odc.15
Nic po za tym. A w ogóle to już wyrosłam z tych zwierzęcych
zachowań. Sam przyznasz, że trudno dopatrzeć się w tym czegoś
estetycznego. Fuj, wzdrygnęła się i spojrzała mi na spodenki. Weź
prysznic, proszę, żebyś nię męczył. Ale to jej "fuj" zmroziło
mnie i prysznic już nie był potrzebny. Wyobraźnia przypomniała
byka Kuźmy, brrr. Zrobiło mi się niedobrze, zbladłem.
- Co, niedobrze ci? Napijemy się.
- Napijemy się - powtórzyłem machinalnie, może zapomnę że jest kobietą.
Napiliśmy się i zasnęli. Obok płynał potężny, górski strumień
wody. Pragnienie dusiło, język przykleił się do gardla, a ja
do tej wody nie mogłem się dostać. Ocknąłem się i zataczając
się jak pijany pobiegłem do łazienki. Było już prawie ciemno,
tylko wysoko na ścianie czerwieniał prostokąt okienka odblaskiem
wieczornego nieba. Zapaliłem światło i wypiłem pół syfona wody
sodowej. Czułem jak spływa ze mnie alkohol. Trzeźwiałem. Ubrałem
się, sprawdziłem paczkę, wszystko w porządku. Na dywanie zwinięta
po piesku w kłębek, z podłożoną ręką pod głowę i wypiętą chudą
pupką spała Halina. Sztywne włoski wystawały z majteczek i
wyglądała jak biedna kupka skóry kości i włosów. Nachyliłem
się i pocałowałem w ucho. Rozwinęła się, usiadła i zamrugała
oczami. Przez chwilę starała utrzymać prosto chwiejącą się głowę, po
czym zrezygnowana opadla na dywan z powrotem. Tym razem rozciągnęła się
na wznak z rozrzuconymi nogami. Przyniosłem miskę zimnej wody.
Chlusnąłem na głowę i być może trochę przesadziłem bo co prawda
podniosła się trzeźwa, ale cała zmoczona.
- Chcę już iść. Zamknij za mną. Chwilę stala zaskoczona, po
czym szybko sciąnęła z siebie mokrą bieliznę i na golasa, bez
słowa otworzyła drzwi. Chciałem pocałować na pożegnanie w policzek,
ale odchyliła się: - Przcież już się wykochaliśmy. Zbaraniałem
i w takim stanie zakończyłem misję. Tak mi się przynajmniej
wydawało. Zapadał późny, letni zmierzch. Chłodny powiew od
Wisły działał jak antidotum na krążacy w żyłach alkohol. Zamknąłem
za sobą furtkę i rozglądałem się w którą stronę do autobusu
lub taksówki, gdy z następnej furtki, podobnej bliźniaczo do
tej z której wyszedłem, podszedł niewysoki mężczyzna.
- Dobry wieczór poruczniku. Spojrzałem niechętnie. Pusta
ulica, ciemno, ciągle ostrzegają nas przed napadami. Za powod
wystarczy, że oficer. Nieznajomy jednak nie zrażony zagadywał
dalej: - Zapali pan? - wyciągnął papierosy. Ocho, trzeba
uważać, jest to stary manewr do ataku. Znam nawet obezwładniający
chwyt ręki wyciągniętej po papierosa. Stoję nieruchomo, bacznie
obserwując jego ruchy.
- Bo widzi pan - ciągnął dalej nieznajomy - ta ulica ma dwadzieścia
sześć lat. Zapalił papierosa i badawczo wpatrywał się we mnie.
- Tak, tak - powtórzył, całe dwadzieścia sześć lat. Coś zacząłem
kojarzyć. Czyżby? Ale Biedronka napisała, że ma dwadzieścia pięć, a nie
sześć.
- Nie rozumiem pana - zaryzykowałem - według mnie powinna
mieć najwyżej dwadzieścia pięć.
- Ona ma tyle ile numer wypisany na domu. Na trójkątnej
lampie widniała podświetlona dwudziestkoszóstka.
- Może wejdziemy, co będziemy się spierać na ulicy.
Weszliśmy do hallu prawie identycznego z tym, z którego przed chwilą
wyszedłem. Jedyną różnicą był wylegujący się na dywanie ogromny, czarny
wilczur. Na mój widok podniósł głowę, popatrzył, ziewnął, kłapnął zębami
i obojętnie odwrócił się na drugi bok. Paliło się światło ale
nie za jasne. Widocznie taki zwyczaj, w hallach półmrok.
Meżczyzna, o szerokiej mongolskiej twarzy wskazał mi fotel.
- To przez te kobiety nieporozumienie. Taka Biedronka, przecież
młoda, a już zatrzymuje swój czas, ujmuje sobie rok. No i jak
z takimi poważnie rozmawiać? Wszystko jednak wyszło dobrze.
Pan porucznik zaszedł do tamtego domu i to wszyscy sąsiedzi
widzieli. W porządku, a teraz nikt nie widział i nie wie, że
pan jest u mnie.
- A ta z pod 25, to panie wariatka. Męża ma, poważnego gościa.
Dyrektorem wyścigów konnych na Służewcu był i z domu go wygoniła. I to
w jaki sposób. Tamten wraca o czwartej rano, pewnie z ważnej
konferencji, a tu walizki w ogródku. Ona w drzwiach, a obok
dwóch osiłków z tych co to metr biorą jedną reką, i krzyczy
żeby sobie wracał do tej konferencji, bo ona do domu nie wpuści.
Mówię panu ale draka. Świta a tu taki teatr. Wszyscy sąsiedzi, jeszcze
w piżamach, się zbiegli.
- Wody - przerywam potok wymowy mongoła. Wspomnienie przez niego
Biedronki upewniło mnie, że to tu i chciałem jak najszybciej pozbyć się
paczki.
- Mam coś dla pana - odstawiłem pustą szklankę.
- No, ja się spodziewałem, chociaż niepotrzebnie tyle zachodu. Teraz
już niebezpieczeństwa nie ma i mogła sama przywieść.
No i masz tajne, szyfry , maskowania. A ile nocy bezsennych, rozterek,
wieść dalej czy pozbyć się, a tu okazuje się, że można było zwyczajnie,
kto wie czy nawet nie pocztą. Poczulem się jak aktor przygotowujący się
latami do sztuki, by potem dowiedzieć się że niepotrzebnie, bo sztuka
nie będzie nigdy wystawiana. I cały wysiłek był niepotrzebny.
Mongoł coś zauważył, bo zamachał rękami i zaczął z wielkim przejęciem:
- Ach, to co pan zrobił, to bardzo ważne, to wielka rzecz.
Nie wiedziałem czy kpi czy myśli, że uwierzę.
- Ja już pana pożegnam - przerwałem podając paczkę. - Późno już,
dobranoc - skierowałem się do drzwi nie podając ręki. Dopiero potem
uświadomiłem sobie, że to nie jego wina. To Biedronkę trzeba by po tym
mięsistym tyłku. No właśnie...
- Obraził się, takie nieporozumienie - dlaczego sie obraził, co
ja winien? wykrzykiwał mongoł. Wilczur podniósł
się z dywanu i zagrodził drzwi. Patrzył groźnie na mnie.
Co on tu kombinuje, a ja nie mam broni.
- Panie, dobranoc - powtórzyłem zdenerwowany - i proszę mu
powiedzedzieć, wskazałem na psa.
- Ależ takie nieporozumienie. Po co mamy się tak rozstawać. Ale
chce pan iść, proszę bardzo. Trudno, do widzenia.
- Aron - wskazał na wilczura - niech się go pan nie boi, on chce
na spacer i czeka, że mu pan drzwi otworzy. Psiakrew,
tu też groteska. Uchyliłem drzwi, Aron odepchnął mnie i potężnym
susem skoczył w ciepłą letnią noc. Nazajutrz Bill z Witkiem na badania,
Lewek z książką na łóżku, a ja wyspałem się i zapragnąłem normalnego
świata, zadzowniłem do Zenki. Ucieszyła się, ale do GKO (odpowiednik
poznańskich biedaków) nie chciała iść. Z trudem więc szukałem
jej bloku wśród odbudowywanej Woli. Nowolipie, Nowolipie -
powtarzałem sobie chcąc odtworzyć obraz sprzed roku, ale pamięć,
nawet moja pamięć pilota, pośród jednakowych, betonowych wieżowców
zawodziła. Dopiero milicjant, salutując z uszanowaniem, przywrócił
orientację. W białej bluzeczce i granatowej, plisowanej spódniczce,
wyglądała jak gimnazjalistka. Wydała mi się tak śliczna, że
z marszu chciałem chwycić w objęcia. Powstrzymała wzrokiem.
Nie jestem sama szepnęła. Przyszedł akurat po twoim telefonie, kolega
z lat szkolnych. Z tapczanu podniósł się meżczyzna mojego wzrostu,
o wysokim czole, rzadkich włosach i bladej twarzy. Jego jasne,
trochę rybie oczy patrzyły bez wyrazu, obojętnie. Popatrzył
na moją gapę i leciutko skrzywił wąskie wargi.
- Pan pilot, tak, tak - pokiwał głową i usiadł z powrotem na tapczanie.
Głos wydał mi się jakiś znajomy, jakbym gdzieś już słyszał, ale nie
mogłem znaleść dla niego miejsca w przebytym czasie.
- Zenka nalała oranżady do szklanek, lecz przy zamykaniu sprężysty
kapsel na butelce stawiał opór. Uciekający gaz głośno syczał.
- Weź Tadek, zamknij - zwróciła się do siedzącego. Mężczyzna
wziął butelkę w białą, prawie przeźroczystą rękę i napiął mieśnie,
aż pot wystąpił na czole. Nagle zniechęcony odstawił butelkę na
stół.
- Nie dam rady. Może za dwa tygodnie. Uśmiechnął się blado.
W milczeniu zamknąłem butelkę bez specjalnego wysiłku.
- Pan po chorobie?
- Można to i tak nazwać. Szczególnej chorobie, która trwala trzy
i pół roku.
- Tadek też jest pilotem - wtrąciła Zenka.
- Byłem Zeniu byłem, teraz już wszystko skończone - machnął ręką
i sięgnął po szklankę.
- Wyobraź sobie, że Tadek siedział w więzieniu prawie cztery lata,
za to tylko, że naskarżono, że jest wrogiem władzy ludowej
- oburzyła się Zenka. W moim mózgu zaczęła otwierać
się jakaś szczelina. Pilot wojskowy, cztery lata temu...
- Pan latał może w Tomaszowie Mazowieckim? Spojrzał
nieufnie, badawczo.
- Tak, latałem, ale sobie nie przypominam...
- Nie przypomni pan sobie, bo byłem jednym z wielu podchorążych
ale ja pana sobie przypominam. Szczelina w pamięci się rozszerzyła
i ujrzałem obraz tamtych dni. Las sosnowy, baraki i naszą gromadę
umorusanych olejami i smarami adeptów sztuki latania.
- Porucznik Tadeusz Zgut, dowódca trzeciego klucza - walłem na pewniaka
sam zaskoczony, że tak wyraziście pamiętam. - Aresztowano was na wiosnę
1952: Dowódcę eskadry kpt. Śmiechowskiego, dowódców kluczy: pana i
Łudojcza orac dowódcę kompanii samochodowej por. Jasińskiego. To tych o
których nam powiedziano. Całe dowództwo eskadry szkolnej na lotnisku pod
Lubochnią, nazywanym Tomaszowem Mazowieckim, 5 Oficerskiej Szkoły
Lotniczej w Radomiu, której dowódcą wtedy był sowiecki pułkownik
Bystrow. Najpierw powiedziano nam, żeście pojechali na urlop,
potem poprawiono wersję i w tajemnicy opowiadano, że byliście
agentami amerykańskiego wywiadu i planowaliście ucieczkę samolotami
na zachód. Odkryto wasz plan na którym widniało, że was dwóch
miało lecieć na bojowych, a dowódca eskadry Śmiechowski na
U-jak 9 (dwumiejscowym) zabierając dowódcę kompanii samochodowej.
Potem bardzo szybko wyznaczono na wasze stanowiska oficerów,
bardzo miernych, ktorzy w normalnych warunkach na awans nie
mieliby żadnych szans. Taka była naturalnie tajna opinia podchorążych.
(Jednak potem spotkałem niektórych z nich w dalszej swojej służbie i tą
opinię mogę tylko pogłębić. Na przykład na miejsce mojego dowódcy klucza
Łudojcza, świetnego pilota, naznaczono por. Czajkowskiego, który
dotychczas latał tylko na PO - 2.Pilot, którego jedyną zaletą i zasługą
było to, że latał wspierając UB podczas walk z "bandami" AK. Potem
"dogonił" mnie w 3 PLM gdzie znowu został moim dowódcą. Dowódcą eskadry,
na miejsce kapitana Stręka, który wraz z kapitanem Lipskim zaginęli w
tajemniczych okolicznościach. Potem okazało się, że zostali aresztowani
przez Informację. Uczyłem go latać na Migach, bo on do tamtej pory, poza
PO-2, latał tylko na Jak 9.) W miarę jak mówiłem, podejrzliwa
rezerwa na twarzy Zguta znikała. Rozchmurzył się i spojrzał
przyjaźniej.
- Z grubsza wszystko się zgadza. Nagle dostaliśmy wezwanie do Radomia
na naradę służbową. Na peronie, na stacji w Tomaszowie (Maz.)
podeszli cywile z majorem z Informacji i powiedzieli, że oni
mają rozkaz zawieść nas samochodami na tę naradę. Stały dwie
ciężarowki z pełnymi plandekami, takie jakich Niemcy używali
do łapanek. No i cztery lata z życiorysu jak splunął.
- Co za spotkanie - podekscytowała się Zenka, skoczę po jakie wino
- szukała torebki. - Daj spokój nie piję. Za słaby jeszcze
jestem.Z rób lepiej herbaty - Zgut spojrzał na zegarek - zresztą
na mnie już czas.
- Jeszcze chwileczkę niech pan zostanie - prosiłem.
- Ja już nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Proponowali powrót do
lotnictwa, ale nie będę już im służył - pogardliwie wzruszył ramionami.
- Ale co ze Śmiechowskim, Łudojczem, Jasińskim i być może innymi
- dopytywałem się gorączkowo, ale on tylko wzruszył ramionami.
- Skąd mogę wiedzieć. Znowu zapatrzył się gdzieś w dal.
- Powiedz coś, jak tam jest, tam, w więzieniu - nalegala Zenka.
- Jak jest? Popatrz na mnie. Żebra krzywo mi się pozrastały. Dajcie
mi spokój. Nagle wstał. - Zenka, daj mi ten adres. Schował
kartkę do portfela i z ironicznym uśmiechem podał mi rękę.
- Sukcesów w służbie na straży władzy ludowej życzę.
Zmieszałem się. Przez chwilę chciałem się tłumaczyć, usprawiedliwiać. Z
czego? Że żyję? Że służę? A co mogłem robić, a co mogę robić?
W milczeniu, z jakimś poczuciem winy, podałem rękę. To nie
ten człowiek którego znałem, tłumaczyłem Zence. To człowiek
który już przeżył życie. Starzec. A opowiadać nie będzie, bo wiem
(przypomniało mi się więzienie przez UB mamy), że oni tam przed wyjściem
muszą podpisać zobowiązanie, że nie pisną słówka o tym co z nimi robili.
W przeciwnym razie spotka ich albo ich bliskich nieszczęście.
No, ale dość tej martylorogii, chodź do GKO, rozerwiemuy się - poczułem
nagle pragnienie napicia się, zapomnienia, ale Żenka smutno potrząsneła
głową... - Nie mam ochoty nigdzie iść, a już szczególnie tam, między
tych pachołków, sługusów. Brr - otrząsnęła się ze wstrętem.
- Ja też chodzę w mundurze i trochę to teraz dziwne, że ze mną
rozmawiasz, ba nawet pisujesz. Uśmiechnęła się. - Widocznie
twój urok przeważył nad wstrętem do munduru. Zostańmy w domu.
Dzisiaj chłodniej i much mniej, ja zaraz przyjdę . Sklep w tym
samym bloku. Rozgość się. Z ulgą zdjąłem kurtkę i krawat. Opłukałem
się w łazience i rozejrzałem po pokoju. W kącie nie było już
składanego łożka, stała tylko rozmontowana deska kreślarska.
Nowością były sztalugi malarskie wokół których poniewierały
się kartony. Na niektórych jakieś malowidła, zarysy ulic, rysunki,
litery, takie "brudnopisy" tworzenia.
- Ale sensacja - od progu wołała Zenka. Agencja sklepowa doniosła,
że wypuścili Gomółkę i Spychalskiego. Trudno było
mi uwierzyć. Przez lata wbijano nam do głowy, że to agenci
śmierdzącego imperializmu knujący na szkodę socjalizmu, a tu na
wolności. Niemożliwe.
- Gdy w sklepie mówią to możesz wierzyć jak Wolnej Europie.
Byłem zaszokowany. Do tej pory wrogowie, a teraz już nie? Przed chwilą
Zgut, teraz sami rzekomi szefowie... Co jest właściwie prawdą? Wrogowie
nie są wrogami?
- Wrogowie są jedni, wrogowie narodu polskiego i siedzą w Belwederze
i Komitecie - zajrzała mi w oczy swoimi szafirami i właściwie
poza nimi powinno przestać mnie cokolwiek interesować ale natrętnie
przypomniało mi się opowiadanie szwagra, służącego w ochronie
rządu o życiu w Belwederze. O prymitywiźmie naszych rządzących:
czysta wóda i dziewki z ulicy. Z ulicy, bo te z warszawskich
salonów też by były chętne ale czy parobek dobrze by się czuł
przy jaśnie pani? Picie, ryki, rzyganie i sranie nie zawsze
w muszlę klozetową. Ale nic nie powiedziałem. Nie wiedziałem czy
on mówi serio czy prowokuje. Lepiej milczeć...
- Napijmy się - siegnąłem po szklankę przyniesionego wina. Te malunki
to twoje? Już nie rysujesz projektów?
- Tak, biorę od jednego plastyka. Więcej zarobię niż na zleconych
z biura. Siedział podobno w Oświęcimiu razem z Cyrankiewiczem
i teraz dostaje dużo zamówień od władz. Kilkoro takich jak
ja, murzynów, zatrudnia. Ale dobrze płaci. Widzisz, idzie jakoś
żyć chociaż... - nalała sobie drugą szklaneczkę wina.
- Jesteś sama? - spytalem obcesowo.
- Acha.
- Rzucił?
- Rzucił, no i co? - podniosła wyzywająco głowę. Rzeczywiście:
no i co? Coż to ma znaczenie wobec nas. Co ja jej mogę zaofiarować?
Milczenie zaległo miedzy nami zdolne swoim ciężarem w każdej
chwili przełamać cieniutką nitkę przyjaźni. Żałowałem, że wcześniej
się nie pożegnałem. Rozstalibyśmy się fajnie i każde miałoby
kogoś w tym pełnym samotności świecie. A tak, cokolwiek bym
powiedział, obawiałem się, mogłoby stanąc między nami na zawsze, a
tego nie chciałem. Milczałem nie wiedząc co robić.
- No już dobrze. Widzisz, nie trzeba zadawać głupich pytań. Potem
nie wiadomo jak wybrnąć i zawsze zostaje jakiś niesmak - uśmiechnęła
się.
- W wojsku konwersacji nie uczą nie dziwię się więc -zawiesiła na
chwilę głos - no, to koniec sprawy... Rozchmurz się. Na dobry
humor - podniosła szklaneczkę do ust. Robiło się
ciemno i zbliżał się czas odejścia pociągu. Niespodziewanie
wstała.
- Odprowadzę cię ma dworzec. Próbowałem oponować, ale już
się ubierała. Na ulicy przyjemny chłód. Niebo bezchmurne i
miejscami, gdzie było mniej latarni wyglądały z niego gwiazdy.
Szliśmy w milczeniu, przytuleni, ale każde zagłębione we własne
myśli. Razem a samotnie, jednak ciepło naszych ciał przenikające
się nawzajem dawało poczucie bliskości drugiej osoby, bezpieczeństwa.
W pewnym momencie przystanęła.
- Nawet nie pocałowaliśmy się, poczekaj. Obróciła do
siebie i mocno przylgnęła do mnie. Potem zaszeptała: - Zostań na
jutro. Wezmę wolne w pracy, będziemy mieli całą dobę... Było
to jednak niemożliwe. Byłem w grupie, a i tak byliśmy jeden dzień
dłużej, z którego trzeba będzie się tłumaczyć. Psiakrew. Zakląłem w
duchu. Taka okazja, specjalnie trywializowałem jej zaproszenie, żeby
zneutralizować, wyrzucić z siebie to, co zaczynało rosnąć tam, w głębi
duszy. Przytuliłem mocniej i równie żałośnie jak jej prośba
wyszeptałem: - Niestety - zdając sobie sprawę, że jest to pogrzeb
naszej znajomości powstałej w takich dziwnych okolicznościach.
Jednak to nie była tylko znajomość, jedna z wielu: w pamięci
pozostała świetnie zbudowana, elegancka, młoda, o krótko przyciętych
włosach i przepaścistych oczach, Zenka.
W Krzesinach miła niespodzianka, na progu domu powitała Wanda,
wielka radość. Cień normalności. Wszystkie moje "przygody" poszły w
niepamięć. Wanda też uradowana. Zajęcia domowe przesłoniły niedomagania.
Boleści jakby prawie znikły. Sprząta, przemeblowuje, gotuje: pani domu.
Trochę nadrabia miną, ale aby do urodzenia, a wtedy skończą się
kłopoty... pocieszamy się nadal. To wszystko jednak jest tylką naszą
tajemnicą. I znowu na lotnisku. Po miesięcznej nieobecności
znowu wdycham z przyjemnością niepowtarzalną mieszaninę zapachów:
porannej wilgotnej trawy, nafty rozlanej na betonie i błękitnego
powietrza nasyconego słonecznym złotem. Tak pachnie lotnisko,
mój dom. Gdy wsiadam do kabiny odchodzą w niebyt: troski, zmartwienia
- atrybuty naziemnego życia. Jest tylko przestwór niezmierzony
i ja w nim - wolny ptak. Pozostał tylko lęk przed lotem szykiem.
Nie mogę prowadzić. Nie mogę oderwać wzroku od prowadzonego,
bo zaraz widzę puchnące czerwone pozycyjne światło i wydaje
mi się, że mój towarzysz wali się na mnie skrzydłem. Kulę się
i zamykam oczy. Za to dużo latam pojedyńczo, sam, szczególnie
w nocy. Do strefy i po trasach. Z zapadnięciem zmroku ziemia
zmienia oblicza. Chowa swoje dzienne ozdoby: lasy, rzeki, miasta
zdobne kolorowymi dachami, wieżami, już nie jest tą samą co
w dzień. Na noc przywdziewa inną szatę. Roziskrzone światło
elektryczne wydobywa schowane w dzień wstydliwie brzydkie magazyny,
rampy kolejowe, czarne hałdy węgla , wysypiska śmieci, przywraca
do nocnego życia, jakby na dowód sprzyjania ciemności błyszczeniu
miernotom. Wszystko to teraz układa się w strojne łańcuchy
kolorowych świateł, jak naszyjniki pereł kryjących szyję starej
kokoty. Blichtr i złuda. Ale nie zaglądajmy pod perły. Bo czyż
świat ma jedno oblicze? Żyjemy, latamy w ciągłej zmienności.
I gdy jest pięknie, a każdy lot ma swoje piekno, cieszy się
dusza, choćby ten urok miał trwać tylko ten jeden lot. Samotnie
w kabinie patrzę na przesuwające się mimo, pojedyńcze gwiazdy,
całe konstelacje: niebieskie i ziemskie, które zlewają się na
horyzoncie w jedną wielką, ciemną, granatową strefę, wypełnioną
żółtosrebrnymi punktami. Wokół każdego z nich skupione drobinki ludzkie
zajęte swoimi ziemskimi sprawami. Jakże ja od nich daleko. Lecz kiedy o
brzasku zanurzam się w budzący dzień, znowu pogrążam się w ciemność pełną
udręki i cierpienia.
do 16 pet