odc.17.
Lotnisko Gdańsk Wrzeszcz, jeszcze niedawno baza pułku bombowego
lotnictwa morskiego, po przeniesieniu pułku do Cewic w pobliży
Lęborka,
puste. Tylko latające sanitarki i gokarty w niedzielnych
wyścigach z niego
korzystają. Włączam radio. Słyszę komendy Kluska. Nadlatują
nad cel. I
nagle głos Tomka Ziaji:
- Ależ luda, jak na odpuście.
- Cicho do cholery, denerwuje się kierownik lotów. - Zapomniałeś
kto tu
jest?
Ależ podpadł Tomcio, myślę. Przecież tam na stanowisku dowodzenia
nie
tylko Pałuczak i dowódca Marynarki, ale jeszcze sam szef
sztabu Wojska
Polskiego generał Popławski. (Popławski, Rosjanin, z nazwiska
Polak, to
rzeczywisty dowódca Wojska. Ze Spychalskim nikt się nie liczy,
a
szczególnie ruskie.) Takiemu jak podpadniesz to gwiazdki
mogą polecieć od
ręki, taką ma władzę.
Słyszę komendę. Startuję.
Samolot lekki bez podwiesznych mknie jak
strzała, prosto na Hel. Nabieram tysiąc metrów. Wokół świat
jak kolorowa
pocztówka. Ileż razy widziana ale zawsze inna, jak kobieta.
Ciemno
szmaragdowe morze, a na nim obramowany żółtymi plażami i
białą pianką
przyboju półwysep. Robię zwrot i przede mną po po prawej
nad zatoką
błyszczą wysokie domy Gdyni, a w lewo od nich zielona kępa
Orłowa. Blisko
z prawej burty zbliża się ***cienki patyk sopockiego mola
zakończony
okazałą fasadą Grand Hotelu. Z lewej wysokow w niebo
unosi się jak z
wylkanu chmura dymu, wyziewy gdańskich stoczni zakrywają
miasto. Przede
mną zaś w miejscu gdzie brzeg tworzy płytką zatoczkę i granat
morza
przechodzi w rudą płaszczyznę lądu, krótki pasek betonu:
lotnisko Gdańsk
Wrzeszcz.
Jest pięknie. Napatrzeć się nie można, ale już komenda dla
mnie. Trójka
właśnie odlatuje i teraz moja kolej. Odstęp między nami trzydzieści
sekund, ot tyle, żeby widzowie zdążyli odwrócić głowy. Jestem
na kursie w
odległości dziesięciu kilometrów. Poprawiam się w fotelu,
sztoperuję pasy
i daję pełny gaz.
Zniżam się do wysokości skarpy, kilkunastu metrów nad morzem,
na której
leży lotnisko. Z wentylatora strumień chłodnego, rzeźwiącego,
morskiego
powietrza - znak że ciśnienie dynamiczne jest wieksze od
ciśnienia w
hermetycznej kabinie - chłodzi nagie ciało pod rozpietym
kombinezonem.
Lecę tuż nad falami, tak by wlecieć nad lotnisko na wysokości
kilku
metrów. Samolot nabiera szybkości, a mnie ogarnia dzika euforia,
gorączka
walki. Jakbym leciał nie na pokaz lecz na śmiertelny bój.
Na pojedynek w
którym tylko jeden może ocaleć. Z głowy wylatują wszelkie
wskazówki,
zakazy. Jedna tylko myśl, jedno pragnienie zespala mnie ze
stalowym
ptakiem: żeby szybciej, żeby niżej...
Szybkość dochodzi do
tysiąca. Drobne falki morza zlewają się w
zamgloną jednolitą płaszczyznę. Nie patrzę nań. Cała uwaga
skierowana na
skarpę, na jej wysokość. Żeby UT rafić te kilka
metrów.
- Za nisko, za nisko idziesz - kierownik pokazów sili się
na spokój. -
Wyżej, wyżej, woła już nerwowo.
Słyszę, ale to nie ja lecę. To leci wyobrażenie trzydziestu
tysięcy
zgromadzonych na lotnisku ludzi, którzy przyszli zobaczyć
polskich
lotników. Kontynuatorów bohaterów drugiej wojny światowej,
bohaterów Bitwy
o Anglię. Nie mogę ich zawieść. Na pełnym gazie i szybkości
ponad tysiąc
wpadam nad pas. Wysokość określam według głów stojących wzdłuż
betonki. W
połowie pasa, przed budą, oburącz ciągnę drążek na siebie.
Samolot
załamuje lot prawie pod kątem prostym, puszczając ze skrzydeł
białe
warkoczyki skondesowanego ogromnym ciśnieniem powietrza,
a mnie ciemne
płatki przed oczyma. Co by było bez ręcznika, błysk myśli,
ale nie
odpuszczam.
Przeciążenie ogromne, samolot jednak posłusznie się wspina
i nie tracąc
szybkości przechodzi na plecy. Przeciążenie maleje, z oczu
schodzi szara
siateczka, znowu widzę wyraźnie, ostro. Obracam samolot,
szybkość 590,
trochę mała zważywszy na bezwładność szybkościomierza, ale
nie ma czasu na
wahanie. Ciągnę znowu w górę, tym razem do pełnej pętli.
Szybkość
zatrważająco spada. Przestaję patrzeć na wskaźnik. Cały wysiłek
skupiam na
koordynacji sterów. Musi być idealna, żeby nie wpaść w korkociąg.
Przejdzie czy nie przejdzie. Samolot już prawie bez szybkości,
a nos
ciągle jakby pionowo w niebo. Ster ściągnąłem do granic korkociągu,
orczyk
nieruchomo, a serce zaczyna łomotać. No, jak zabraknie tych
kilkudziesięciu kilometrów prędkości żeby przejść przez górny
punkt
krytyczny, żeby nos pochylił się do ziemi i ślizgnie się
na ogon... Silnik
zgaśnie albo sie rozleci. Zupełna kompromitacja. Nie tylko
koniec z
karierą lotniczą, ale jaki wstyd. Wstyd ludziom się będzie
pokazać.
Pozostanie tylko pistolet... Nie przeżyję tego.
Nagle czuję jak na granicy
lotności samolot na plecach zaczyna
pochylać nos do ziemi, silnik dudni pompażem, ale nabieram
szybkości.
Sprawdzam kierunek. Dokładnie nad pasem. Pode mną dwa tysiące
osiemset
metrów ruda płyta lotniska upstrzona kolorowymi główkami
wielkości
szpilek. Znowu ściągam drążek, nie mogę dopuścić do
utraty wysokości.
Wyprowadzam na 1200 metrów. Diablo mało żeby się zmieścić
ale nie mam
alternatywy, muszę wykonać. Obracam samolot na plecy. Pod
głową ziemnia.
Jakże blisko. Widzę wyraźnie samochody, poszczególnych ludzi...
Może
odwrócić z powrotem, wykonam najwyżej ósemkę, taką jak w
instrukcji. Nikt
poza specami nie zauważy zmiany programu. Ale szybko pozbywam
się tej
myśli. Wolałbym zginąć. Ubieram całkowicie obroty i ciągnę
mocno ale
bardzo płynnie. Na tej wysokości nie mogę sobie pozwolić
na najmniejszy
ześlizg, przeciągnięcie. Samolot dochodzi do 90 stopni i
staje się
straszno. Tak blisko ziemia, że wydaje się że za chwile wbiję
się w nią
pionowo, rozsypując bezpowrotnie na atomy. Mimo woli ochota
mocniej
ściągnąć drążek, jednak całą siłą woli się powstrzymuję.
Stery są w
położeniu optymalnym i każda korekta mogłaby spowodować tylko
pogorszenie
sytuacji. Teraz wszystko zależy od właściwości aerodynamicznych
samolotu i
od... wielu niezależnych ode mnie rzeczy.
Siedzę więc w kabinie
z zapartym tchem i czekam kiedy przejdzie ów
straszny kąt, a ziemia rozszerza się, puchnie, jak na filmowym
zbliżeniu.
Trwa to wiecznośc. I gdy nerwy osiągają granicę wytrzymałości,
zauważam
jakiś ruch. Nareszcie. Samolot przesuwa karuzelowym ruchem
nos po ziemi,
migają różowe plasterki zadartych twarzy i dochodzi do horyzontu.
Wrzepiam
gaz i już w pełni panując nad maszyną zniżam się do poziomu
głów
wypełniających lotnisko. Kątem oka widzę uniesione ręce,
a dusza odbiera
fluidy podziwu i uznania. Spokój i radość przepełnia całą
moją istotę.
Teraz tylko przewroty na górkach i odlot. Okazja żeby jak
najniżej i
najgłośniej. Oddalam się nad morze, robię efektowny wiraż
na piętnastu
metrach "rysując" skrzydłem po falach i kurs znowu na pas.
Nad początkiem lotniska
odwracam samolot na plecy. Zawisam na
pasach, Krew napływa do głowy, a mnie się wydaje że szoruję
kabiną po
ziemi. Widzę każdą grudkę, każdą trawkę spomiędzy pęknięć
betonu, ale to
uzupełnienie obrazu, bo główny, to położenie maski na horyzoncie
i
wskazówka sztopera. W tym położeniu "zachłyśnięcie się silnika"
byłoby
końcem. Odwrócenie samolotu na tej wysokości niemożliwe.
Na połowie
lotniska odpycham drążęk od siebie. Samolot niezwyczajny
takich manewrów,
bardzo niechętnie przechodzi na wznoszenie. Czuję jak twarz
mi puchnie, a
pasy mocniej cisną. Mija dwadzieścia pięć sekund, kończy
się lotnisko. Mam
już wysokość pięćdziesiąt metrów, ostrożnie, na pełnym gazie
rozpoczynam
łańcuch sterowanych beczek i "Niknę w błękicie jak wirująca
rakieta" powie
potem Inek.
Zrobił mi też na pamiątkę zdjęcie, z ukrycia, bo niewolno
- tajemnica
wojskowa. Z nad morza głów wyłania się mig z numerem burtowym
1103.
Odprężony, zadowolony,
ląduję radośnie, gdy nagle podchodzi Siwy -
dowódca pułku z miną groźniejszą niż tajfun na morzu karaibskim.
- Nu, ot co tam porucznik znowu narozrabiał. Wiecie
kto tam był? Sam szef
sztabu generał Popławski, a wy... ot, polecą piórka, polecą...
Robię niewinną, pełną nieświadomości minę. Kierownik pokazów nic
mi nie
mówił. Wzruszam ramionami.
- Nic nie mówił? Bo nie mógł mówić, ale dzwonili właśnie.
Kto pozwolił tak
nisko latać. Kmdr Pałuczak kazał przypomnieć...
- Na pokazach nie można wyżej, nie będzie wrażenia.
- No to i wy będziecie mieli wrażenie. Kmdr Pałuczak
według waszej
wysokości przydzielił wam dla wrażenia, pięć dni domowego...
Z niewesołą miną przyjmuję wyrazy współczucia od pozostałych
uczestników
pokazów. Znowu wyszło inaczej niż chciałem. Ocena odwrotna
niż
oczekiwałem, chyba nie nadaję sie do tej rzeczywistości,
ogarnia ogólne
zniechęcenie. Miałem spotkać się w Gdyni z Kingą, Staszkiem
i Inkiem dla
uczczenia, ale teraz nie wiem, czy już mam areszt, czy dopiero
od jutra.
Mogę jechać do miasta?
Biorę prysznic gdy dzwoni
telefon. Dzwoni Kazio Kucharski, mój szef
sztabu, pełnił służbę dyżurnego nawigatora we Wrzeszczu.
- Ale chryja Zbychu - woła uradowany, jak zwykle gdy uda
się wywinąc kota
naszemu bojaźliwemu dowództwu. - Twój lot bardzo podobał
się Popławskiemu.
Dopytywał się o ciebie Wojteckiego, a potem po zakończeniu
wezwał
Pałuczaka i powiedział: "haroszyj lotczyk. Nu ot, ja dajut
mu nagrodę 2000
zł".
Zakręciło mi się w głowie. Uznanie i forsa. Moja miesięczna
gaża nie
przekraczala 2000 zł. Nie jest jeszcze tak ze mną źle, powróciła
nadzieja.
O areszcie jakby zapomniano. Nikt nie wspominał, nikt nie
odwoływał. Ot,
taki przeskok czasowy, pustka w pamięci.
Uradowany jadę do Gdyni do Liliputa.
Liliput to moja ulubiona
kawiarnia przy Świętojańskiej. Parter i piwnica. Wolę parter,
bardziej
kameralny. Nieduże wnętrze wypełnione kanapkami, fotelami
obitymi
czerwonym pluszem i do tego fortepianowa muzyka. Na pianinie
pan Zbyszek
wyczarowuje niepowtarzalny nastrój, skłaniający do zadumy
i refleksji.
Pan Zbyszek, były nauczyciel Wyższej Szkoły Muzycznej zatrudniony
za
tapera, bo taki mu los przypadł, bardzo lubił pilotów. Chętnie
się
przysiadał i gawędząc wypijał kieliszek wiśniówki. Potem,
kiedy
poznaliśmy się bliżej, witał przedwojennym marszem lotników
"Jak równo
śmigło gra...".
Przyjemnie było. Kelnerki, młode piękne dziewczyny, jedna
nawet zdobyła
tytuł miss Wybrzeża i w nagrodę mikrusa, były bardzo przyjazne
marynarsko-lotniczej braci i swoim zachowaniem potęgowały
ten miły
nastrój.
Umówiliśmy się z Kingą,
Inkiem i Staszkiem, że zaraz po
wylądowaniu przyjeżdżam do Liliputa. I rzeczywiście, wchodzę
do kawiarni,
pan Zbyszek zaczyna marsza, a oni już siedzą, czekają. Jest
jeszcze z
nimi kapitan Wojtecki, który był kierownikiem lotów na pokazach.
Dobrze
że jest, dowiem się co tam się działo. Najpierw areszt, potem
nagroda...
Kieliszki uniesione i nawet jakby chcieli sto lat, ale za
mało wypili.
Odwagi nie starcza. W każdym razie są pełni podziwu i chwalą.
To
przyjemne. Opowiadają jeden przez drugiego.
Trójka Mariana kręciła
ładnie, precyzyjnie, ale wysoko. Wykonanie
tylko znawcy mogli ocenić. Przeciętni widzowie widzieli tylko
trzy
samoloty, które raz zawisały wysoko gdzieś w błękicie ledwo
widoczne, to
znowu zniżały się ale nie za bardzo, silników nawet dobrze
słychać nie
było.
Gdy odlecieli, różnica niewielka, równie cicho jak przedtem,
tylko
puściej na niebie.
Spiker monotonnym głosem
zaczął:
- A teraz proszę państwa porucznik... i tu nagle ryk srebrzystej
błyskawicy zagłuszył resztę słów.
Nadleciałeś tak niespodziewanie
i tak nisko, że wcale cię nie
zobaczyliśmy. Widzowie zasłaniali. Huk ogłuszył wszystkich,
ludzie
zamarli z przerażenia. Jakaś kobieta wrzasnęła: "O Jezu",
ktoś krzyczał
piskliwym z podniecenia głosem "to wariat, mówię państwu
to wariat, on
się zabije..." Kinga zbladła i jak słup nieruchoma patrzyła
w milczeniu.
- Twój samolot dopiero nad ludźmi się ukazał kiedy wyrwałeś
do ósemki w
pionie. Wtedy też zrobiłem ci zdjęcie - mówi Inek. Przez
cały czas
wszyscy z zadartymi głowami obserwowali w milczeniu twoją
akrobację, i
tylko wibracje tonu twojego silnika wypełniały przestrzeń
lotniska.
Dopiero gdy odlatywałeś ożyli, zerwały się brawa. Szkoda
że nie
słyszałeś.
- Fajnie ci wyszło, wrażenie zrobiłeś doskonałe. Aż wstyd
się przyznać,
że trochę ci zazdroszczę, nie każdy ma taką okazję, przed
tyloma
ludźmi... no ale twoje zdrowie - Inek wzniósł kieliszek.
- Za to na SD była chryja - Wojtecki odstawił pusty kieliszek.
Kiedy
Marian odleciał z trójką, wypatrywaliśmy Zbycha na ustalonej
normalnej
wysokości, nie niżej pięćdziesięciu metrów. Patrzył pilnie
i Pałuczak.
Patrzymy i nie widzimy, aż tu nagle huk jak by rakieta w
kosmos
startowała. Fala powietrza zachwiała ściankami trybuny. Pałuczak
zbladł,
potem sczerwieniał co u niego rzadkością i nie czekając aż
skończysz
nachylił się do mnie i tym swoim jadowitym głosem zaseplenił:
"kapitanie
zadzwońcie do Siwego, jak się nie zabije, to pięć dni domowego.
Powiedzcie, że to narazie". Szkoda mi było ciebie, chociaż
sam się
wystraszyłem ale cóż miałem robić, zadzwoniłem. Uważałem,
że
przasadziłeś, do tego jeszcze obok szef wojska polskiego
generał broni,
Popławski. Kiepsko jednym słowem się zaczęło. Wystarczy jedno
jego słowo,
a już jesteś szeregowcem, ale Popławski milczał. Obserwował
tylko bardzo
uważnie. Patrzył jak zahipnotyzowany, a kiedy odlatywałeś
na plecach,
wlokąc prawie po betonie ogon zaklaskał: "Ot mołodiec!" I
zaraz do
Pałuczaka: "od kuda on?" Pałuczak tak był zdenerwowany, że
w pierwszej
chwili zapomniał języka w gębie, jakby nie rozumiał. W końcu
jąkając się
wybąkał: "to komandir eskadrylli z morshogo istrebitelskiego
pułka. "Nu
ładno - przerwał Pałuczakowi Popławski. Tak wy jemu od mienia
2 000 zł
nagrody. Haroszyj lotczyk"- pokiwał głową Wojtecki, a dla
mnie stało się
jasne, że na jednej kolejce się nie skończy, naturalnie na
mój rachunek.
Wojtecki podochocony
jak zwykle bywa z abstynentem kiedy wypije
kieliszek do King z radami:
- Zbych fajnie poleciał, ale tak długo nie polata. Musi mu
pani
przetłumaczyć, że jeśli chce być mężem i ojcem to musi ostrożnie.
Jeszcze
nikt w wojsku lataniem niczego nie osiągnął czeka go najwyżej,
krzyż i
mogiła. Takie wygłupy to dobre dla młodych ale w jego wieku
traci się już
refleks... należy o przyszłości pomyśleć.
Kinga słucha, mina coraz bardziej zasępiona. Tylko takich
gadek jeszcze
brakowało i tak ciągle jęczy kiedy idę na loty.
- E tam, bajki opowiadasz, bagatelizuję, myślisz że jeśli
żeś skończył
Akademię w Moskwie to posiadłeś receptę na życie? Dawno w
kraju nie
byłeś, to może nie zauważyłeś, że zabijają się przeważnie
ci co to
ostrożnie i z rozwagą siadają do samolotu. Co myślą o przyszłości,
jakby
mieli żyć wiecznie, a nie o lataniu.
Wojtecki, chociaż
niewielkiego wzrostu (byłem przy nim olbrzymem)
to jednak był dobrym kolegą. Dużo pomagał podczas ćwiczeń
aplikacyjnych
przy pracy na mapach, której nikt z nas, dowódców liniowych
nie cierpiał.
Malutki, cichutki w służbie i po za nią. Nie prowadził, to
znaczy nie
prowadzili tzw. życia towarzyskiego, po służbie do domu i
tam siedział ze
swoją filigranową jak on, ale bardzo ładną żoną i dwojgiem
dzieci. Wzór
oficera i człowieka. I teraz, po ukończeniu studiów na moskiewskiej
Akademii Sztabu Generalnego stał przed nieograniczoną karierą.
Niejeden
mu zazdrościł bo i nikt nie przypuszczał, że za dwa miesiące
nie będzie
go między nami.
Poleciał na bojowym na lot w trudnych warunkach meteo, w
dzień, w chmury
nad morze i... ślad po nim zaginął. Ani sygnału żadnego,
ani z samolotu
najdrobniejszej cząstki, ani jego. Jak kamień w wodę. Jak
w trójkącie
bermudzkim. Zniknął. Została żona i dwoje małych. Bez środków
do życia bo
WSW twierdziło, że uciekł za granicę i rodzinie wroga ludu
nic się nie
należy. Nie tylko męża pensji ale nawet najmniejszej zapomogi.
Wśród pilotów oburzenie. Ostatecznie to już 1959 rok. Rządzi
Gomółka
(tajny członek komunistycznej partii sowieckiej !!!), reformy
itd.
Tragedia, zginął ojciec i mąż i nie tylko żadnej pomocy lecz
jeszcze
cyniczne oskarżenia. Zrobiliśmy między pilotami składkę,
na doraźne
potrzeby tak nagle osieroconej rodziny. Nie rozwiązywało
to jednak ich
sytuacji na dłużej. Dopiero za pół roku łaskawie uznano Wojteckiego
za
zaginionego i coś tam żonie i dzieciom zapłacono. Co się
właściwie stało,
nigdy nie zostało wyjaśnione.
Lato się kończy, Wojtecki
zginął, samopoczucie marne. Najchętniej
wziąłbym urlop i wyjechał gdzieś w góry. Ale próżne marzenia.
Po prostu
nie dostanę urlopu. Okres intensywnego szkolenia. Czuję przesyt
latania,
a może to przeczucie czegoś innego? Ale coż mogę zrobić,
latać muszę. Dla
dowództwa, tam wysoko, jestem tylko cyfrą, indeksem podawanym
w
codziennych meldunkach. Zapisany lub zmazany (wytarty gumką),
ot jedna z
rzędu liczb, których suma wyznacza gotowość bojową lotnictwa
i nikogo
moje nastroje nie obchodzą. Pięć tysięcy kalorii dziennie,
zapewnione
spanie i numer nie może nie lecieć? Numer musi.
Na lotnisku szaro, ponuro.
Wiatr porywisty pędzi niskie
stratoscumulusy, przenika słoną wilgocią, łomocze w głowie.
Niezwykle
powoli, aż dziwią się mechanicy, gramolę się do kabiny. Zapinają
pasy,
podłączają przewody, wszystko zimne, oślizgłe, czekają tylko
by jak
najszybciej zatrzasnąć owiewkę i pobiec do ciepłego barakowozu.
Zostaje
tylko jeden, chroni się pod skrzydłem, by odłączyć teleżkę
i wyjąć
podstawki spod kół. Siedzę i czekam na komendę z cichą nadzieją,
że
podstawa chmur może się obniży, lotnisko zapasowe "zakryje",
w ogóle coś
się wydarzy i odwołają loty, nie polecę. Pierwszy raz nie
czuję tego
entuzjazmu jaki zawsze mnie ogarniał po zajęciu miejsca w
kabinie. Po
prostu nie chce mi się lecieć.
A latanie to przecież
mój żywioł. Nie wyobrażam sobie służby w
wojsku bez latania, ale jak wszystko tak i ja widocznie podlegam
jakiemuś
tajemniczemu falowaniu. Przypływ, odpływ. Może całe życie,
cała materia
to tylko falowanie. Przypływ energii, chęci działania i odpływ
sił
żywotnych, regres. (Po latach stały się powszechnie wiadome
rytmy
biofizyczne człowieka, ale wówczas nikt o czymś takim nie
słyszał, a
jakby nawet to posądzony byłby o spekulacje metafizyczne
dla określonych
celów.)
Może jestem chory, może by do lekarza - zastanawiam się.
Ostatecznie
gdybym się uparł to bym nie poleciał. Ale co z planem? I
zaraz
podejrzenia: chyba sobie popił, lekceważy służbę. Potem badania
lekarskie, a może nawet skierowanie do Warszawy na obserwację.
Najgorsze
gdyby naprawdę znaleziono jaką chorobę, ostatnio rzeczywiście
mam silne
bóle skroni, i w ogóle nie dopuszczą już do lotów. Ostatecznie
dochodzę
trzydziestki, w socjalistycznym lotnictwie jest to prawie
zmierzch służby
bojowej myśliwca i coraz trudniej będzie znaleść odważnego,
który weźmie
odpowiedzialność za moje zdrowie.
do 18 gdy