odc.16
 
 
Raport szedł drogą służbową, wymagał więc odpowiedniej parafy
  bezpośredniego dowództwa. Trwało to dosyć długo, bo nie bardzo wiedziano
  co z nim zrobić. Dowódca nawet zagadał.
  - Co też kombinuje. Życie nie miłe.
  Ale uparłem się i dylemat pozostał. Przesłać z poparciem? A gdy
  powiedzą, że to głupota. Wtedy dowódca okaże się jeszcze wiekszym
  durniem niż piszący. Przesłać bez poparcia? To mogą powiedzieć, że
  zakuty łeb, tłumi zapał i inicjatywę.
  Raport więc długo leżał w pułkowej kancelarii i w końcu wysłano bez
  opinii, tylko drogą służbową.
  Po tym raporcie dowództwo i nie tylko zaczęło patrzeć na mnie trochę
  dziwnie. Samobójca czy wariat. Więc wymyśliłem uzasadnienie.
  - To jest pomysł na zarobienie pieniędzy - mówiłem przy wódce. Co
  myślicie, że nie dadzą nagrody ze dwadzieścia tysięcy? Futro żonie
  kupię.
  Bo nikt nie mógł zrozumieć, że o nic mi więcej nie chcodziło tylko o
  zaspokojenie wewnętrznej potrzeby zrobienia czegoś, czego jeszcze nikt
  nie zrobił. Siedziało coś we mnie, coś co pchało do tego... I nie
  chodziło w gruncie rzeczy o regulamin, pieniądze i inne duperele,
  poleciał bym i za darmo...
        Długo trwało ale odpowiedź nadeszła. Generał odręcznie (a był to
  Fery-Bielecki) odpisał, że ceni moją inicjatywę, ale to przedsięwzięcie
  jest zbyt niebezpieczne by narażać moje młode życie, tak potrzebne
  ojczyźnie. A co do problemu, to w niedługim czasie zostaną wprowadzone
  fotele, którymi można się będzie katapultować z wysokości zero.
  Nic więc nie wyszło z mojego zamiaru, pozostała tylko satysfakcja i...
  nuda. Bo cóż jeszcze mogłem zrobić na Lim-2. Znałem wszelkie jego walory
  i narowy. Wiedziałem jak zachowa się nawet w takim położeniu, które
  nieraz w ogóle trudno nazwać położeniem. Robiłem na nim najwymyślniejsze
  figury, ale ileż razy można powtarzać. Zaczynałem więc nudzić się
  naprawdę. Na szczęście dostaliśmy nowe samoloty Lim-5. (Licencja mig -
  17). Nie była to żadna rewelacja konstrukcyjna, po prostu zmodyfikowany
  Mig-15 z silnikiem z dopalaczem, ale zawsze nowość.
        Mig-17 była to maszyna ciężka, leniwa w sterowaniu, w manewrowości
  ustępowała Mig-15. Zastosowany dopalacz skonstruowany był dość
  prymitywnie. Po prostu założono dodatkową instalację wtryskującą paliwo
  bezpośrednio do dyszy za komorami spalania. Zwiększało to co prawda siłę
  ciągu, szczególnie na małych wysokościach, ale z wykorzystaniem trzeba
  było bardzo uważać, bo temperatura rosła gwałtownie, a to mogło
  spowodować przepalenie dyszy. Z tego względu jak i z powodu potwornego
  zużycia paliwa, dopalaczem praktycznie posługiwać się można było tylko
  przez kilkadziesiąt sekund. Najbardziej jednak przydatny okazał się przy
  startach, szczególnie z trawy, gdy miękka nawierzchnia stwarzała
  dodatkowy opór. Samoloty otrzymaliśmy w dwóch wersjach: F i P. Litera F
  oznaczała tylko forsaż (dopalacz), a P świadczyła, że samolot jest
  wyposażony w stację radiolokacyjną. Stacja radiolokacyjna umieszczona w
  nosie samolotu nadawala mu charakterystyczny kształt pyska delfina, i
  jak się okazało, poprawiała rownież jego aerodynamikę. Był bardziej
  stateczny i przyjemniejszy w sterowaniu od zwyklego 17 F. W skład ich
  wyposażenia wchodziła jeszcze jedna nowość, spodnie
  przeciwprzeciąże2niowe. Były to spodnie ze specjalnymi rurkami
  wypełniającymi się powietrzem pod ciśnieniem się wraz ze wzrostem
  przeciążenia. Uciskały wtedy nogi i zatrzymywały odpływ krwi z górnej
  części ciała. Naturalnie nikt tych spodni nie zakładał. Przeciążenia nie
  były wieksze niż na Lim-2, a ileż kłopotu.
  Najważniejszą jednak innowacją było, że samoloty te mogły przekraczać
  szybkość dźwięku. Niektóre nawet miały zapis w dokumentacji technicznej,
  że szybkość dźwięku została przekroczona.
  Pomyślałem więc, że jeśli wpis był uczciwy i próba rzeczywiście była
  wykonana, to można powtórzyć i płatowiec nie powinien się rozlecić.
  Kiedy do tego doszedłem znowu spać nie mogłem. Zafascynowała mnie ta
  szybkość dźwięku. Nikt jeszcze w pułku o tym nawet nie pomyślał.
        Przemyślałem, że to można będzie wykonać tylko w locie nurkowym,
  bo w poziomym silnik za słaby. Opowiadał mi kiedyś Kazio Kownacki, który
  wylądował na Mig-19 na naszym lotnisku, jak to się odbywa.
  Mig-19 to pierwszy samolot przekraczający w PRL szybkość dźwięku, robił
  to jednak z wielkim oporem. Sowieci przy jego konstruowaniu nie
  uwzględnili tak zwanej reguły pól, pozwalającej pokonywać barierę
  dźwięku płynnie, z silnikiem mnijeszej mocy. Zamontowali za to dwa
  potężne silniki, które przepychały samolot przez barierę dźwięku.
  Każdemu więc przekroczeniu na Mig-9 dźwięku towarzyszyło trzęsienie się
  płatowca i duże drgania drążka i wskaźników. Gdy szybkość dochodziła do
  1 MA, nie można było oprzeć się wrażeniu, że zaraz szafa się rozleci.
  Przy tym wszystkim maksymalną szybkość jaką maszyna rozwijała, wynosiła
  zaledwie do 1 600 km/godz (1,1 Ma).
  Spodziewałem się więc, że i siedemnastka będzie zachowywać się podobnie.
  Przy pierwszej okazji postanowiłem spróbować.
  Kilku kolegów, którym się zwierzyłem, przyjęło mój zamiar z
  niedowierzaniem, jako co najmniej dziwny. Po jakie licho? Skad wiesz, że
  to co napisane w dokumentacji to prawda. Wierzysz sowietom? Życie ci nie
  miłe?
  Jeden tylko Bazyli Jermołowicz nie pukał się w czoło ale powiedział, że
  to może być ciekawe...
  O tym, że samolot może się rozlecieć, i w uznaniu mogę co najwyżej
  zarobić 3 dni aresztu nie myślałem. Czułem, że muszę to zrobić,
  potrzebowałem tego dreszczyka emocji jaki przenika duszę, gdy człowiek
  mierzy się z nieznanym.
        Zaplanowałem więc na najbliższe loty, lot na pułap. Wykonując to
  ćwiczenie miało się stosunkowo największą swobodę w powietrzu, a o tym
  co rzeczywiście chcę zrobić wiedziało tylko kilku kolegów i kierownik
  lotów Beniek Wójcik. Ten ostatni nieoficjalnie. On o niczym nie chce
  wiedzieć i nie wie. Nie ma więc zezwolenia ale i zakazu.
  Lecę. Trasa na Bydgoszcz, pamiętna. Kazałem zdjąć zbiorniki podwieszane
  i odciążony samolot ochoczo rwie w górę. Pogoda piękna. Niebo filmowe.
  Powtarzający się obraz. Błękit upstrzony białymi kłębkami cumulusów. Nad
  lotniskiem gwar i szum. Loty szykiem, do strefy, ale cały ten rejwach
  kończy się na sześciu tysiącach metrów. Powyżej siedmiu wleciałem w
  ciemną, zimną niebieskość. Zmętnione wydzielinami ziemi powietrze
  pozostało pode mną, wokół tylko nieskalana przeźroczystość.
        W miarę wznoszenia powstawało złudzenie zawieszenia w pustce,
  gdzie jedynymi realnymi rzeczami wydawały się: rozpalona, złocista kula
  słońca i samolot ze zmrożonymi srebrnym szronem burtami. I to wszystko.
  Pełna samotność. Pode mną znajomy obłok dymów, Bydgoszcz. Z małym
  pochyleniem robię skręt na lotnisko. Na czternastu tysiącach
  siedemnastka zaczyna się chwiać. Cięższa od piętnastki traci ochotę iść
  wyżej. Wydaje się, że siedzę na linie i wystarczy poruszyć się na
  siedzeniu, by stracila kruchą równowagę i runć przez skrzydło w bezdenną
  przepaść. W końcu widząc, że lecę już na prawie krytycznych kątach
  natarcia, zadarty nos przesłania pół nieba, a wariometr wskazuje "0",
  podpieram się dopalaczem.
  Na tej wysokości nie poczułem jednak tak charakterystycznego pchnięcia
  do przodu, ale drgnął wariometr i strzałka wysokościomierza poczęła
  przesuwać sie w prawo. Na wysokości szesnastu tysięcy jednak znowu się
  zatrzymała. Wyłączyłem więc dopalacz i zameldowalem pułap na SD.
  Zasztoperowałem pasy i odsapnąłem głęboko.
        Wokół mnie przeźroczysta, nieskończona przestrzeń. Poczułem się
  samotny, oderwany od świata, jak żeglarz na bezkresnym oceanie, ale on
  ma jakieś oparcie dla oczu, choćby w morzu po którym płynie, a ja? Wzrok
  ucieka w przestrzeń i nie ma blisko czy daleko. Jest nieskończoność.
  Człowiek żyjący cały czas w ograniczonej przestrzeni, będący miarą
  otoczenia, staje się nagle okruchem, samotną drobinką w niezmierzonej
  pustce. Czuje się nieswojo. Duszę ogarniają wątpliwości. Natrętne myśli
  oplatają umysł. Może nie próbować? Po co się narażać. Nikt mi przecież
  nie każe, a wyzywam śmierć? W końcu jej się ta zabawa znudzi i machnie
  kosą. Nie szkoda mi tego, co tam pode mną ukryte w szarej mgle
  oddalenia? Nie szkoda mi życia?
  Wystarczy tylko ubrać gaz, spokojnie poszybować w dół i za dwanaście
  minut znajdę się znowu na rozgrzanej murawie lotniska, pośród kolegów i
  huczącego, lecz przecież swojego, lotniczego, ziemnego świata. Stać będę
  na twardej, bezpiecznej ziemi i spokojnie doznawać ziemskich
  przyjemności. Smaczny obiad, dekolt w fartuszku ponętnej kelnerki,
  wieczorna lektura, a może brydż... W imię czego mam ryzykować. Może
  pudło się rozleci i rozpuknę się jak żaba nadmuchiwana słomką, na atomy,
  które już nigdy się nie spotkają...
  E co tam, po co rozmyślać. Przecież powiedziałem tym na dole, czekają.
  Nie ma alternatywy. Noblesse oblige.
  Z nadzieją więc, że może jednak się nie rozleci oddaję drążek. Nachylam
  samolot pod kątem sześćdziesiąt stopni i daję pełny gaz. Czekam.
  Szybkość rośnie i w miarę jej narastania samolot chce podnieść nos.
  Zmniejszyć kąt. Trzymam go mocno, ale coś, jakieś osłabienie woli
  szepcze: odpuść mu trochę jak tak bardzo chce, choć parę stopni.
  Odpuszczam.  Kąt trochę się zmniejesza i co? I nic. Wskazówka machometru
  troszkę powyżej liczby 0,9, ale nic po za tym. Wysokość spada, szybkość
  jednak nie rośnie. Na ośmiu tysiącach postanawiam przerwać. Pytam ziemię
  w nadziei, że może usłyszeli charakterystyczy "bang", może jednak
  przekroczyłem... Ale próżna nadzieja. Kierownik lotów radzi: wracaj do
  lądowania.
  Wydaje mi się, że wyczuwam w jego głosie lekką drwinę. Taki as, tyle
  zapowiedzi, a w końcu bździny. Nie odpowiadam. Mam jeszcze troche
  paliwa, więc dopalacz i w górę. Wznoszę się żwawo bo zbiorniki prawie
  puste. Nie osiągam szesnastu tysięcy. Nie ma czasu i paliwa. Na
  czternastu z determinacją, która nie dopuszcza żadnych rozmyślań,
  refleksji, nie wyłączając dopalacza pochylam łeb maszyny do ziemi pod
  kątem 90 stopni i trzymam twardo. Przez chwilę samolot znowu próbuje
  sztuczki z podnoszeniem nosa, ale tym razem nie mam litości. Drążek w
  dwie ręce, podpieram kolanami i ani pół stopnia mniej. Dokładnie pionowo
  do ziemi. Zaczyna drżeć. Strzałka machometra dochodzi do 1,0. Drżenie
  coraz większe. Z niepokojem obserwuję poruszenia tablicy przyrządów.
  Wskaźniki jakby oszalały, nic nie mogę odczytać. Przypominają mi się
  wyklady o drganiach. Pod ich wpływem najmocniejsza konstrukcja rozsypuje
  się jak kupka piasku na wietrze, a co dopiero blaszana skorupa mojego
  grata pozszywana nitami.
  Samolot drży, rzuca się niemiłosiernie jakby w przedśmiertnych
  konwulsjach, ale trzymam go w żelaznym uścisku, nieczuły na nic. Gotowy
  jestem nie popuścić, choćbym nawet miał zginąć, choćby już tylko sekunda
  dzieliła od wieczności...
  Wysokość gwałtownie maleje. Strzałka machomierza znowu poniżej jedynki.
  Trudno, nic nie poradzę. Rezygnuję. Zwalniam drążek, wyłączam dopalacz.
  Przyrządy uspokają się, drgania ustają. Samolot spokojnie przechodzi w
  gładki lot szybowy. Cisza i błogi spokój. Zmęczony ale i odprężony
  niedbałymi ruchami pomagam maszynie znaleść drogę na pas lądowania.
        Jestem przeświadczony, że próba się nie udała ale za to zdo
  byłem doświadczenie. Nikt w pułku nie wie jak zachowuje się samolot
  nurkujący pod kątem 90 z pełnym gazem i dopalaniem. Kiedy wysiadłem z
  kabiny i odetchnąłem ciepłym, letnim powietrzem, jakże upojnym po
  bezwonnym tlenie, nadbiegli koledzy.
  - Słyszeliśmy, słyszeliśmy. Były dwa dźwięki. Przekroczyłeś. Bazyli
  patrzy z podziwem.
  Inżynier eskadry, też wtajemniczony, kręci tylko głową. Nie wieem czy z
  podziwu nad wytrzymałością płatowca, czy nad głupotą swego dowódcy który
  zamiast zadawać szyku w eleganckim mundurze, zbierać uśmiechy i
  dosługiwać się orderów, szuka śmierci. A ja przeżywam króciutką, jak
  błysk atomu w akceleratorze, chwilkę tryumfu, chwilkę sławy. Ale mędrzec
  pisze: "nie ciesz się za bardzo..."
        Bazyli, ten mój entuzjasta, został ogarnięty takim zapałem, że
  nie wytrzymał i też poleciał. Przestrzegałem go, opowiadając dokładnie
  co przeżyłem i że drugi raz bym nie próbował, ale co tam mówić
  takiemu... Każdy myśliwiec to pół wariat, jeśli nie...
  Na próżno jednak nadsłuchiwaliśmy bing-bangu. Bazyli wrócił bez
  bing-bangu, za to ze zdartą na rękach skórą. Wpadł w drgania, podobnie
  jak i ja ale za lekko trzymał drążek i był bez rękawiczek. Przestraszył
  się i zmniejszył kąt. A potem krew cieknąca z dłoni odebrała chęć
  dalszego eksperymentowania.
  Zdarcie było dosyć dokuczliwe, tak że lekarz odsunął go od lotów na
  tydzień. Naturalnie lekarz musiał złożyć meldunek. A w Warszawie
  niezdolność bojowa każdego pilota musi być odnotowana i wyjaśniona.
  Bazyli
  dobrodusznie powiedział, że chciał jak M. przekroczyć szybkość dźwięku
  no i wydało się.
  - Kto wam pozwolił eksperymentować. Siwy z Pałuczakiem połączyli swe
  siły.- Czy zdajecie sobie sprawę poruczniku, że wyprowadziliście ze
  stroja bojowego pilota. A mogłoby być jeszcze gorzej, mógł się zabić...
   - Nie kazałem przecież nikomu lecieć - broniłem się. - Odwrotnie,
  odradzałem jeszcze. A ostatecznie każdy jest dorosłym i jak ja
  potrafiłem, to tak samo może każdy inny.
  - Znowu zaczynacie swoje filozofowanie - Siwy popisywał się erudycją
  przed Pałuczakiem.- Nu ot, dobrze wiecie że inny nie jest wami. Nie
  każdy ma takie doświadczenie, eee... Siwy puknął się w głowę, a Pałuczak
  machnął ręką. - Nie ma co gadać. Trzy dni domowego. (Wpisano do karty
  kar i wyróżnień.)
 
        Lato w Gdyni, a szczególnie w Babich Dołach to życie jak w pięknej
  bajce. Wczasy to czy praca? Mieszkamy pośród strzelistych sosen, a za nimi
  urywa się grunt wysoką skarpą. Trzydzieści metrów w dół po drewnianych
  schodkach piękna plaża. Czysty złocisty piasek, ciemno niebieskie morze,
  obramowane wszystko wysokim brzegiem z brunatnymi sosnami. Widok który
  można pokochać na zawsze. Plaża pusta, teren wojskowy, woda czysta, żyję
  na przemian w powietrzu i w wodzie.
  Nawet w niedzielę, w której startuję na pokazach we Wrzeszczu, do południa
  pluszczę się w morzu. I kiedy tak płynę z zanurzoną twarzą, a pode mną w
  przezroczystej wodzie przemykają pośród słonecznych refleksów na
  piaszczystym dnie drobne rybki błyskając zalotnie łuską, wydaje mi się, że
  płynę-lecę w przestworach wszechświata.
  Nie jestem opięty ciasnym kombinezonem, oddechu nie tłumi tlenowa maska,
  morze dotyka nagiego ciała przyjaźnie, pieści i unosi moje całe jestestwo
  w kosmiczny byt, którego jestem cząsteczką. Unosi w spokój odwiecznej
  harmonii - jestem szczęśliwy.
        Ale za dwie godziny start. Wolają na mnie Kinga z Inkiem i
  Staszkiem. Uparła się oglądać moją akrobację. Niechętny byłem temu bo baba
  w takich okolicznościach to nic dobrego. Słyszało się, że nieraz
  zatroskany wzrok bliskiej osoby, szczególnie płci żeńskiej, działał jak
  tragiczne fatum ściągające lotnika na ziemię. Potem już tylko
  rozprysknięty o beton mózg i żałobny welon, ale czy na upór kobiety jest
  rada?
  I jeszcze Inek robi zdjęcie. To już koniec myślę, ale wstydzę się
  zdecydowanie protestować, żeby się nie śmieli żem zabobonny. Oficer,
  członek partii o skrystalizowanym poglądzie, a wierzy w takie gusła...
  Chociaż wiadomo od początku lotnictwa, że zdjęcie przed lotem to bardzo
  zły znak, to tak jak urok...
  Ale trudno. Trzymam więc Kingę pod rękę na dróżce pośrod sosen,
  uśmiechnięty, zakochany. Kinga w zebrowej sukience, ja w skórzanej
  bluzie, białej koszuli, granatowym krawacie, granatowych spodniach i
  białej marynarskiej czapce. (Po dwóch latach Kinga "odcięła" się ode mnie
  i zostałem na zdjęciu sam - niestety tylko na zdjęciu - co potwierdziło,
  że fotografowanie przed lotem szczęścia nie przynosi.) W ręku trzymam
  skórzany hełmofon, a w nim niewidoczny ręcznik. Ręcznik to mój "patent"
  zastępujący kombinezon przeciwprzeciążeniowy. Mam dużą odporność na
  przeciążenia, kiedy inni przestają widzieć ja jeszcze widzę, ale na taką
  pokazową akrobację wolę się zabezpieczyć. Najmniejsze "zaprószenie oczu"
  może "zakończyć" na pewno efektownie ale nieoczekiwanie pokaz. Owinięcie
  ciasno ręcznikiem brzucha powinno powstrzymać odpływ krwi z mózgu,
  wzmocnić moją odporność.
        Lecę na indywidualny pokaz pilotażu samolotu myśliwskiego, jak
  niegdyś Antoś Łącki w Krzesinach. Proponowano mi najpierw prowadzenie
  trójki w akrobacji zespołowej, ale nie miałem ochoty się męczyć. To moje
  zderzenie się z Skrzypczakiem w Krzesinach zostawiło ślad w psychice. Po
  prostu straciłem zaufanie do innych. Trójkę więc poprowadził Marian. Na
  początku treningu, jakbym przeczuwał, zdarzył się wypadek który o mało co
  nie zakończył się tragicznie. Tomek Ziaja uderzył statecznikiem poziomym
  prowadzącego. Obaj w powietrzu, jak mówili, nic nie poczuli, dopiero na
  ziemi zauważono że Tomek nie ma połówki statecznika poziomego. Ogólne
  zdziwienie, jak mógł wylądować? Ale, jak było widać, wylądował. Dobry
  samolot ten mig.
        Pokaz mam rozpocząć "swoją" ósemką w pionie. Potem kilka zwrotów
  bojowych, przewrotów na górkach i odlot na plecach beczkami sterowanymi. Z
  lotem na plecach był kłopot. Mig nie był przystosowany do takich lotów i
  silnik miał prawo zgasnąć po dwudziestu sekundach. Praktycznie gasły
  szybciej. Musiałem oblatać kilka maszyn by natrafić na taką, której silnik
  pracował w odwróconej pozycji ponad trzydzieści sekund. Mój odlot miał
  trwać dwadzieścia pięć sekund tak więc zostawał jeszcze lekki zapas.
        Na lotnisku pusto, sennie. Akrobatyczna trójka: Klusek, Ziaja i
  Siemieniak wsiadają już do kabin. Zaraz po nich i ja do kabiny swego lima
  z numerem burtowym 1103. Bezchmurnie. Słońce jak wielka kwarcówka.
  Rozpinam kombinezon, podwijam rękawy. Spod ściskającego brzuch ręcznika
  sączą się cieniutkie strużki potu. Gorąco. Staram się odprężyć, uspokoić,
  bronię się przed podnieceniem. Przymykam oczy i obojętnie, jakbym był
  tylko widzem, obserwuję start trójki. W prawym skręcie błyskają osłonami
  kabin, lecą równiutko jak związani i stają na kurs na Hel. Na półwyspie
  jest WPT (Wyjściowy Punt Trasy) dla wszystkich biorących udział w
  pokazach.

do 17gdy
 
 

 Babie