odc.14.
Uzgodniliśmy z Wandeczką, że do Krzesin przyjedzie dopiero po moim
powrocie z Warszawy, z badań kontrolnych. Jest jak jest, ale u mamy
zawsze bezpieczniej. W stanie w jakim jest nie powinna sama przebywać w
domu. Do Warszawy na WIML jechałem nie tylko ja ale i Witek, Bil
i Lewek. Wyszedł im termin badań. Jedziemy na noc by na badania
pójść wypoczętymi, rano. Dotychczasowe doświadczenia sprawiły,
że po całonocnej podróży pociągiem wyniki były nieprawidłowe
i nieraz trzeba było i tak ponawiać badania dnia następnego.
W popołudniowym pociągu tłok niesamowity. O miejscu siedzącym nie
ma co marzyć. W restauracyjnym też pełno ludzi, dymu, tłok. Stoimy przy
drzwiach zrezygnowani gdy nagle do Billa podchodzi kelner. - Pan
kapitan sobie życzy stoliczek? Bill ze spokojem, jakby codziennie
spotykał się z taka uprzejmością kelnerów, przechyla podobną
do ptasiej głowę i niedbale mówi: - Jak pan nas pan zaprasza to i
owszem, skorzystamy.
- Ty masz szczęście - stwierdza Lewek. Każdy kanciarz, każda kurwa
czuje w tobie bratnią duszę. Lewek ma racje, sam byłem
świadkiem gdy spite damy lokalowe nie mogły powstrzymać się
od chęci pogładzenia Billa po łysiejącej głowie. Traktowały
go może jak wujaszka, który wysokim czołem przynosi szczeście,
a może podobnie jak hurysy eunucha haremowego, czy ja zresztą wiem czego
były spragnione? W każdym bądź razie miejsce jest. Kartka z
napisem reserve wędruje do kieszeni kelnera, który od razu,
bez pytania, stawia karafkę wódki i półmisek śledzi.
- To na apetyt, a tu są obiadziki - z ukłonem podaje kartę.
- Picia dzisiaj nie ma - z góry zastrzega Lewek. Lewek jest
najdłuższy (w kabinie zgina się jak paragraf) i najstarszy
stanowiskiem.
- Ta jedna karafka wystarczy. Pochyla się nad kartą: kotlet de Volay,
sznycel wiedeński, mostek cielęcy a 25 zł. Krzywimy się bo
ceny słone.
- Od dołu czytaj - pogania Bill, "odpowiedzialny za kuchnię".
- Dawaj kartę - niecierpliwi się Bill. Próbuje wyrwać, gdy Witek woła:
- Ale szprotka. Patrzymy za nim na wejście, a tam stoi dziewczyna
taka sobie ale w galluxowych ciuchach.
- Posuńcie się, zrobimy jej miejsce - Witek rozgorączkowany uśmiecha
się szeroko.
- Coś się tak napalił. Zajoba dostałeś? Ale Witek nas
nie słyszy. Wlepił w nią gały jak jak wrona w gnat i reszta
nie istnieje. Uśmiecha się tylko błyskając złotym zębem. - Włączył
prowadzącą - śmieje się Lewek. Zaraz ją tu ściągnie. I rzeczywiście,
dziewczyna jakby sterowana niewidzialnymi falami pruje prosto
na nas.
- Idzie do nas - podskakuje Witek, ale zapał gasi Bill. -
Nie idzie, ale idą i schowaj zęba i tak nie usiądą przy nas.
Teraz dopiero zauważamy, że za dziewczyną podąża okrągły, niski mężczyzna
lekko trzymany przez nią za rękę.
- Dlaczego się nie mają dosiąść - upiera się Witek. - Bo miejsca
nie ma i stary będzie się bał, że mu dziewczynę poderwiesz.
- Co ty, to na pewno córka - Witek nie dawał za wygraną.
- Taka ona córka jak ja Murzyn. Młodzi Mroczek jesteście, życia
nie znacie - Bill się napuszył jak indor.
- Spokój kawalerka - huknął Lewek. Robić zamówienie, nie widzicie
że pan czeka. Tymczasem obserwowana para podeszła
do stojącego przy nas kelnera i grubas delikatnie dotknął go
ręką. Ten jakby pchnięty niewidzialną siłą zgiął się w pasie
i nachylił do Billa, przez moment szeptał mu coś do ucha, aż
Bill kiwnął potakująco głową. A gdy powiedział: - Ściskamy się panowie
- wiedzieliśmy, że Witek jednak zaczarował dziewczynę.
Rzucił teraz po nas dumne spojrzenie - a co nie mówiłem? - i zaraz zaczął
skwapliwie spychać mnie pod okno robiąc miejsce na kanapce.
- Proszę, proszę, niech pani pozwoli- wskazywał miejsce dziewczynie,
żeby broń Boże nie było wątpliwości. Grubas usiadł
po drugiej stronie stołu obok Billa I Lewka. Ledwo się usadowił
- ciasno im było - a już dał znak palcem na czekającego jak
sęp w pobliżu kelnera. Ten od razu podskoczył. Nie podszedł ale
podskoczył do stolika, pochylił się i zajrzał z bliska w twarz grubasowi.
Ich ruchy, gesty, robiły wrażenie jakby grali jakąś pantomimę,
wcześniej już przećwiczoną. Tak nas to zafascynowało, że zapomnieliśmy
o zamówieniu. Kiedy się ocknęliśmy, kelnera już nie było, a
grubas podsuwał kartę dziewczynie: - Wybierz sobie co
chcesz, moje słoneczko.
- Radzę pani de Volaj, wtrącił Witek. Dziewczyna jakby
nie posłyszała tylko pochyliła głowę niżej nad kartą.
- Smaczny, delikatny, pożywny - nie zrażony ciągnął Witek.
- No co, może posłuchasz pana lotnika, moje złotko? - grubas słowo
moje wypowiedział ze znaczącym naciskiem. Ta nic nie mówiąc,
kiwnęła potakująco głową. Ciągle byłem zdezorientowany,
kto miał rację Witek czy Bill. Córka czy nie. Zza Witka widziałem
jej delikatny profil, spływające po plecach długie, jasne włosy
i doszedłem do wniosku, że to po prostu siksa i nie warto zawracać
sobie głowy. Witek jednak nie rezygnował. Gładził resztki,
jakie mu pozostały, przetłuszczonych włosów na głowie. Mówił
jakieś dowcipy niby do Billa, ale tak żeby dziewczyna słyszała
i cały czas w jej strone błyskał złotym zębem. Dziewczyna jednak
nie reagowała. Siedziała jak trusia na brzeżku kanapki starając
się nie dotykać Witka, z wzrokiem utkwionym w grubasa. Pociąg
zakołysał na zwrotnicach. Odwróciłem głowę do okna. Przejeżdżaliśmy
Swarzędz. Jeszcze trzy godziny jazdy. Czyłem sie źle. Ciasno
wcisnięty pod okno nie mogłem nawet swobodnie odetchnąć. Zrobiło
mi się gorąco, nogi w grubych trzewikach zaczęły piec i zastanawiałem się
czy nie lepiej zrezygnować z obiadu i wyjść na korytarz gdy nagle gdzieś
spod sufitu wylądowała karafka pełna wódki, a za nią jak latające talerze
zaczeły spadać na stól tatary. Patrzyliśmy zdziwieni i zaskoczeni.
Grubas zatarł ręce zadowolony.
- Panowie oficerowie, to z wdzięczności żeście nas przygarnęli -
grubas zatoczył ręką szeroki łuk i chwycił za kieliszek.
Propozycja była zachęcająca zważywszy nasze budżety i Witek już chwycił
za szkło, gdy Lewek wyciągnął się pod sufit i bezceremonialnie do
grubasa:
- Zaraz zaraz, a skąd pan taki nasz kolega, że z nami wódkę chce
pić? O niedobrze. Powiało zimnem. Zawiedzeni spojrzeliśmy na
Lewka, ale on nie zwracał na nas uwagi tylko groźnie patrzył
na grubasa.
- Ten postawił uniesiony już kieliszek i roześmiał się. -
To dobrze, to bardzo dobrze. Honor musi być. Panowie, ja jestem stary
żołnierz, co prawda personel naziemny, ale całą wojnę w spec pułku -
szybko sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął zażółcone,
z licznymi śladami palców, zdjęcie i puścił wśród nas obiegiem.
Widniała na niej grupa meżczyzn w batle-dress pozująca na jakimś
zwalonym drzewie. Na bocznym planie wyglądała zza krzaków kuchnia
polowa.
- Toś pan latał czy kucharzył - z przekąsem zauważył Lewek, ale
Bill go zakrzyczał.
- Nie wydziwiaj, chce się pan z nami napić to nie można być niegrzecznym,
szczególnie że dama czeka.
- Wiedziałem, że znajdę wśród lotników bratnie dusze. Grubas z
wdzięcznością wychylił duszkiem kieliszek. Równo z nim, jak lustrzane
odbicie wypiła dziewczyna, no i my już dłużej nie czekaliśmy. Sięgneliśmy
do tatarów, a Bill nalał nową kolejkę z naszej karafki. Grubas się
rozczulił i z otwartą gębą pełną złota - zaćmił Witka jak stuwatowa
żarówka świecę - z zachwytem do Billa. Przestał nawet zwracać uwagę na
Witka, który cały czas przysuwał się do dziewczyny. I chociaż dziewczyna
milczała, tokował jak głuszec. Stawało się coraz weselej milej.
- Ja, wiecie koledzy - coraz poufalej zwierzał się grubas - gdy
wróciłem z zachodu to powiedziałem sobie - Felek dość już się
nawojowałeś, teraz trzeba pożyć. Trudy wojenne sobie odbić.
Założyłem mały interes no i jakoś się żyje, nie narzekam.
- Nie miał pan kłopotów - zapytałem, bo wiedziałem jak traktowani byli
żołnierze powracający z zachodu. - E tam. Kłopoty zawsze są, ale
wie pan, każdy jakoś chce żyć. Pan rozumie. On mnie to ja jemu...he,
he, he - roześmiał się szeroko. Kelner podał obiad i nową wódkę.
Grubas nie żałował.
- Koniecznie musicie do mnie przyjść, zobaczyć mój interes- grubas
robił się coraz czerwieńszy. Zobaczycie jak was przyjmę. Teraz
nigdzie w knajpach nie można dobrze zjeść.
- A z politycznych względów nie miał pan nieprzyjemności? - dochodziłem
swego. Byliśmy już na rauszu i grubas szykował się do bruderszaftu z
Billem.
- Panie - lekceważaco wydął grube wargi - ja z władzą dobrze żyję,
bo władzę szanuję, to co kto może mieć do mnie? Zresztą niechby
spróbował. Pan wiesz czyje wozy naprawiam? No... Panie kapitanie,
no to buzi - objął Billa za szyję. Witek chciał
skorzystac z okazji i objął dziewczyne, ale ta z kamienną miną,
energicznie i z siłą odepchnęła rękę. Wypiła kieliszek wódki, dała
jakiś znak grubasowi i wyszła. Witek spojrzał za nią skonfundowany, ale
grubas go pocieszy: - Zaraz wróci, poszła tylko się wyszczać.
- To pan pozwala swojej córce wódkę pić, nie za młoda - siedzący przy
oknie Lewek znowu zaczął. Grubas na moment znieruchomiał. Zdjął rękę
z karku Billa, spoważniał i spojrzał na Lewka spoza głowy Billa.
Chwile milczał, tylko żyłki na skroniach pulsowały, ale nagle
twarz mu się rozluźniła, uśmiechnął się, złoto zabłyszczało
i powiedział Lewkowi:
- Jaka tam ona córka, to moja mała dziewczynka, narzeczona. Może
nawet się z nią ożenię - rozmarzył się. Czemu nie? Odbiło mu
się głośno. Rozwiodę się ze starą ... zaczął snuć plany, dobrze
już był podchmielony.
- Dobra dobra - przerwał Witek kiedy dziewczyna wróciła. Mrugał
do Billa, żeby zajął się grubasem.
- Idę już, wolę na korytarzu - Lewk skrzywił się z niesmakiem.
- Ja z tobą, chodźmy - zawołałem - wódka jakoś mi nie smakowała.
Podnieśliśmy się i czekali aż pozostali wstaną i pozwolą nam spod okien
wyjść. Gdy usłyszeliśmy ochrypły głos dziewczyny. Mówiła do Witka
- Weź pan tę rękę. Macaj se swoja starą albo kury, a nie mnie. A
jak się tak panu chce, to idź pan na kurwy, a mnie daj spokój.
No! - krzyknęła groźnie. Witek czerwony, zgłupiały,
bakał coś pod nosem:
- Co pani, co... Przepchaliśmy się do przejścia. Bill w pierwszej
chwili wstał, ale grubas z błagalnym spojrzeniem rozkrzyżował
przed nim rece:
- Niech kochany pan kapitan zostanie, kochaniuńki, proszę...
Witek siedział nieruchomo. Był najmłodszy, bał się Lewka, ale szkoda mu
było zostawiać tyle wódy no i dziewczyna. Nie mógł uwierzyć, że w końcu
nie zostawi starego. Przecież wystarczy popatrzeć... - No dobra -
Lewek widząc w jakiej są rozterce - okazał wspaniałomyślność.
- Drogę do hotelu znacie, tylko nie później niż o dwunastej.
Do Warszawy dojechaliśmy z Lewkiem na korytarzu i na dworcu nawet
nie czekaliśmy, kiedy towarzystwo się wytoczy. Bill z
Witkiem ściągnęli do hotelu około trzeciej. Nabuzowani wódą
przebywali jeszcze w innym świecie. Naturalnie nie było mowy o spaniu.
Musieli opowiedzieć o libacji u grubego. Stary, okazało się, miał
mieszkanko na Starówce, dwa niewielkie pokoiki. W jednym pili, a do
drugiego chodził gruby z dziewczyną się pieprzyć. Zaczynało się to mniej
więcej tak. Stary odstawiał kieliszek i wpatrując się w dekolt
dziewczyny mówił:
- Muszę was na moment przeprosić. Wtedy dziewczyna bez słowa
szła do łazienki, by po chwili w krótkiej koszulce nie skrywającej
jej wdzięków przemaszerować przed oczami wściekłych biesiadników
do drugiego pokoju. Potem chwila ciszy, okrzyk dziewczyny i
wracali do stołu jakby nigdy nic. Początkowo Witek się wściekał,
chciał wyjść, ale rząd butelek najwyszukańszych trunków nie
pozwalał. Nie często zdarzała się ubogiemu oficerowi taka okazja.
Zresztą po któreś kolejce nie takim kogutom staje się obojętne
czy obok pieprzą się czy nie, byleby było co pić. Pili więc na umór
do... otrzeźwienia. Nawet nie denerwowało demonstracyjne ignorowanie
ich prze kurwę, jak ze złością brzydko dziewczynę nazywali.
Młodzi. Nie rozumieli, że byli dla niej powietrzem po którym
jutro rano ani śladu, podczas gdy gruby całą jej przyszłością,
a przynajmniej barwną luksusową teraźniejszością. Pletli i pletli
aż do rana. A kiedy już się wygadali i energia opuściła chwackie
ciała, które pragnęły już tylko snu, trzeba było wstawać. I
tu satysfakcja i małe Schadenfreude, że nie skusiłem się na
ten szmpański wieczór. Biedacy na śniadanie pompowali się kefirem
ale rezultaty były mierne. Dla poprawienia kondycji rozważali
nawet odwiedzenie grubego, nic tak nie stawia na nogi jak klin,
do tego darmowy. Lewek jednak był nieubłagany. Wszystko fajnie
ale po komisji. Komisja (WIML - dawna CIBL "cebula") urzędowała w
nowym, specjalnie postawionym bloku. Po otwockich śmierdzących
karbolem barakach super komfort, Europa. Warunki nieporównywalne.
W obszernym holu dywany, stoliki, fotele, palmy. W szatni szlafroki
z nieosiągalnej wówczas w sklepach puszystej tkaniny, rozkosznie
dotykające skóry, aż żal zdejmować. Badania zaczyna
się od laboratorium: krew z żyły, palca (kiedyś zemdlalem),
siusiu do butelki i można iść na następne. Byliśmy akurat w
czwórkę u chirurga, gdy przez wewnętrzny telefon wezwano do
przewodniczącego komisji Bila i Witka. Chirurg nieświadomy
przyczyny przyspieszył badanie: - Wobec tego panowie pierwsi. Proszę
stanąć tyłem. Skłon do przodu. Wypiąć się. Lepiej. Rozchylić
pośladki. Dziękuję. Jeszcze na wagę i możecie iść. -
No, zdaje się że im się oberwie - Lewek był poważnie zaniepokojony. A
mówiłem chujozom, żeby się nie pchali. Jak dorwą frajera to już świata
nie widzą.
- E tam kraczesz, starałem się zbagatelizować jego obawy - przecież
nikt nie mógł się dowiedzieć, bo i skąd. Sprawa była
jednak poważniejsza niż nam sie początkowo wydawało. Po badaniach
wychodzimy z Lewkiem do głównego holu, a tu Bill z Witkiem,
już w mundurach czekają na nas. Miny niewyraźne, a Bill bąka.
- Wracamy do jednostki.
- No to się stary ucieszy - Lewek pokiwał głową. Ktoś podpieprzył?
- To ten kutas z laboratorium naskarżył. Jak to było opowiedziała
Krysia, sekretarka. Wpadł podobno do gabinetu szefa z impetem
jakby co najmniej trzecia wojna wybuchła. - Obywatelu
pułkowniku! Obywatelu pułkowniku! - z kartką jak sztandarem
w dłoni. - U dwóch oficerów: Mroczka i Billa zawartość alkoholu w żyłach
przewyższa ilość krwi.
- To oni już nie żyją - bez emocji zauważył pułkownik.
- Żyją obywatelu pułkowniku, ale nie powinni, zamiast krwi mają
alkohol. Jak kieruję laboratorium przez pięć lat, to pierwszy
raz widzę taki przypadek.
- Nie takie majorze jeszcze spotkacie. Piloci to szczególny gatunek
osobników wojskowych. Znam to towarzystwo od dziesięciu lat i wierzcie
mi, że jeśli cuda są możliwe to właśnie u nich. Pobędziecie w
lotnictwie, przestaniecie się dziwic. Tyle sekretarka. Z nami
w ogóle nie chciał rozmawiać.
- Do pułku, rozkazał. Zameldować dowódcy i powtórnie przyjechać.
- Próbowaliśmy prosić, tyle czeka pracy, latania, ale ten krótko:
- Odmaszerowć i już - żalił się Bill. Zafrasowaliśmy się.
W końcu Lewek zdecydował się: - Pójdę. Bill z Witkiem spojrzeli
na niego z nadzieją, ale i wahaniem.
- Może jednak nie idż - zaniepokoił się Bill - pogorszysz sprawę...
- To moja wina - Lewek spojrzał na nich z wyrzutem. Mogłem przegonić
tego grubasa z kurwą. Człowiek ciągle się uczy. A niech was cholera...
- poszedł. Kiedy wrócił minę miał smętną, ale wieści
lepsze. Zostajecie do jutra i jeszcze raz na badanie. Zostaniemy
wszyscy dla niepoznaki. Musimy coś wymyślić. Może rentgen nawalił,
albo coś w tym sensie. Meldunek na pewno wyślą do pułku, ale
to już bedzie was o to głowa boleć.
- No to stawiam połówkę - ucieszył się Witek.
- Ja ci dam mendozo wódkę - ryknął Lewek. - Jak Boga kocham, jak
który wyjdzie z hotelu to sam pierwszy zamelduję pułkownikowi.
Na ciebie też - pogroził Bilowi, który przysłuchiwał się z
lekceważącym uśmiechem. Całe popołudnie więc wolne. Szybko
więc w taksówkę i według kartki z koperty - którą naturalnie
otworzyłem jeszcze w drodze z Wrocławia do Poznania - na Saską
Kępę. Na kartce Biedronka napisała niby tajemniczo szyfrem,
Saska Kępa. Ulica nazywa się jak moje imię. Numer to mój wiek,
i po babsku dodała 25 lat łamiąc cały "szyfr". Pytanie:ile lat ma ulica.
Odpowiedź: 25 lat. I tylko tej osobie oddać paczkę. Biedronka?
Czy jest taka ulica? Miałem wątpliwości, na szczeście taksówkarz
potwierdził.
- Mszycy nie ma, ale ulica Biedronki jest, zawiozę pana.
Wysiadłem na początku. 25, połowa to dwanaście, nie dużo. Tu trochę się
zawiodłem. Domy, a bardziej wille, stare, przedwojenne, stały oddalone
od siebie i po jednej stronie. Druga strona ulicy to ogrody i zwyczajne
pola. Przyszło mi więc maszerować w upale, którego nie łagodziły ani
drzewa ani wilgotne ogrody, pośród których stały wille, z pół kilometra,
aż wreszcie zobaczyłem numer 25. Pchnąłem otwartą furtkę i
po paru metach betonowej dróżki stanąłem przed grubymi drzwiami.
Zadzwoniłem. Cisza. Wokół ani żywej duszy. Z daleka dochodzi
gwar miasta, a tu tylko brzęczą pszczoły i żar z nieba. Dzwonię
jeszcze raz. Najmniejszego szmeru. Okna zasłoniete, dom jak
wymarły. Nogi pieką, żeby chociaż ławeczka, możnaby odpocząć, ale tylko
goły trawnik. A przecież nie będę wysiadywał na nim w mundurze. Dopiero
sensacja, oficer na biwaku pod numerem 25. Ale nagle za drzwiami
coś zachrobotało. Zrobiła się szpara na łańcuch bezpieczeństwa.
W półmroku zamajaczyła głowa kobiety. Chwilę mi się przyglądała
poczym nagle powiedziała: - A, to pan? Proszę, czekałam na pana.
No to dobrze trafiłem, ucieszony przekroczyłem próg. Znalazłem się w
obszernym, mrocznym chłodnym hallu. Kobieta zamknęła drzwi na zamek i
podeszła do mnie. - Chce pan tu odpocząć, czy pójdziemy na górę.
Spałam trochę - miękkim ruchem przysłoniła usta i ziewnęla
potężnie. Zapachniało alkoholem. Powoli, gdy wzrok się adaptował,
dojrzałem pod ścianą stolik i dwa obszerne fotele. Usiadłem
w jednym i z ulgą wyciagnąłem nabrzmiałe nogi. Kobieta usiadła
na drugim, podkurczając nogi pod siebie. Była bardzo szczupła,
prawie chuda, czego nie skrywał luźny nylonowy szlafrok. Krótko
strzyżone włosy, ciemno- rude, sterczały kosmykami w różne
strony. Podkrążone oczy były tak duże, że wydawały się jakby z innej
twarzy, dominowały, usuwały w cień resztę. Siedziała i wpatrywała się we
mnie w milczeniu, lekko kiwając się w charakterystyczny sposób ludzi
wyrwanych nagle z głębokiego snu.
- Jak dawno jest ta ulica? - zapytałem półgłosem. Przestała się
ruszać i podniosła z fotela.
- Tak ten upał zupełnie człowieka rozkleja. Napije się pan ze mną
zanim pójdziemy na górę? Alkohol usuwa zmęczenie i zapachy
- cicho dodała pociągając nosem. Podeszła do małej szafki i
wyciągnęła butelkę koniaku. Co prawda moja pensja nie pozwała
na znawstwo w tej kategorii alkoholu, ale musiał być dobrego
gatunku, bo rozszedł się zapach ostrego, buraczanego samogonu.
A tyle wiedziałem, że czym koniak bardziej śmierdzi tym lepszy.
- Od razu lepiej - odstawiła kieliszek. Pan coś mówił?
- Jak dawno jest ta ulica - powtórzyłem.
- Nie wiem - wzruszyła ramionami. A do czegóż to panu potrzebne?
Chyba jednak źle trafiłem, ale numer się zgadza.
- A kto tu jeszcze z panią mieszka? Pytanie nietaktowne,
ale musiałem postawić.
- O, tylko moja matka. Ale ona ma pokój na parterze, nie będzie
panu przeszkadzać. Na piętrze tylko ja no i pan, ewentualnie.
Uśmiechnęła się. - Chce pan obejrzeć ? To chyba
jednak nie ten adres, albo ja albo Biedronka musieliśmy coś
pomylić. A może w hallu obawia się podsłuchu i ciągnie tak na górę?
- Tymi schodami - wskazała szerokie schody pokryte dywanowym chodnikiem.
- Proszę, niech pan idzie.
- Nie mógłbym przed panią - siliłem się na kurtuazję.
Zatrzymała się i patrząc prosto swoimi traszkowymi oczami wycedziła:
- Mnie wychowywano tak, że wchodząc po schodach meżczyzna idzie
pierwszy, więc proszę - pociągnęła nosem i wyraźnie nie był to katar.
Obojętnie przełknąłem pigułkę dobrego wychowania, bo zależało mi by
pozbyć się jak najszybciej paczki i w hotelu odsypiać poprzednią noc.
Ze schodów wchodziło się na galeryjkę, wzdłuż której amfiladą
ciągneły się pokoje. Podobnie jak w pałacyku pomyślałem, tylko tam
pachniało barakiem, a tu salonem. Otworzyła pierwszy z brzegu.
- Proszę, to może być pana pokój. Podeszła do otomany pod ścianą
i z rozmachem usiadła. Bujnęła się kilka razy. - Jak nowa,
żadna sprężyna się nie odezwała, a miękka, nie to co teraz
tapczany. Pomyślałem, że do czego to nie wiem, ale na pewno
do testowania kanap najmniej się nadaje. Chuchro takie, że
by pajęczyny nie zerwało, a co dopiero sprężyny. Ale i mnie
kazała usiąść, spróbować. Nabija się, pomyślałem, albo jak
pajęczyca chce wykorzystać. A może to jedyne miejsce w tym
mieszkaniu? Usiadłem więc i szeptem do chętnie nadstawionego
ucha.
- Jak dawno jest ta ulica? Odsuneła się wyraźnie urażona.
- Co pan mi z tą ulicą. A coż mnie to obchodzi. Nie podoba się pokój
to od razu trzeba mowić. Że meble stare? A gdzie pan takie
dostanie. Czysty biedermeier. Pociągneła nosem i przeniosła
się na krzesło. Teraz już byłem pewny, że nie trafiłem tam
gdzie powinienem. Ale z decyzją trudno. Kto by pomyślał, że
ta odrobina koniaku tak odurzy. Siedzę bezmyślnie i tylko od
czasu do czasu myśl: że już by trzeba, że należałoby, ale siedzę
dalej. A ona demonstruje mi meble. Szafa, troje drzwi i lustro
wewnątrz, krzesła wyściełane, miekkie, stół rozsuwany... w
ferworze demonstarcji szlafrok rozchylił się i odkrył maleńki
biustonosz i przeźroczyste majteczki na wypukłym podbrzuszu. I była to
zdaje się jedyna cześć ciała nie wklęsła.
- Uff, zmęczyłam się - zebrała niedbale poły szlafroka - chodźmy
teraz pogadać do hallu, tam chłodniej. Nie było
sensu dłużej siedzieć. Chciałam wyjść i jak najszybciej pozbyć
się tej paczki. Może do niedalekiej Wisły? Jak ja się mogłem dać tak
wrobić. Tajemnicze przesyłki, zaklejone koperty z wyznaczonym miejscem
otwarcia, jak bym był na morzu dowódcą konwoju, i pozostałe duperele
dobre może między Biedronkami ale co ja w tym robię? Byłem wściekły i
czułem niesmak do siebie. - Co, chce pan wyjść? Pokój się nie podoba?
Nic nie szkodzi ale jeśli pan może, proszę zostać jeszcze chwileczkę,
odpocząć. Taki upał. Nawet o cenę pan się nie zapytał.
- Napije się pan? Wyciągnęła do mnie pełny kieliszek koniaku - i
zakręciła się po hallu. Po chwili zawołała radośnie - o są. I z tryumfem
wyciągnęła z szafki puszkę solonych orzeszków. - Niech pan zagryza.
No cóż, jednego mogę wypić. Bo i tak co będę robić. Przespać? Szkoda
życia. Do Zenki? Na pewno nie ma jej o tej porze. Usiadłem głębej w
fotelu.
- A wie pan, jak pan dzwonił to po głosie nigdy bym nie pomyślała,
że dzwoni oficer. Zawsze wyobrażałam sobie, że oficer ma głos
stanowczy, zdecydowany, rozkazujący, a pan mówił jakoś tak
miękko, że przepraszam jak nie mężczyzna. No i teraz się przekonałam,
że moje wyobrażenia były fałszywe. Ale co tam, napijmy się
- nalała znowu po pełnym. Dzisiaj mam kiepski dzień - usprawiedliwiała
się widząc, że patrzę na butelkę bez entuzjazmu.
- Tak tak, są takie dni- przytaknąłem, czując jak oddalam się od
świata. Czy świat ode mnie? Poczułem okropne pragnienie.
- Tam - wskazała drzwi do łazienki, chłodzą się i wykąp się przy
okazji. O, toś ty taka, pomyślałem i spojrzałem na nią inaczej.
Niebrzydka, niestara i w majteczkach zachęcająco, no to zobaczymy.
Wyciągnąłem z wanny trzy syfony sodowej i zapaliłem gaz. Czułem
jak koniak zaczyna działać i pożądanie ogarniać ciało jak płomień
wysuszony step. Podniecony gwałtownie się rozebrałem i zostawiając
mundur na wieszaku, jeszcze dobrze nie wytarty spod prysznica,
z syfonem w ręku do niej. Czekała z kieliszkiem w ręku. Pociągneła
nosem. - No, teraz samo niebo. Tak zawsze określam męski zapach,
który mi się podoba. Siadaj, albo nie poczekaj, wypijemy bruderszaft.
Stanęła przy mnie, dotykając falbankami szlafroka moich nagich
piersi. Dreszcz mnie przeszedł. Pocałowala w usta:
- Halina. Chciałem objąć ale się odsunęła. Wystawiła dwie ręce
przed siebie i zza takiej zapory wyjaśniała:
- Źle mnie zrozumiałeś. Chciałam żebyś się tylko odświeżył i podoba
mi się tylko zapach.
do 15pet