Odc.16k
 A jeszcze tydzień albo dwa przedtem, kiedy w mojej bezpośredniej   bliskości zastrzelono znajomego, nie zdawałem sobie sprawy, że byłem   świadkiem rzeczy ostatecznej. Szliśmy właśnie z Joskiem-Józkiem, tym co mi kiedyś dał dobrego kuksańca w   nos, a z którym potem razem się bawiliśmy, a nawet zaprzyjaźniliśmy. Szliśmy w trójkę, Józek Oliski, Josek i ja na jabłka do stryjka Józka,   ojca Janki.  Josek, na którego wołaliśmy Józek, chodził bez opaski, bo zarówno z rysów,   ubrania jak i zachowania, wyglądał jak polski chłopak. Czuł się   bezpiecznie. Idziemy, śmiejemy się, żartujemy. Dochodzimy do domku   Szpunara i spieramy się, kto bez podparcia przeskoczy płot. Przez ogródek   Szpunara przechodziło się krótszą drogą do stryjkowego sadu, sęk w tym, że  Szpunar, szewc kulawy na jedną nogę, zawsze zamykał furtkę na duży,   skrzynkowy zamek. Przymierzaliśmy się do przeskoku, kiedy nie wiadomo skąd nadjeżdża  na rowerze Niemiec. Patrzymy na niego, żadna sensacja, ostatnio dużo kręci   się tu Niemców. Cała ich jednostka stoi w osadzie. Ten patrząc na nas   zatrzymuje się dwa kroki przed nami. Ściąga karabin, który miał   przewieszony przez plecy i woła:
- Jude komm. Patrzymy po sobie i wzruszamy ramionami.
- Keine Jude, nie ma Jude - wołamy bezładnie.
- My Polacy, katolik -   żegnamy się rękami, żeby Niemca przekonać.
Ten śmieje się, ale karabin   trzyma w gotowości do strzału:
- Gut, gut, aber du - wskazuje na Joska - komm, komm.
Robi się nam gorąco, nogi miękną. Jak dobrze by było usiąść i trochę   zimnej wody. Nagle Josek robi w tył zwrot i przeskakuje - bez podpórki - płotek. Biegnie wąską ścieżką pomiędzy grządkami. Jeszcze chwila i skręci za róg   domku...  Stoimy jak sparaliżowani. Niemiec podrzuca karabin do ramienia i strzał przeciągle huczy w   popołudniowej ciszy. Josek biegnie dalej. Nie trafił - cieszymy się. Jeszcze chwila i będzie zbawczy róg domu. Nagle Josek potyka się, nogi mu   się zaplątują, rozrzuca szeroko ręce jakby chciał złapać równowagę i całym   pędem pada na brzuch, szorując sobą jeszcze pół metra po ziemi. Nieruchomieje. Patrzymy osłupiali. Teraz Niemiec może nas. Obowiązuje zarządzenie, że kto   udziela schronienia Żydom, podlega karze śmierci. Niemiec jednak uważa   sprawę za zakończoną. Wyraźnie zadowolony zakłada karabin na plecy.
- Ferfluchte Juden - mamrocze i siada na rower. Przerażeni biegniemy z Józkiem do jego stryja, ale przeżywamy to   powierzchownie. Jak ciekawostkę w kinie lub w książce. Opowiadamy jak   strzelił, jak uciekał, jak upadł. Żal nam bardzo Joska, ale na równi z   żalem, nurtuje nas ciekawość, jak Niemiec poznał w nim Żyda. Nierozumne to   uczucie, nie zostaje we mnie głęboko. Dopiero teraz to co zobaczyłem, choć   z oddalenia, przeraziło mnie. Ten widok uświadomił mi kruchość mojej   egzystencji, kruchość ludzkich zamierzeń. Jeszcze wielokroć, takimi   znakami miał mi Bóg przypominać o znikomości mojego istnienia, o roli jaka   przed każdym z nas jest postawiona, i którą należy zgodnie z zamiarami   Boskimi odegrać. Nie wolno się lenić, trzeba pracować, aby spełniło się   to, co Pan Bóg zamierzył. Miałem znaki dawane przez Pana Boga, ale nie  umiałem ich odczytywać.
 Itka nie wychodzi teraz z komórki na strychu. Bardzo się wszyscy   boimy, bo grozi nam rozstrzelanie, ale i pocieszamy się, że może nikt nie   zauważył, że Itka u nas była. Próżne nadzieje, na drugi dzień przyszło   dwóch żandarmów z Feldpolizei, z blachami na piersiach.
- Im powiedziano, że tu pracowała Żydówka, gdzie ona teraz jest?
Matka trochę zbladła, ale szybko nakryła do stolika. Udawała, że   nie rozumie. Postawiła butelkę jałowcówki i dwa ogromne kufle piwa, z   kuchni wyniosła dwa schabowe. Niemcy popatrzyli na stolik i zatarli ręce. Usiedli, wypili, ale matce pogrozili palcem.
- Ty dobrze sprawdź, czy ona na pewno na plac poszła, może się gdzie   schowała, a ty nawet nie wiesz. - No, sznaps jest gut i dzisiaj nie będą szukać, ale tu są tacy co mówią,   że ona na plac nie poszła, tylko ją schowałaś.  - Pamiętaj, następnym razem nichts sznaps, ale paf, paf - jeden z nich   śmiejąc się wymierzył palcem w mamę. Mama się roześmiała, dostosowując się   do ich nastroju, ale za chwilę zawołała Jankę, żeby ją zastąpiła, a sama   poszła do drugiego pokoju po walerianę.
Dwa grubasy z wiszącymi jak u wieprzków podgardlami, bez hełmów, ze   spoconymi łysinami, wyglądają jak dwaj starsi, dobroduszni panowie. Wydaje   mi się niemożliwe, żeby mogli zabić, ot tak sobie, bezbronnego człowieka,   który im nic nie zawinił, ale właśnie oni są z tej jednostki, która   wczoraj wymordowała trzy lub nawet pięć tysięcy Żydów. Przekracza to moją   wyobraźnię, nie mogę ich nawet nazwać mordercami, tacy dwaj podtatusiali,   starsi panowie w mundurach, mogąż to być mordercy?
 Noc się dłuży, bezsenna. Okiennice zamknięte, drzwi na sztabę, ale   cóż to znaczy wobec łomotu kolb i herraus!!! Kot czy wiatr stuknie, jakiś   łopot nocnego ptaka po strychu, który wpadł przez wybite okienko w   szczytowej ścianie, a już wszystkie nerwy napięte, jak cięciwa w łuku. Czy to już? Czy już przyszli? Naciągam kołdrę na głowę. Mniej słychać i   nic nie widać. Cicho, ciemno, ciepło, bezpiecznie. Ale noc ciągnie się w   nieskończoność. Nie wiem dlaczego, ale spodziewamy się, że przyjdą nocą. Przecież równie   dobrze mogą wpaść w dzień, jak tamci dwaj z Feldpolizei. Chodzimy   niewyspani, zdenerwowani. Nie mogę myśleć o niczym tylko o śmierci. Jak   będzie wyglądało to umieranie. Strzał i co? I już mnie nie będzie?   Dzisiaj jakiś pijak domagał się wódki na kredyt i groził, że jak mu   mama nie da, to jemu z pragnienia może się coś takiego wymsknąć, co chyba   mama by nie chciała, żeby się wymsknęło.
- Zbicie mordy nie załatwi sprawy - rozważa pan Zenek. Zabić, a skąd   pewność, że ktoś inny jeszcze nie wie? Nie pozostaje nic innego, tylko   trzeba Itkę wyprowadzić w inne miejsce. Aby do jutra, przyślę chłopców i   wszystko będzie dobrze. I dla niej i dla was - pociesza mamę.
 Jest późna noc. Błyski lampy naftowej kładą czerwone refleksy na   szalowanych gładkimi deskami ścianach. Mama pakuje rzeczy dla Itki. Itka   stoi bezradnie na środku pokoju i płacze. Prosi cicho, żeby ją zostawić,   boi się odchodzić. Nie zostało w niej już nic z dawnej Itki. Pięknej,   czarnowłosej, z bujnym biustem sprzedawczyni lodów i bananów. Wychudzona,  piersi ani śladu, z nastroszonymi, odrastającymi włosami, przypomina  bardziej dwunożne zwierzątko, niż człowieka. Obok, pod ścianą, czeka na   nią dwóch rosłych chłopaków, w wytartych wiejskich kurtkach i   cyklistówkach na głowach. Stoją w milczeniu. Itka patrzy niewidzącym   wzrokiem jak mama zawija jej rzeczy do tobołka, płacze i szepcze:
- Zostanę u was, niech mnie pani nie wyrzuca. Bezwolna, bez energii, o nadal pięknych, czarnych oczach, aż dziw, że ma   siłę stać, sprawia wrażenie człowieka, który już na wpół umarł. Łzy cisną   mi się do oczu, a serce ucieka. O Boże, dlaczego?
- Nie bój się - uspokaja ją matka. Tam cię dobrze schowają, nikt cię nie   znajdzie. Spotkamy się po wojnie. Nie bój się...
- Ja chcę zostać u pani, oni mnie zabiją - potok łez spływa po policzkach.  Ktoś otworzył drzwi na dole. Lampa zakołysała płomieniem, tworząc cienie jak z bajki, gdzie się wszystko dobrze kończy. Gdzie dobro zwycięża zło.
- Już czas - ktoś szepcze z dołu. Wybucham płaczem i wypchnięty do   drugiego pokoju duszę się pytaniem. Dlaczego Boże, dlaczego?
Chodzę jak oczadziały i myślę o śmierci. Jak to jest, pytam, staram się   zgłębić jej tajemnicę. Zrozumieć.

 Któregoś dnia po południu pod topolą usiadł Mosiek. Pod naszą   topolą, naprzeciw domu Oliskich. Widać go dokładnie. Mosiek kiwa się w   przód i w tył. Modli się. Z łachmanów wyłażą brudne, gołe do łokci ręce i   kolana. On, krawiec, w samych brudnych dziurach. Zarośnięty po oczy, z   głową owiązaną kawałkiem brudnego płótna, patrzy wokół szklistym wzrokiem.  Siedzi pod topolą i popatruje po oknach. Do chałupy nie wejdzie,   boi się, nie wiadomo czy Niemców czy ludzi. Tak niedawno jeszcze wyciągał   dla Sowietów z tych chałup dobytek biedaków, często przez całe życie z   wielkimi wyrzeczeniami gromadzony, on, władza. Rabował by przysłużyć się  dziczy, która w połowie XX wieku oswajała się dopiero z zegarkami, od   czterystu lat znanymi w Europie. Służył bo spodziewał się, że zostaną na wieki  i gdy się zasłuży łatwiej będzie z interesami.  Teraz siedzi pod topolą i się kiwa. Jakimś cudem uchronił się przed   zabiciem, ale po co teraz wylazł? Ludzie mijają go z daleka, każdy boi się   Niemców. Oliska daje dwa pierogi z mięsem i kapustą:
- Podrzućcie mu nieznacznie.
Biegniemy z Józkiem pod topolę. Myślałem, że będę miał satysfakcję,   radość, za to "Wasza Polska się skończyła" ale nie potrafię z niego drwić. Widzę przed sobą człowieka, który chyba już nie jest człowiekiem. Bije od   niego odór ludzkiego kału i bez przerwy się kiwa. Kładziemy mu te pierogi   ale wbrew oczekiwaniu nie rzuca się na nie, nie je. Przestaje się tylko   kiwać i patrzy na nas nieprzytomnym wzrokiem.
- Mosiek - mówimy mu - uciekaj, schowaj się gdzie. Tu cię zaraz Niemcy   znajdą i zabiją. Kiwa głową potakująco.
- Tak, tak - mamrocze - ja byłem schowany. Oni wszyscy umarli. Tam w   jamie, koło parni, a dla mnie nie ma już życia. Ja nigdzie nie chcę   uciekać, ja chcę, żeby mnie zabili. Ja nie chcę jeść. Mnie się nie chce   jeść - odsuwa pierogi od siebie. - Oni tam nie mieli co jeść. Oni wszyscy   umarli. Ale ich nie bolało, prawda? - podrzuca głowę nagłym ruchem. Oczy   gorączkowo wpatrują się w nas. Robi się nam straszno. - Ich nie bolało, bo jak człowiek nie je to słabnie. Jemu się nie chce   wychodzić, tylko chce leżeć - tłumaczy nam czy sobie. - Jak on leży to   żołądek mu się kurczy i jemu wcale nie chce się jeść. On leży, a Pan Bóg   przesuwa mu przed oczami całe jego życie. Nic go nie obchodzi, tylko to   jego pokazywane przez Pana Boga życie. Potem coraz mniej widzi, słyszy,   czuje. Potem wpada w szarość i patrzy, a jest już w Szlomie. Nic nie boli,   prawda? - zaczyna się znowu kiwać w przód i w tył. Mamrocze coś po   żydowsku czy hebrajsku.
Nie pamiętam mu już tego chodzenia z czerwonymi, z   karabinem, serce ściska żal, żal bezsilności. Mówimy mu - uciekaj, ale   gdzie? Dobrze wiemy, że nie ma dla niego miejsca. Kto poświęci swoje życie   dla jego życia?   Zostawiamy go pod topolą. Ludzie przechodzący drogą omijają go przechodząc   na drugą stronę. Nie zauważają go, a mnie ogarnia wstyd. Wstyd za swój sąd   wypowiedziany tak pewnie, tak bezkompromisowo przed dwoma laty, że Mośka   należało by zabić, bo zastrzelił Miśka. Dwa lata, a ile zrozumiałem. Szybka, ale i gorzka jest nauka czasu wojny. Teraz z bezsilności łykam   łzy. Może jakoś ucieknie, może zbierze trochę energii - pocieszam się. Jestem jednak jeszcze bardzo młody i choć nieraz doznaję, nawet bardzo   często, uczucia osamotnienia, to przecież nie potrafię zrozumieć   samotności dorosłego człowieka, samotności, w której nie chce się żyć. Gdy zapadał zmrok, sylwetka Mośka czerniała jeszcze pod topolą, potem   pochłonęła wszystko czerń nocy. Rano pod topolą nie było już nikogo. Na pewno się schował, uspokajaliśmy swoje sumienia, bo cóż można było   zrobić?

 W centrum miasta pusto, bezludnie. W dawnym getcie opuszczone   domy, a na ulicach fruwa pierze i wiatr roznosi zwoje pergaminów ze   świętych ksiąg. Pełno też skórzanych sześcianów, twardych klocków   przywiązywanych podczas modlitwy do czoła. Byli Żydzi, nie ma Żydów. A czy   kiedykolwiek byli?    Wokół getta Niemcy wystawili tablice zabraniające wstępu pod karą   śmierci, (u Niemców każde zarządzenie obwarowane jest karą śmierci) ale   rabusie nie zważają na nie. Gdy tylko po wymordowaniu Żydów Niemcy   odjechali, całe bandy wtargnęły do getta. Rozwalali ściany, pruli podłogi,   szukali kosztowności i skarbów. Podobno Niemcy przyjechawszy   niespodziewanie, kilku z nich zastrzelili, ale ludzie tylko tak mówili, by   przerwać ten haniebny proceder.  Znalazłem urwany kawałek pergaminowego zwoju. Na białej skórze   czarne znaki nieznanych liter. Lubiłem rysować mapy, ustalać szyfry, więc   pomyślałem sobie, że jeśli odczytam alfabet to i przeczytam tekst napisany   na pergaminie. Wiedziałem, że czyta się z prawa do lewa, więc stosując wymyśloną przez   siebie metodę porównywania, biedziłem się nad tekstem ze trzy tygodnie.  Jednak ani liter nie rozszyfrowałem ani tym bardziej tekstu nie   odczytałem. Później zrozumiałem, że nie tylko litery są obce, ale i język. A bez znajomości hebrajskiego czy żydowskiego, rozpoznanie liter było   niemożliwe. Pergamin nosiłem jeszcze jakiś czas ze sobą z nadzieją, że w   przyszłości nauczę się hebrajskiego. Potem jednak, w czasie zagrożenia   wysiedleniem spaliłem. Bałem się, że gdyby Niemiec go znalazł, mógł bym   nie zdążyć zdjąć spodni.

 Wiosną ukończyłem szkołę, to znaczy siedem klas. Siódma klasa była co   prawda nadprogramowa, dla tych którzy kończyli edukację na szkole   powszechnej, ale chodziłem do niej bo nie miałem innego zajęcia. Po ukończeniu siódmej klasy znowu powstał problem, co dalej mam   robić. Mama bardzo chciała, żebym przez wojnę nie marnował czasu i dalej   się uczył. A kiedy się skończy poszedł od razu do drugiej klasy w   gimnazjum.  Postarała się więc u pani Doroszyńskiej, nauczycielki naszej szkoły, o   lekcje z zakresu programu pierwszej gimnazjalnej.
Pani Doroszyńska mieszkała w specjalnie wybudowanym dla nauczycieli   murowanym domu, stojącym w ogromnym ogrodzie 200 metrów na zachód od ulicy  Tomaszowskiej. Dom był mi znany, bo mieszkali w nim też Mietek i Kazik Ignasiakowie. Z   Mietkiem starszym ode mnie o dwa lata i Kazikiem, młodszym o rok, nawet   trochę się przyjaźniłem. Na drodze jednak trwalszej przyjaźni stanęło   "wolnomyślicielstwo" ich ojca (wiadomo co w ówczesnym czasie znaczyło w   małej osadzie nie chodzić do kościoła) i zapach, którym byli wszyscy   przesiąknięci. Trudny do określenia, ale dla mnie nieprzyjemny. Może był   to zapach owadzich trupków . Bo ich ojciec był nie tylko nauczycielem   przyrody ale i jej zapalonym miłośnikiem. Bardzo interesował się owadami i   posiadał ogromne zbiory. Gabloty zajmowały całe mieszkanie. Tam też   zobaczyłem największą w Polsce ćmę - trupią czaszkę. Miała tułów wielkości   serdecznego palca dorosłego mężczyzny i gestapowski wizerunek na   grzbiecie. Żyje w naci kartoflanej, a po złapaniu podobno piszczy jak   mysz.   Mietka spotkałem po wojnie. Kiedyś będąc z wycieczką na Śnieżce, chyba   z obozu w Bierutowicach,  odpoczywaliśmy na strażnicy WOP. Był   już oficerem, ale poza "cześć" nic więcej sobie nie powiedzieliśmy. Cóż zresztą mieliśmy ze sobą wspólnego. On oficer, a ja zaledwie uczeń   gimnazjum, należeliśmy do dwóch różnych światów.  Z Kazikiem spotkałem się podczas nauki w Zamościu. Kiedy przyjechałem już   po amnestii do gimnazjum, zapoznawał z kolegami mówiąc, "to ten sławetny  Możdżeń". Nie wiedziałem co tam im poprzednio opowiadał, ale muszę się   przyznać, że było mi przyjemnie i rosłem w dumę.
 Pani Doroszyńska była bardzo miła, zupełnie jakby nie była   nauczycielką. Zaczynając lekcję nie mogła powstrzymać się od uwag na temat   mojego podobieństwa do ojca -"wykapany tatuś"- a potem całej serii   zachwytów nad nim. Jakimże to był pięknym i przystojnym mężczyzną -   mówiła z uczuciem, którego tato chyba nigdy by się nie spodziewał.  Była dosyć młodą, szczupłą, o świeżej cerze, atrakcyjną kobietą, a   dyskretnie z dekoltu wyglądające jędrne piersi, równoważyły wdziękiem   nieudany nos. Bo nos rzeczywiście miała w stylu de Bergerac. Być może i on   był przyczyną, że pozostała nadal, pomimo niewątpliwej inteligencji i   walorów moralnych, panną. Bardzo ładnie pachniała, ale nie był to zapach   wójtowej. Bardziej delikatny, dziewczęcy, uspokajający.  Miała masę książek, atlasów, albumów itp. z których korzystałem   skwapliwie, o ile nie przeszkadzała mi lekcjami. Niestety, trwało to   zaledwie kilka miesięcy. Wymordowanie Żydów i zagrożenie wysiedleniem,   spowodowało przerwanie lekcji. Pani Doroszyńska chyba wyjechała, bo więcej   o niej w życiu już nie posłyszałem. A może nie zdążyła albo nie miała   gdzie wyjechać i zginęła w wysiedleniu?
 Wobec przerwania nauki, ciągle w trosce o edukację i przyszłe   życie, mama posłała mnie do rymarza. Rymarz na zasadzie przyjacielskich   stosunków z mamą, wiadomo, szef firmy z szefem drugiej, traktował mnie   bardziej ulgowo niż innych terminatorów. Ale pracować musiałem.  Naukę rozpocząłem więc nie od pomagania w kuchni szefowej, jak było   w zwyczaju, lecz od razu od "produkcji". Biłem grubą drewnianą pałą   wymoczone skóry, aż do zmiękczenia. Moczenie i bicie pałami to część   procesu garbowania. Potem zostałem dopuszczony do wyższego stopnia   kształcenia: skręcania dratwy. Były to innego rodzaju dratwy niż stosowane  u szewców. Zasadnicza różnica polegała na zakończeniu: u szewców dratwę zakańczało się szczeciną z dzika, a u rymarza, stalową igłą. Było to   żmudne zajęcie, bo nie miałem do tego drygu i dratwa ciągle nie   wychodziła. Za gruba lub za cienka, a najczęściej nierówna. Nie szło mi i   już. W końcu nawet we śnie kręciłem dratwy. Dobre dratwy. Ale rano w  warsztacie, kiedy zanosiłem pierwszą szefowi, ten już nawet się nie śmiał,   tylko ze smutkiem kręcił głową. Rozpoczynałem od nowa. Marzyłem o chwili   kiedy z aprobata pokiwa głową, każe siąść na kobyłce (kobyłka, to rodzaj   drewnianego imadła, trzymającego zszywaną uprząż) i będę szył rzemienie na   dwie igły, szybko i sprawnie jak robił to mistrz.
Po warsztacie kręciła się córeczka rymarza - Grażynka. Miała lat   chyba dziesięć (ja trzynaście ) i zalecała się do mnie. Namawiała do   różnych zabaw po ciemnych kątach. Kiedy jednak podniecony, chciałem jej   zrobić to czego mnie Zdzisia nauczyła, a i ona chciała, ściskała jej się   szparka i wbrew wspólnym wysiłkom nic nie wychodziło.  Jej zabawy ciągle obracały się wokół zakazanego. W końcu przyprowadziła   młodszą i mniejszą koleżankę. Kazała jej się położyć, co tamta z widocznym   już doświadczeniem ochoczo zrobiła i powiedziała po prostu:
- Kasia ma większą dziurkę, spróbuj jej wsadzić. Nie bardzo chciałem, bo Grażynka bardziej mi się podobała, ale gdy   powiedziała, że na nią muszę poczekać aż podrośnie, a tamta rozłożona ze   zdjętymi majteczkami czekała, cóż miałem zrobić. Odbywało się to przy   czynnym udziale obu...
 Te wszystkie zajęcia przerwały nasilające się pogłoski o wysiedleniu. Edukację u rymarza zakończyłem na ostatnim etapie kręcenia dratw,   smołowaniu. Od biedy można by było nawet nimi szyć. Kobyłki jednak nie   osiągnąłem. W obawie przed wysiedleniem wyjechały do Warszawy ciocia Lila z   Marynią. Żegnając się byliśmy przekonani, że zły czas zaraz minie, i   będziemy razem, już trochę jak bajki, wspominać "straszne dzieje". Ale   któż zna przyszłość. Już nigdy nie mieliśmy o nich żadnej wieści.
Słyszymy o planach Niemców, że teraz, kiedy rozprawili się z   Żydami, mają się brać za nas. Mają wysiedlać. Całe województwo. Wysiedlać,   to znaczy nas, Polaków, kierować do obozów śmierci, a do naszych domów,   mają przywozić Niemców. Jedni mówią, żeby uciekać, inni, że to tylko jedna z wielu panik...  Ale w tę wojnę rzeczywistość przekracza najbardziej makabryczne   przewidywania.
Mama postanawia wyjechać. Mamy wyjechać? Smutno mi. Toboły leżą powiązane do drogi. Furmanka ma być   dopiero późnym wieczorem, żeby wyjechać nocą, w ciemności, a ja idę ulicą   Tomaszowską pożegnać się z topolą. Czerwienieje w zachodzącym słońcu gęstą   kopułą liści, i żal ściska serce. Niedawno, zaledwie trzy lata minęło od   chwili, kiedy beztrosko bawiliśmy się pod nią, a czas przeżyty od tamtej   pory, obfitością zdarzeń zupełnie zaćmił poprzednie.  Wydaje mi się, że życie rozpocząłem w Komarowie, a pierwszym obrazem jaki   ujrzałem była topola, tak bardzo wrósł ten krajobraz, ten klimat, we mnie. Lata upalne, pełne odurzającego zapachu ziół i lessowego kurzu, jesienne   utrapienia wiecznie zabłoconych gliną butów, zimy siarczyste z   kostniejącymi od mrozu nogami, i wiosny rozchlapane, pełne wody i   topniejących śniegów, pod przypiekającym, nabierającym sił słońcem.  Te wiosenne powodzie, uciążliwe, a przecież urokliwe. Gdy tylko   zaczynał topnieć śnieg i woda pokazywała się pod topolą, już od rana pan  Oliski długą tyką rozbija spływające kry, aż lód rozpryskuje się   wysoko. Trzeba rozkruszyć, żeby się która nie zatrzymała, nie powstał   zator, bo woda zbiera i zalewa szosę, sady, ogrody, domy. A chałupa   Oliskich położona najniżej, najbardziej zagrożona. Dlatego Karol   Jachymek spokojnie wychodzi na ganek, przeciera oczy z nocnego śpiku i   dogaduje:
- Lepiej byś babę tak tłukł niż tą wodę, większy by z tego pożytek.
Ale kiedy woda przybiera i zaczyna sięgać i do domu Jachymka, naszego   mieszkania, chwyta za łopatę i leci pomagać. Nawet Michalczuk przylatuje z   bosakiem. Najczęściej to daremne  wysiłki. Woda się podnosi i zalewa   wszystko. Oliscy uciekają z dobytkiem do stodoły, która stoi na wysokich   fundamentach, a woda wlewa się do izby przez okna. Nawet w naszym   mieszkaniu na wysokiej podmurówce, zaczyna podnosić deski podłogi. Pływają   po pokoju jak łodzie. Barwnie więc i wesoło. Trochę gorzej w nocy, kiedy   przychodzi mróz, wtedy zimno przenika do szpiku. Ale nieraz i mróz się   przydaje. Woda opada, ustępuje z domów, a w sadach ścina ją w piękną,   szklistą taflę lodu. Wtedy dopiero frajda. Łyżwy przypina się już w domu i   od progu jazda, w wesołym, wiosennym słońcu. Co prawda łyżwy nie ostrzone,   tępe i jazda zaczyna się zazwyczaj solidnym koziołkiem ale cóż to ma za   znaczenie...  I teraz to wszystko miałem zostawić, miało się już więcej nie   powtórzyć? Pozostać tylko we wspomnieniach? Roztkliwiam się. Ale widmo   śmierci orzeźwia. To co było umarło, i tego nie wskrzeszę, a jeśli chcę tą   przeszłość zachować w pamięci to muszę żyć. Muszę uciekać, chronić się   przed powolnym konaniem w Oświęcimiu lub Majdanku... Wszyscy mówią, że z nami tak im bez walki nie pójdzie jak z   Żydami, że nie damy się prowadzić na rzeź jak stado baranów. Myślę o tym   ze strachem. Staram sobie wyobrazić sytuację, kiedy prowadzą nas w   kolumnie, do rowu na rozstrzelanie, czy wtedy będę miał odwagę wyskoczyć,   uciekać lub zaatakować?   Boję się że nie, i czuję się obezwładniony, jak w ciężkim śnie. Boję się,   że będę się bał. Czuję, że to błędne koło, że to paradoks, ale nie mam z   kim podzielić się swoimi odczuciami. Jedynie Romek może by mnie zrozumiał,   ale jego już nie ma. Chłopcom, z którymi się spotykam, nie mogę takich   rzeczy mówić, bo mnie wyśmieją, że się boję...  Męczę się sam ze sobą podczas bezsennych nocy. Tak bym chciał się   sprawdzić...  Ale przecież to ostateczność, drugi raz śmierci nie można   próbować.