo słabe serce. Za bardzo wybujała - mówili lekarze - i   serce nie nadążyło. Przejdzie jak dorośnie. Z tego też powodu poruszała się powoli i z mgiełką nostalgii w błękitnych  oczach. Była cicha, jakby nieobecna. Nie miałem z nią bliskiego kontaktu,   bo poza tym była dla mnie za wysoka. Sięgałem jej zaledwie do biodra i   pomimo, że po latach nabrałem upodobania do olbrzymek, wówczas przy niej  czułem się skrępowany kompleksem liliputa.  Za to Romek Skonecki, dwudziestolatek , czarny, śniady jak cygan ,  "warszawski gawrosche", z miejsca przypadł mi do gustu. Śpiewał arie z  warszawskich operetek, pisał wiersze (jego Harmonię Świata przechowuję do dziś), grał w szachy i karty, znał mnóstwo sztuczek i był fajny. Palił w  piecach, nabijał piwo i zastępował mamę w lokalu. Był jednak  niezrównoważony, jak mawiała mama, która go bardzo lubiła. Nie znałem poprzednich zdarzeń, które wywoływały słyszane potem reprymendy  mamy: oj, Romek, Romek, opamiętaj się, co ty wyprawiasz, dlaczego tak postępujesz...  I tłumaczenia się Romana: Zosiu, naprawdę, to już ostatni  raz. Diabeł mnie chyba podkusił...
Ostatniego wydarzenia, które przesądziło o powrocie Romana do  Warszawy nie dało się przede mną ukryć. Mama pojechała po towar do   Zamościa, zostawiając Romana w zastępstwie, a Roman był hazardzistą. Kiedy   przegrał w pokera swoje pieniądze, skorzystał z dostępu do kasy, próbując   się odegrać. W rezultacie przegrał w pokera nie tylko swoje, nie tylko   bieżący utarg ale i mamy oszczędności, których schowek pokazała mu na wszelki wypadek, gdyby coś się z nią stało.
 W nowym budynku rodzinka zamieszkała w pokojach nad lokalem,   a my z mamą przeprowadziliśmy się od Jachymka do jednopiętrowej kamienicy  właściciela dużego młyna stojącego tuż za skrzyżowaniem ulic Tomaszowskiej   i Zamojskiej, w kierunku Zamościa. Zajmowaliśmy dwa pokoje na parterze, a  gospodarze na piętrze.  Nie było to szczęśliwe mieszkanie. Pewnej nocy w ciemnościach nagle  obudził mnie jakiś typ szturchając lufą pistoletu w żebro i świecąc   latarką w oczy. Kazał mi się odwrócić do ściany i pod groźbą zastrzelenia   nie ruszać. Cóż miałem zrobić. Leżałem i słyszałem jak plądrowali mój   pokój i sąsiedni mamy.  Ale najbardziej tłukli się na piętrze, u gospodarzy. Długoletni   właściciele młyna uchodzili za bardzo majętnych i to oni byli głównym   celem napadu. Trwało to chyba z godzinę, potem bandyci raptem zniknęli. Zrabowali mamie trochę biżuterii, chowanej na "czarną godzinę" i pamiątkowy  zegarek DOXA z czarną tarczą, a mnie kwadratową latarkę - słynną   daimonówkę - przedmiot zazdrości kolegów.
Ogólne zaskoczenie. Wydawało się, że gdy  wojna, okupacja, to   odzyskanie niepodległości jest wspólnym celem wszystkich Polaków. I nie ma   złodziei, bandytów. Wszyscy są patriotami. Ale jak się okazało bandyci nie  zniknęli, nie przemienili się w patriotów. Zaskoczenie tym większe, że nigdy nie słyszałem, żeby podczas powstań  narodowych, gdy jedni Polacy walczyli z wrogiem, inni ich rabowali, a nawet  mordowali. Zawsze przedstawiany był obraz sielskiego, patriotycznego  zjednoczenia.  Mama miała dylemat, co robić. Zgłoszenie o napadzie na żandarmerię   niemiecką wydawało się jakoś podejrzane moralnie, żeby Polak na Polaka, do   Niemca...  Ale z drugiej strony gdy Polak jest pospolitym bandytą?...  W końcu pan Zenon rozstrzygnął:
- Niemcom nie należy zgłaszać, on sam zajmie się tymi rabusiami.
AK bardzo  ostro tępiła bandytyzm i miała nawet swój aparat śledczy. Po roku dowiedzieliśmy się, że bandytów, którzy po napadzie na nas dalej   grasowali, a nawet zamordowali kilka osób (tłumaczyli się, że zabijali   tylko Żydów) pochwycono i skazano na śmierć. Udało się ich pochwycić, bo  rabowali akurat w rejonie wiejskim, słabo zaludnionym, pełnym jednak  patriotów i partyzantów, ale ilu bandytów w rejonach o większej   aglomeracji, grabiło i mordowało bezkarnie, tego nikt nie wie.
 O ojcu myśleliśmy ciągle. Łączyliśmy nadzieje jego powrotu z   sukcesami Niemców na wschodzie. Sądziliśmy, że kiedy Niemcy zajmą obozy   sowieckie, to wypuszczą jeńców i ojciec wróci. Znał przecież niemiecki i   rosyjski co - uważaliśmy - zwiększa jego szanse na przetrwanie. Myśleliśmy, że obóz to takie miejsce, gdzie żyją i pracują, podobnie jak w   więzieniu, tylko przy mniejszym rygorze. O jakże się myliliśmy. Pewnego dnia Niemcy rozplakatowali fotoreportaż z odnalezionych masowych   grobów polskich oficerów pomordowanych przez bolszewików w Katyniu. Wielka   zbrodnia żydokomuny - głosiły plakaty tragiczną wieść. Do plakatów dołączone były komunikaty międzynarodowych komisji Czerwonego   Krzyża ze Szwecji i Szwajcarii. Wywieszano listy zidentyfikowanych ofiar. Długie, czarne szeregi nazwisk. Zdjęcia z ekshumacji.  Wszyscy mają powiązane ręce z tyłu drutem kolczastym i każdy jest zabity  strzałem w tył głowy - ulubiony sposób mordowania przez NKWD, jeszcze od  czasów Dzierżyńskiego. Ustalono nawet czas zbrodni, kilka miesięcy po  otrzymaniu pocztówki od ojca. Pomimo wszystko nie łączymy tych wiadomości  z ojcem. Przecież był w obozie w Ostaszkowie, a nie w Katyniu. Dopiero po  wojnie mieliśmy dowiedzieć się, że to było jedno wielkie morderstwo:   Ostaszków, Kozielsk, Katyń, za które zresztą nikt nie poniósł kary. Ba,  nawet o tym do dzisiaj nie wolno w PRL mówić. Zakazują tego pod groźbą  wieloletniej kary więzienia sami Polacy na służbie sowietów - rządzący PRL. Polacy? Czy naprawdę?    Nie wiedzieliśmy wówczas, że pośród tych bezimiennych ofiar (było  dużo niezidentyfikowanych, z braku dokumentów lub działania czasu) jest   mój ojciec. Że po wojnie nie wolno mi będzie nawet wspomnieć o nim, o jego   męczeńskiej śmierci.  Nie  wierzyliśmy zresztą,  że ojciec mógł zginąć, nie dopuszczaliśmy nawet   takiej myśli. Może wywieźli gdzie w głąb Rosji, a może już jest w powrotnej drodze do  domu?  - pocieszaliśmy się z mamą i czekaliśmy. Czekaliśmy i modliliśmy  się o powrót.

 W tym też czasie Niemcy zaczęli zwozić Żydów do Komarowa z całej   Europy. Przybywały więc transporty bogatych Żydów z Belgii, Francji,   Holandii - jak im mówiono - na osiedlenie. Pozwolono przywieść im z sobą   złoto, biżuterię itp. W odróżnieniu od naszej żydowskiej biedoty nosili przyszyte na lewej   piersi żółte gwiazdy, wycięte z materiału. Przywieziono ich kilka tysięcy,   co spowodowało w getcie wielką ciasnotę i głód. A ponieważ Żydom nie wolno   było oddalać się z getta, handlować czy zajmować się czymkolwiek, pojawiło   się nad nimi widmo śmierci głodowej. Korzystali na tym "ludzie", którzy za   bochenek chleba kazali sobie płacić zegarkami lub złotymi monetami. Tą drogą w powszechnym obiegu pojawiły się pierścionki z diamentami,   brylanty, naszyjniki z pereł i wiele innych niespotykanych dotychczas w   Komarowie precjozów.  Nierzadki też był widok siedzących wzdłuż ścian domów (aryjczykom  wolno było przechodzić przez getto) kobiet w różnym wieku, półprzytomnych  z głodu, często z maleńkimi dziećmi, ofiarujących różne usługi, nawet te z   pogranicza człowieczeństwa, za kawałek chleba. Niektóre chłopaki - Panie, wybacz im bo nie widzieli co czynią - chwalili   się...
Te warunki zachwiały wiarę Żydów w obiecane osiedlenie, a już zupełnie jej  pozbawiła żandarmeria z Tyszowiec. Kiedykolwiek przejeżdżali z Zamościa   zawsze zatrzymywali się, żeby sobie "postrzelać". Strzelali do każdego   Żyda którego spotkali na ulicy, a kiedy nieszczęśni zdążyli się schować i   ulica była pusta, bezlitośnie wyciągali z pierwszego lepszego domu  wszystkich, kobiety i dzieci i mordowali. Robili to zresztą w urozmaicony sposób. To schwytanym kazali uciekać i   zabijali, kiedy ofiara dobiegała z nadzieją ocalenia do pierwszego  narożnika domu. To znowu kazali chodzić w kółko na czworakach i mordowali   z kręgu według uznania...  A cały ten niewyobrażalny spektakl okrucieństwa   zwierząt w żandarmerskich mundurach odbywał się na placu, niegdyś rynku,   publicznie jak na scenie.
Najwięcej jednak w "przelocie" mordował rudy żandarm z Tyszowiec - Szulc. Gdy jechał do Zamościa kazał Judenpolizei pozamiatać dokładnie szosę, żeby   nie było najmniejszego ździebełka  kiedy będzie wracał do Tyszowiec. Wychodzili więc Żydzi wyganiani lagami Judenpolizei szeregiem i zamiatali,  a gdy nadjechał kazał kierowcy zwolnić i jadąc powoli zabijał po kolei   strzelając z  przyczepy motocykla. Potem kierowca dodawał gazu i odjeżdżał   w stronę Tyszowiec. Na ulicy pozostawały,  obok porzuconych mioteł, ruszające się w śmiertelnych drgawkach, jak kupy gałganów poruszane wiatrem, ciała postrzelanych. Wokół nich coraz większe kałuże krwi, i jęki, lamenty. Ale przez długi czas nikt nie odważa się podejść, bo a nuż Szulc wróci... ?
Pojawiły się plotki, że Szulcowi Żydzi wymordowali całą rodzinę,   dlatego jest taki okrutny i bezwzględny. Ludzie szukali jakiegoś   wytłumaczenia, bo to co robił przekraczało zdolność zrozumienia. Trudno   było uwierzyć, że człowiek może bez powodu, tylko dlatego że ma takie   możliwości, mordować drugich. Potem uwierzono. Zrozumiano, że Niemcy  zostali przeistoczeni w automaty, które wykonają każdą zbrodnię.
 W kilka dni po tym wydarzeniu, ciemną nocą, od podwórka przyszła   stara Żydówka, dawniejsza właścicielka Owocarni, ze swoją córką Itką. Obie  brudne, wynędzniałe, w podartych szmatach co chwila wybuchały płaczem. W pierwszej chwili nie poznałem w tej wynędzniałej, krótko ostrzyżonej   dziewczynie z zapadniętymi policzkami, zaczerwienionymi oczami i nosem,   pięknej Itki, której piersi i warkocze słynne były równie jak lody z ich  Owocarni. Potem, kiedy już wiedziałem próbowałem z nią rozmawiać, ale ona nie   reagowała. Była jak nieprzytomna, jak ktoś kto nie wie, co się wokół niego   dzieje. Nie pachniała już pomarańczami ani bananami, szedł od niej fetor  niemytego ciała, był to zapach brudu.  Matka prosiła, żeby Itka została u nas. Z początków powstania getta   Niemcy przez pewien czas pozwalali Żydom w ciągu dnia zatrudniać się u   Polaków. Naturalnie musieli być zarejestrowani w Arbeitsamtzie i na noc  wracać do getta.  Zalewając się łzami matka Itki mówiła:
- Ojca zabili, mnie zabiją i wszystkich nas zabiją. Nie ma ratunku. Niech   pani ją weźmie, będzie pomagać w kuchni, posprząta. Da jej pani byle co   jeść, nie trzeba jej płacić - może Pan Bóg pozwoli ją przechować.
Itka stała nieruchomo, w milczeniu, tylko łzy płynęły jej bez przerwy.  Została u nas. Według przepisów powinna na noc wracać do getta, ale   mama urządziła jej schowek na strychu. Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, że   można tak bez powodu wszystkich ludzi wystrzelać, ale na wszelki wypadek i   dla spokoju sumienia, mama wolała żeby zostawała u nas. Chodziło też o  wszy.  Itka zamieszkała więc z nami ale trudno było powiedzieć, że była obecna. Bardzo rzadko schodziła na dół, do kuchni. Najczęściej siedziała w którymś  z pokojów na górze, apatyczna, zamyślona, a może bezmyślna?   Niby sprzątała, ale ruszała się powoli, jak we śnie. Próbowałem z nią  rozmawiać, ale daremnie. Nie reagowała, patrzyła w milczeniu na mnie  niewidzącym wzrokiem, jakby zupełnie nie poznawała, czasami kiwała głową i  to wszystko. Ze zmrokiem chowała się na strych i tam samotnie siedziała do  rana. Raz, pamiętam, niespodziewanie ożywiona, chciała biec do getta, do  matki. Moja mama jej nie puściła tłumacząc, że jak tylko wyjdzie teraz, w  biały dzień, bez opaski - opaskę dawno spaliliśmy - to jeśli nie Niemcy,  to Judenpolizei ją złapie i odda Niemcom, obawiając się za  nieprzestrzegania zarządzeń pogromu w getcie.  Itka upierała się jednak przy swoim z tak niespotykaną u niej energią, że  w końcu mama razem z Romanem prawie siłą zamknęli ją do komórki na  strychu.
 Nazajutrz, kiedy szarzał świt i świat zanurzony był w porannej, gęstej,   jesiennej mgle, zaczęły rozlegać się strzały. Powoli, w miarę jak nastawał dzień, jego blade światło wyłoniło z mgły   lśniące wilgocią, ciemno zielone hełmy. Stali z karabinami gotowymi do   strzału wszędzie, na ulicach, placach, w sadach, między domami.  Ludzie mówią:
- Getto otoczone, Żydów strzelają... Kto do obory z obrządkiem do bydła, to jeszcze puszczą, ale resztę - rauss   - gonią od domów. Nie wolno nawet wyglądać przez okna. Jasno już ale mgła dalej jak wata, nic nie widać. Dopiero później, koło   południa mgła znika i wschodzi słońce. Ściągają warty i wtedy można   zobaczyć w jesiennym słońcu szarą kolumnę stłoczonych ludzi.  Stoją na skarpie w połowie jej wysokości, w czwórkach czy   szóstkach, dobrze nie widać, a może nawet po ośmiu w szeregu. Przed nimi   wielkie nasypy ziemi z wykopanego długiego rowu. Z przodu kolumny widać wyraźnie uwijających się Niemców. Są bez hełmów w   porozpinanych mundurach, z rękawami pozawijanymi do łokci. W obnażonych   dłoniach trzymają pistolety maszynowe. Kolumna co chwila przesuwa się do przodu, nie dalej jednak niż o metr. O tyle ile zajmuje jeden szereg   ludzi, którzy kładą się do rowu. Słychać wtedy suchy trzask strzałów i   kolumna posuwa się do przodu znowu o jeden szereg...  Wokół jest cichy, słoneczny, jesienny dzień. Na niebieskim niebie   widać nitki babiego lata. Sady przerzedziły się z liści, które złotem   zasłały zrudziałą letnim słońcem murawę. Ludzie wyszli z domów i patrzą na   skarpę. Patrzą ze słońcem i przez ogołocone z liści drzewa widać coraz   lepiej. Poza tym nic się nie dzieje. Sennie zabrzęczy opóźniony trzmiel,   zagdacze spłoszona przez koguta kura, cisza. Nieruchomy jesienny pejzaż   zatopiony w błękitnozłotej kuli. Żydzi milcząc kładą się do rowu - trumny. Z rezygnacją na twarzach oczekują na trzask pistoletów lub na powolne   duszenie przez ciała kładących się na nich następnych szeregów. Przenoszą   się do wieczności. Dla nich nastał Sądny Dzień.
- Dużo uciekło, bo była mgła - pocieszają się patrzący. Jak zwykle ludzie   nawet w najgorszym szukają pocieszenia. Zrozumienie obrazu przekracza   wyobraźnię. A czy w ogóle można zrozumieć lub wyobrazić sobie śmierć?   Tu na ich oczach odbywa się jakieś dziwne widowisko. Żywi ludzie jak   aktorzy kładą się do rowu, mężczyźni, kobiety, dzieci, w całkowitym   milczeniu. Potem tylko kilka strzałów tych z zakasanymi rękawami, czasem   jakieś niemieckie przekleństwo lub żart, bo głośny śmiech dochodzi aż do   podnóża skarpy i dalej tylko loss, loss, schnell, schnell. Kolumna długa,   a już południe. Niemcy się spieszą. Napiliby się piwa, a tu jeszcze tyle   tych Juden.  Nic się nie dzieje. Słońce dalej świeci, choć już pochyla się do   horyzontu. Liście w sadach bezszelestnie opadają. Gospodynie zaczynają   spóźniony udój. Zmęczeni ludzie w topniejącej kolumnie widzą - nie widzą - ze skarpy   skąpaną w słońcu dolinę. Strzechy chat przeświecają z gołych już sadów. To   tam chodzili po jabłka, kartofle. Tam chodzili z handelkiem. O tam bieleje   w słońcu chałupa Stanisława, Grzegorza, Karola...  Tak blisko, a tak daleko. Kilkadziesiąt metrów, a cała wieczność. Tam   życie, tu śmierć. Za co taka kara, taka okrutna kara? Uj, taki piękny jest   świat. Za co Boże? Czemu już ich nie będzie, a cały świat zostanie? Jak to   nie będzie?   A może żeby już prędzej, już zamknąć oczy, żeby już...  Rozdygotane nogi   odmawiają posłuszeństwa. Słońce, niebo. Jakie słońce? Jakie niebo? Jest   tylko dźwięk loss, schnell. Żeby szybciej. Trzeba się starać, żeby nie   rozzłościć pana Niemca. Pan Niemiec jest już bardzo zmęczony. Ociera pot   z czoła chusteczką i zmienia magazynek w schmeisserze. Popatrz błagalnie w   oczy pana Niemca, może się ulituje i w dobrym humorze strzeli prosto w   mózg, w duszę.  Kolumna topnieje, aż całkowicie zanika. Koniec widowiska. Niemcy   wesoło gaworzą, jak po dobrze wykonanej pracy. Idą na piwo, tylko kilku   pilnuje spędzonych chłopów, żeby dobrze ubili świeżo nasypaną glinę. Jesienne deszcze rozmyją kopiec i ślad zniknie zupełnie. Pójdzie w   zapomnienie cała historia jaka tu się zdarzyła, jak tyle innych od   początku świata. Inne wydarzenia zajmą ludzką pamięć.  Czy będą realniejsze niż śmierć? Czy cierpienie rozłożone w czasie będzie   większą męką, niż jednorazowy akt przekroczenia świadomości bytu? Któż to wie. Pokaz się skończył, ludzie wrócili do swoich zajęć, a we mnie ten   obraz zabijania i umierania pozostał na zawsze. Ani czas, ani dramatyczne   dla mojego życia, późniejsze zdarzenia, nie zdołały go zatrzeć. Cały   otaczający świat, wszystko na cokolwiek patrzyłem, co przeżywałem, było  przesłonięte skąpanym w słońcu "widokiem". Tak jak czasem w obrazie filmowym pokazuje się akcję poprzez poprzednio   zrobione zdjęcie (tzw. przebitka) tak i ja  wszystko widzę przez tamto   wydarzenie. To przeżycie uświadomiło mi, jak krótka chwila, nie dłuższa od   sekundy, rozdziela życie od śmierci. Istnienie od niebytu.
16k