Któregoś dnia po południu pod topolą usiadł Mosiek. Pod naszą
topolą, naprzeciw domu Oliskich. Widać go dokładnie. Mosiek kiwa się w
przód i w tył. Modli się. Z łachmanów wyłażą brudne, gołe do łokci ręce
i kolana. On, krawiec, w samych brudnych dziurach. Zarośnięty
po oczy, z głową owiązaną kawałkiem brudnego płótna, patrzy
wokół szklistym wzrokiem. Siedzi pod topolą i popatruje po oknach.
Do chałupy nie wejdzie, boi się, nie wiadomo czy Niemców czy
ludzi. Tak niedawno jeszcze wyciągał dla Sowietów z tych chałup
dobytek biedaków, często przez całe życie z wielkimi wyrzeczeniami
gromadzony, on, władza. Rabował by przysłużyć się dziczy, która w
połowie XX wieku oswajała się dopiero z zegarkami, od czterystu
lat znanymi w Europie. Służył bo spodziewał się, że zostaną na wieki
i gdy się zasłuży łatwiej będzie z interesami. Teraz siedzi pod topolą
i się kiwa. Jakimś cudem uchronił się przed zabiciem, ale po
co teraz wylazł? Ludzie mijają go z daleka, każdy boi się Niemców.
Oliska daje dwa pierogi z mięsem i kapustą:
- Podrzućcie mu nieznacznie.
Biegniemy z Józkiem pod topolę. Myślałem, że będę miał satysfakcję,
radość, za to "Wasza Polska się skończyła" ale nie potrafię z niego drwić.
Widzę przed sobą człowieka, który chyba już nie jest człowiekiem. Bije
od niego odór ludzkiego kału i bez przerwy się kiwa. Kładziemy
mu te pierogi ale wbrew oczekiwaniu nie rzuca się na nie, nie
je. Przestaje się tylko kiwać i patrzy na nas nieprzytomnym
wzrokiem.
- Mosiek - mówimy mu - uciekaj, schowaj się gdzie. Tu cię zaraz
Niemcy znajdą i zabiją. Kiwa głową potakująco.
- Tak, tak - mamrocze - ja byłem schowany. Oni wszyscy umarli. Tam
w jamie, koło parni, a dla mnie nie ma już życia. Ja nigdzie
nie chcę uciekać, ja chcę, żeby mnie zabili. Ja nie chcę jeść.
Mnie się nie chce jeść - odsuwa pierogi od siebie. - Oni tam
nie mieli co jeść. Oni wszyscy umarli. Ale ich nie bolało,
prawda? - podrzuca głowę nagłym ruchem. Oczy gorączkowo wpatrują
się w nas. Robi się nam straszno. - Ich nie bolało, bo jak człowiek nie
je to słabnie. Jemu się nie chce wychodzić, tylko chce leżeć
- tłumaczy nam czy sobie. - Jak on leży to żołądek mu się kurczy
i jemu wcale nie chce się jeść. On leży, a Pan Bóg przesuwa
mu przed oczami całe jego życie. Nic go nie obchodzi, tylko to
jego pokazywane przez Pana Boga życie. Potem coraz mniej widzi, słyszy,
czuje. Potem wpada w szarość i patrzy, a jest już w Szlomie. Nic nie boli,
prawda? - zaczyna się znowu kiwać w przód i w tył. Mamrocze coś po
żydowsku czy hebrajsku.
Nie pamiętam mu już tego chodzenia z czerwonymi, z karabinem,
serce ściska żal, żal bezsilności. Mówimy mu - uciekaj, ale
gdzie? Dobrze wiemy, że nie ma dla niego miejsca. Kto poświęci swoje życie
dla jego życia? Zostawiamy go pod topolą. Ludzie przechodzący
drogą omijają go przechodząc na drugą stronę. Nie zauważają
go, a mnie ogarnia wstyd. Wstyd za swój sąd wypowiedziany tak
pewnie, tak bezkompromisowo przed dwoma laty, że Mośka należało
by zabić, bo zastrzelił Miśka. Dwa lata, a ile zrozumiałem. Szybka, ale
i gorzka jest nauka czasu wojny. Teraz z bezsilności łykam
łzy. Może jakoś ucieknie, może zbierze trochę energii - pocieszam się.
Jestem jednak jeszcze bardzo młody i choć nieraz doznaję, nawet bardzo
często, uczucia osamotnienia, to przecież nie potrafię zrozumieć
samotności dorosłego człowieka, samotności, w której nie chce się żyć.
Gdy zapadał zmrok, sylwetka Mośka czerniała jeszcze pod topolą, potem
pochłonęła wszystko czerń nocy. Rano pod topolą nie było już nikogo. Na
pewno się schował, uspokajaliśmy swoje sumienia, bo cóż można było
zrobić?
W centrum miasta pusto, bezludnie. W dawnym getcie opuszczone domy, a na ulicach fruwa pierze i wiatr roznosi zwoje pergaminów ze świętych ksiąg. Pełno też skórzanych sześcianów, twardych klocków przywiązywanych podczas modlitwy do czoła. Byli Żydzi, nie ma Żydów. A czy kiedykolwiek byli? Wokół getta Niemcy wystawili tablice zabraniające wstępu pod karą śmierci, (u Niemców każde zarządzenie obwarowane jest karą śmierci) ale rabusie nie zważają na nie. Gdy tylko po wymordowaniu Żydów Niemcy odjechali, całe bandy wtargnęły do getta. Rozwalali ściany, pruli podłogi, szukali kosztowności i skarbów. Podobno Niemcy przyjechawszy niespodziewanie, kilku z nich zastrzelili, ale ludzie tylko tak mówili, by przerwać ten haniebny proceder. Znalazłem urwany kawałek pergaminowego zwoju. Na białej skórze czarne znaki nieznanych liter. Lubiłem rysować mapy, ustalać szyfry, więc pomyślałem sobie, że jeśli odczytam alfabet to i przeczytam tekst napisany na pergaminie. Wiedziałem, że czyta się z prawa do lewa, więc stosując wymyśloną przez siebie metodę porównywania, biedziłem się nad tekstem ze trzy tygodnie. Jednak ani liter nie rozszyfrowałem ani tym bardziej tekstu nie odczytałem. Później zrozumiałem, że nie tylko litery są obce, ale i język. A bez znajomości hebrajskiego czy żydowskiego, rozpoznanie liter było niemożliwe. Pergamin nosiłem jeszcze jakiś czas ze sobą z nadzieją, że w przyszłości nauczę się hebrajskiego. Potem jednak, w czasie zagrożenia wysiedleniem spaliłem. Bałem się, że gdyby Niemiec go znalazł, mógł bym nie zdążyć zdjąć spodni.
Wiosną ukończyłem szkołę, to znaczy siedem klas. Siódma klasa
była co prawda nadprogramowa, dla tych którzy kończyli edukację
na szkole powszechnej, ale chodziłem do niej bo nie miałem
innego zajęcia. Po ukończeniu siódmej klasy znowu powstał problem, co dalej
mam robić. Mama bardzo chciała, żebym przez wojnę nie marnował
czasu i dalej się uczył. A kiedy się skończy poszedł od razu
do drugiej klasy w gimnazjum. Postarała się więc u pani
Doroszyńskiej, nauczycielki naszej szkoły, o lekcje z zakresu
programu pierwszej gimnazjalnej.
Pani Doroszyńska mieszkała w specjalnie wybudowanym dla nauczycieli
murowanym domu, stojącym w ogromnym ogrodzie 200 metrów na zachód od ulicy
Tomaszowskiej. Dom był mi znany, bo mieszkali w nim też Mietek i Kazik
Ignasiakowie. Z Mietkiem starszym ode mnie o dwa lata i Kazikiem,
młodszym o rok, nawet trochę się przyjaźniłem. Na drodze jednak
trwalszej przyjaźni stanęło "wolnomyślicielstwo" ich ojca (wiadomo
co w ówczesnym czasie znaczyło w małej osadzie nie chodzić
do kościoła) i zapach, którym byli wszyscy przesiąknięci. Trudny
do określenia, ale dla mnie nieprzyjemny. Może był to zapach
owadzich trupków . Bo ich ojciec był nie tylko nauczycielem
przyrody ale i jej zapalonym miłośnikiem. Bardzo interesował się owadami
i posiadał ogromne zbiory. Gabloty zajmowały całe mieszkanie.
Tam też zobaczyłem największą w Polsce ćmę - trupią czaszkę.
Miała tułów wielkości serdecznego palca dorosłego mężczyzny
i gestapowski wizerunek na grzbiecie. Żyje w naci kartoflanej,
a po złapaniu podobno piszczy jak mysz. Mietka
spotkałem po wojnie. Kiedyś będąc z wycieczką na Śnieżce, chyba
z obozu w Bierutowicach, odpoczywaliśmy na strażnicy WOP. Był
już oficerem, ale poza "cześć" nic więcej sobie nie powiedzieliśmy. Cóż
zresztą mieliśmy ze sobą wspólnego. On oficer, a ja zaledwie uczeń
gimnazjum, należeliśmy do dwóch różnych światów. Z Kazikiem spotkałem
się podczas nauki w Zamościu. Kiedy przyjechałem już po amnestii
do gimnazjum, zapoznawał z kolegami mówiąc, "to ten sławetny Możdżeń".
Nie wiedziałem co tam im poprzednio opowiadał, ale muszę się
przyznać, że było mi przyjemnie i rosłem w dumę.
Pani Doroszyńska była bardzo miła, zupełnie jakby nie była
nauczycielką. Zaczynając lekcję nie mogła powstrzymać się od uwag na temat
mojego podobieństwa do ojca -"wykapany tatuś"- a potem całej serii
zachwytów nad nim. Jakimże to był pięknym i przystojnym mężczyzną -
mówiła z uczuciem, którego tato chyba nigdy by się nie spodziewał.
Była dosyć młodą, szczupłą, o świeżej cerze, atrakcyjną kobietą, a
dyskretnie z dekoltu wyglądające jędrne piersi, równoważyły wdziękiem
nieudany nos. Bo nos rzeczywiście miała w stylu de Bergerac. Być może i
on był przyczyną, że pozostała nadal, pomimo niewątpliwej inteligencji
i walorów moralnych, panną. Bardzo ładnie pachniała, ale nie
był to zapach wójtowej. Bardziej delikatny, dziewczęcy, uspokajający.
Miała masę książek, atlasów, albumów itp. z których korzystałem
skwapliwie, o ile nie przeszkadzała mi lekcjami. Niestety, trwało to
zaledwie kilka miesięcy. Wymordowanie Żydów i zagrożenie wysiedleniem,
spowodowało przerwanie lekcji. Pani Doroszyńska chyba wyjechała, bo więcej
o niej w życiu już nie posłyszałem. A może nie zdążyła albo nie miała
gdzie wyjechać i zginęła w wysiedleniu?
Wobec przerwania nauki, ciągle w trosce o edukację i przyszłe
życie, mama posłała mnie do rymarza. Rymarz na zasadzie przyjacielskich
stosunków z mamą, wiadomo, szef firmy z szefem drugiej, traktował mnie
bardziej ulgowo niż innych terminatorów. Ale pracować musiałem. Naukę
rozpocząłem więc nie od pomagania w kuchni szefowej, jak było
w zwyczaju, lecz od razu od "produkcji". Biłem grubą drewnianą pałą
wymoczone skóry, aż do zmiękczenia. Moczenie i bicie pałami to część
procesu garbowania. Potem zostałem dopuszczony do wyższego stopnia
kształcenia: skręcania dratwy. Były to innego rodzaju dratwy niż stosowane
u szewców. Zasadnicza różnica polegała na zakończeniu: u szewców dratwę
zakańczało się szczeciną z dzika, a u rymarza, stalową igłą. Było to
żmudne zajęcie, bo nie miałem do tego drygu i dratwa ciągle nie
wychodziła. Za gruba lub za cienka, a najczęściej nierówna. Nie szło mi
i już. W końcu nawet we śnie kręciłem dratwy. Dobre dratwy.
Ale rano w warsztacie, kiedy zanosiłem pierwszą szefowi, ten już
nawet się nie śmiał, tylko ze smutkiem kręcił głową. Rozpoczynałem
od nowa. Marzyłem o chwili kiedy z aprobata pokiwa głową, każe
siąść na kobyłce (kobyłka, to rodzaj drewnianego imadła, trzymającego
zszywaną uprząż) i będę szył rzemienie na dwie igły, szybko
i sprawnie jak robił to mistrz.
Po warsztacie kręciła się córeczka rymarza - Grażynka. Miała lat
chyba dziesięć (ja trzynaście ) i zalecała się do mnie. Namawiała do
różnych zabaw po ciemnych kątach. Kiedy jednak podniecony, chciałem jej
zrobić to czego mnie Zdzisia nauczyła, a i ona chciała, ściskała jej się
szparka i wbrew wspólnym wysiłkom nic nie wychodziło. Jej zabawy
ciągle obracały się wokół zakazanego. W końcu przyprowadziła
młodszą i mniejszą koleżankę. Kazała jej się położyć, co tamta z widocznym
już doświadczeniem ochoczo zrobiła i powiedziała po prostu:
- Kasia ma większą dziurkę, spróbuj jej wsadzić. Nie bardzo chciałem,
bo Grażynka bardziej mi się podobała, ale gdy powiedziała,
że na nią muszę poczekać aż podrośnie, a tamta rozłożona ze
zdjętymi majteczkami czekała, cóż miałem zrobić. Odbywało się to przy
czynnym udziale obu...
Te wszystkie zajęcia przerwały nasilające się pogłoski o wysiedleniu.
Edukację u rymarza zakończyłem na ostatnim etapie kręcenia dratw,
smołowaniu. Od biedy można by było nawet nimi szyć. Kobyłki jednak nie
osiągnąłem. W obawie przed wysiedleniem wyjechały do Warszawy ciocia Lila
z Marynią. Żegnając się byliśmy przekonani, że zły czas zaraz
minie, i będziemy razem, już trochę jak bajki, wspominać "straszne
dzieje". Ale któż zna przyszłość. Już nigdy nie mieliśmy o
nich żadnej wieści.
Słyszymy o planach Niemców, że teraz, kiedy rozprawili się z
Żydami, mają się brać za nas. Mają wysiedlać. Całe
województwo. Wysiedlać, to znaczy nas, Polaków, kierować do
obozów śmierci, a do naszych domów, mają przywozić Niemców.
Jedni mówią, żeby uciekać, inni, że to tylko jedna z wielu panik...
Ale w tę wojnę rzeczywistość przekracza najbardziej makabryczne
przewidywania.
Mama postanawia wyjechać. Mamy wyjechać? Smutno mi. Toboły leżą
powiązane do drogi. Furmanka ma być dopiero późnym wieczorem,
żeby wyjechać nocą, w ciemności, a ja idę ulicą Tomaszowską
pożegnać się z topolą. Czerwienieje w zachodzącym słońcu gęstą
kopułą liści, i żal ściska serce. Niedawno, zaledwie trzy lata minęło od
chwili, kiedy beztrosko bawiliśmy się pod nią, a czas przeżyty od tamtej
pory, obfitością zdarzeń zupełnie zaćmił poprzednie. Wydaje mi się,
że życie rozpocząłem w Komarowie, a pierwszym obrazem jaki
ujrzałem była topola, tak bardzo wrósł ten krajobraz, ten klimat, we mnie.
Lata upalne, pełne odurzającego zapachu ziół i lessowego kurzu, jesienne
utrapienia wiecznie zabłoconych gliną butów, zimy siarczyste z
kostniejącymi od mrozu nogami, i wiosny rozchlapane, pełne wody i
topniejących śniegów, pod przypiekającym, nabierającym sił słońcem.
Te wiosenne powodzie, uciążliwe, a przecież urokliwe. Gdy tylko
zaczynał topnieć śnieg i woda pokazywała się pod topolą, już od rana pan
Oliski długą tyką rozbija spływające kry, aż lód rozpryskuje się
wysoko. Trzeba rozkruszyć, żeby się która nie zatrzymała, nie powstał
zator, bo woda zbiera i zalewa szosę, sady, ogrody, domy. A chałupa
Oliskich położona najniżej, najbardziej zagrożona. Dlatego Karol
Jachymek spokojnie wychodzi na ganek, przeciera oczy z nocnego śpiku i
dogaduje:
- Lepiej byś babę tak tłukł niż tą wodę, większy by z tego pożytek.
Ale kiedy woda przybiera i zaczyna sięgać i do domu Jachymka, naszego
mieszkania, chwyta za łopatę i leci pomagać. Nawet Michalczuk przylatuje
z bosakiem. Najczęściej to daremne wysiłki. Woda się
podnosi i zalewa wszystko. Oliscy uciekają z dobytkiem do stodoły,
która stoi na wysokich fundamentach, a woda wlewa się do izby
przez okna. Nawet w naszym mieszkaniu na wysokiej podmurówce,
zaczyna podnosić deski podłogi. Pływają po pokoju jak łodzie.
Barwnie więc i wesoło. Trochę gorzej w nocy, kiedy przychodzi
mróz, wtedy zimno przenika do szpiku. Ale nieraz i mróz się
przydaje. Woda opada, ustępuje z domów, a w sadach ścina ją w piękną,
szklistą taflę lodu. Wtedy dopiero frajda. Łyżwy przypina się już w domu
i od progu jazda, w wesołym, wiosennym słońcu. Co prawda łyżwy
nie ostrzone, tępe i jazda zaczyna się zazwyczaj solidnym koziołkiem
ale cóż to ma za znaczenie... I teraz to wszystko miałem
zostawić, miało się już więcej nie powtórzyć? Pozostać tylko
we wspomnieniach? Roztkliwiam się. Ale widmo śmierci orzeźwia.
To co było umarło, i tego nie wskrzeszę, a jeśli chcę tą przeszłość
zachować w pamięci to muszę żyć. Muszę uciekać, chronić się
przed powolnym konaniem w Oświęcimiu lub Majdanku... Wszyscy mówią, że
z nami tak im bez walki nie pójdzie jak z Żydami, że nie damy
się prowadzić na rzeź jak stado baranów. Myślę o tym ze strachem.
Staram sobie wyobrazić sytuację, kiedy prowadzą nas w kolumnie,
do rowu na rozstrzelanie, czy wtedy będę miał odwagę wyskoczyć,
uciekać lub zaatakować? Boję się że nie, i czuję się obezwładniony,
jak w ciężkim śnie. Boję się, że będę się bał. Czuję, że to
błędne koło, że to paradoks, ale nie mam z kim podzielić się
swoimi odczuciami. Jedynie Romek może by mnie zrozumiał, ale
jego już nie ma. Chłopcom, z którymi się spotykam, nie mogę takich
rzeczy mówić, bo mnie wyśmieją, że się boję... Męczę się sam ze sobą
podczas bezsennych nocy. Tak bym chciał się sprawdzić...
Ale przecież to ostateczność, drugi raz śmierci nie
można próbować.