odc.18.
Nagle moje rozważania przerywa skrzecząca w radio komenda:
- 854 uruchamiaj.
Koniec rozterek. Poprawiam się w fotelu i naciskam przycisk
automatycznego rozruchu. Startuję. Chmury, szare stratusy, szczelnie
zakrywają niebo, jedynie daleko na horyzoncie wąski pasek jaśniejszego
nieba wydaje się wskazywać drogę do błękitu, ale to złudzenie.
Lecę w
jego kierunku ale on ciągle się oddala, jak granica miedzy niebem
a
ziemią.
Z szybkością 500km/godz przechodzę na wznoszenie. Już na trzystu
metrach
otacza ciemnoszara kłębiąca się masa, ale to tylko przez kilkadziesiąt
metrów. Zaraz nabiera kształtów, kolorów godnych fantazji niejednego
malarza by w miarę naboru wysokości nagłym skokiem przeistoczyć
się w
rozległą, śnieżnobiałą równinę, nad którą nieskończony błękit
i gorejąca
złota kula słońca.
W miarę jak ze wzrostem
wysokości oddalam się od chmur wydaje mi
sie, że szybkość maleje, a ja staję się punkcikiem zaklętym
nieruchomo w
błękitnej ciszy na ofiarę bogu, słońcu.
Ale ziemia upomina się o mnie. Radio trzeszczy komendami, meldunkami
i ja
dołączam swój głos meldując o rozpoczęciu zadania.
Wysokość 10.000 metrów, dociskam maskę, przełączam automat na
czysty
tlen. Rozglądam się, wokół kosmiczna pustka, bezpiecznie. Rozpoczynam
strefę wirażem w lewo. Pełny gaz, pochylenie 50 stopni.
Samolot chwieje się, szuka oparcia ale trudno mu się utrzymać,
powietrze
pod skrzydłami się rozłazi, rzadkie. Silnik jakiś słaby. Samolot
traci
wysokość. Mocniej ściągam drążek. Silnik zaczyna dudnić pompażem,
temperatura gazów rośnie, dochodzi do 700 stopni, ale nie zwracam
na to
uwagi.
To są normalne objawy przy ostrym wirażu na dużej wysokości.
Duża
szybkość kątowa samolotu powoduje, że strumień powietrza napływa
do
silnika pod ostrym kątem i jest go za mało do prawidłowej pracy.
Ale poza
tym czuję, że silnik jest jednak wyjątkowo słaby. Staram się
zwiększyć
przeciążenie kosztem szybkości gdy nagle dudnienie ustaje. Cisza.
Samolot
zapada się w spiralę. Wariometr wskazuje opadanie - 30 m/sek.
Obroty
turbiny spadają do 3 500, wskaźnik temperatury gazów opiera
się na 400,
najmniejszej cyfrze podziałki. Przestaje napływać gorące powietrze
i w
kabinie robi się przejmująco zimno. Na owiewkę wchodzi mróz.
Na zewnątrz
- 55 stopni Celsjusza.
Jednoczesnie nadciśnienie w kabinie maleje, przestaje być hermetyczna,
a
wysokość względna dotychczas na 10 000 około 4.000, osiąga wartość
rzeczywistą, 9 000 m, spadłem już tysiąc metrów. Spadek ciśnienia
w
kabinie, to brzuch nadyma się jak balon i strzelam bąkami jak
z armaty.
Na szczęście oddycham czystym tlenem.
Zgasł silnik, tylko spokojnie.
Melduję przez radio - bez
odpowiedzi. W eterze taki hałas, że cud chyba by się zdarzył
gdyby
usłyszeli, a może i prąd już słaby. Wyłączam akumulator, przy
tych
obrotach prądnica nie pracuje.
Przypominam sobie Instrukcję uruchamiania silnika w powietrzu.
Należy
zniżyć się do wysokości siedmiu tysięcy metrów. Ustalić obroty
turbiny na
6000 - 7000 obr/min. Włączyć akumulator i specjalny przełącznik
w
położenie zapalanie w locie. Powoli otworzyć stop kran.
Zniżam się. Pode mną śnieżna pustynia chmur, kłująca blaskiem
oczy,
szczelnie zakrywa ziemię. Najmniejszej szparki, okienka. Nie
wiem gdzie
jestem. Jeszcze nad morzem czy może już nad zatoką, a może zniosło
nad
ląd? Nie przejmuję się jednak tym zbytnio, mam duży zapas wysokości
i
chociaż samolot wali się w dół jak kamień mogę szybować jeszcze
co
najmniej przez trzydzieści sekund. Trzydzieści sekund życia...
Na siedmiu tysiącach zgodnie z instrukcją przystępuję do uruchomienia.
Włączam akumulator, przełącznik, otwieram stop-kran i... nic.
Ruszam
manetką gazu ale wskaźnik turbiny nie reaguje, strzałka stoi
nieruchomo
na 6400 obr/min ustalonych pędem samolotu. Wyłączam wszystko
i próbuję
jeszcze raz. Tak samo bez rezultatu.
Melduję przez radio, ale nikt nie odpowiada. Lata dużo samolotów, ogólny
zgiełk. Wyłączam akumulator i z lekkim niepokojem zastanawiam
się co
dalej. Instukcja mówi, że próbować należy do trzech tysięcy
potem już
tylko katapulta, a ja mam już zaledwie cztery tysiące i szczelny
płaszcz
chmur pod soba.
Gdyby nie było chmur mógłbym siadać na brzuchu, ostatecznie
już kiedyś
tak lądowałem, ale ziemi nie widać i nie wiem nawet czy jestem
nad lądem.
Zresztą nawet gdybym był, to po wypadnięciu z chmur na trzystu
metrach,
przeżegnać nawet bym się nie zdążył...
Próbuję jeszcze raz uruchomić.
Wszystkie czynności po kolei. Bez
skutku. Przekraczam granicę 3000 metrów i wbrew rozsądkowi uspokajam
się.
Teraz nie ma już wyboru skakać nie skakać. Instrukcja rozstrzygnęła,
rozterka znika. Zresztą wcale nie miałem ochoty skakać w mokre
chmury,
zimne morze, nie zauważony prze nikogo. Długo bym nie pożył,
zdawałem
sobie z tego sprawę i już spokojnie zacząłem sobie wyobrażać
"życie po
życiu". Tak Zbysiu - myślę zupełnie jak o kimś innym - to już
ostatnie
twoje minuty. Trochę szkoda mamy, a może i Kinga łezkę uroni,
i kilka
innych też może trochę pochlipie. Potem koledzy, wieńce, salwa...
Lepiej
tak niż gnić miesiącami w łóżku... Przeżyłem swoje, wystarczy...
To
będzie tylko chwilka. Chmury coraz bliżej i znowu instynkt życia
dochodzi
do głosu. Człowieczek wewnętrzny nie chce ginąć. Łudzi, podpowiada:
może
z tych chmur wypadniesz prosto na pas. Uważaj żebyś nie zmarnował
szansy.
Ty potrafisz usiąść i z trzystu metrów. Trzysta metrów - mityguję
się,
toż na kierunku stoi radiostacja oksywska z masztami 200 metrowymi.
Musiałyby się chmury skończyć co najmniej na 500 żeby były szanse.
Samolot bez silnika przepada
jak szafa, nie ma co się łudzić.
Szansy nie ma nawet dla Pana Boga. Nie ma co się podniecać,
trzeba być
mężczyzną. Robi mi się smutno, ale ogarnia spokój. Spokój rezygnacji
wobec nieuniknionej śmierci. Strachu nie czuję, będę lądował
na brzuchu,
postanawiam, obojętnie gdzie wypadnę z chmur. Ostatecznie nie
z takich
tarapatów wychodziłeś cało, szepcze człowieczek optymista.
Chmury przeraźliwie blisko.
Rozróżniam już w ich jednolitej
warstwie krągłość obłoków jakby baranich łbów. Pilnie wypatruję
jakiejś
przerwy, żeby dojrzeć chociaż kawałek ziemi, choćby nawet morza...
Pierwsze piórka zaczynają muskać kadłub gdy decyduję się włączyć
akumulator. Teraz już nie ma co oszczędzać, a przynajmniej sztuczny
horyzont zacznie działać, przynajmniej z chmur nie wypadnę na
plecach.
Ciągle nadzieja, że uda się wylądować na brzuchu...
Z zapartym tchem zanurzam się w białą watę. Tysiąc metrów. Tylko
tysiąc
metrów do ziemi lub morza. Odruchowo chcę zmniejszyć kąt nurkowania,
ściągam lekko drążek i bezwiednie przesuwam manetkę gazu do
przodu.
Halucynacja, złudzenie? Napór na drążek maleje, samolot posłusznie
zmniejsza kąt, wskazówka wariometru podnosi się do zera, a szybkość
nie
spada. Energicznie manetką gazu, a tu obroty turbiny rosną:
8000, 9000,
10000... zaczyna szumieć klimatyzacja, skrzeczeć radio, do samolotu
wraca
życie.
Zawiadamiam ziemię o tym
co zaszło, ale w dalszym ciągu nie słyszę
odpowiedzi. Machinalnie wykonuję manewry: przebicia w dół chmur,
zajścia
do lądowania, a w duszy radosny śpiew: jestem uratowany, jestem
uratowany. Pewnie to człowieczek tak się cieszy. Za chwilę będę
tam gdzie
tyle wszystkiego na mnie czeka... Ech, jak przyjemnie żyć. Poczułem
radość życia i rozkosz latania.
(Po ostatniej próbie nie wyłączyłem stop-kranu i kiedy tuż nad
chmurami
włączyłem akumulator silnik zapalił. A na SSD w ogóle mnie nie
słyszeli i
o moich perypetiach nie wiedzieli. Zaginąłbym bez wieści podobnie
jak
Wojtecki...Dziwne.)
Po jakimś czasie, kiedy
ochłonąłem przypomniała mi się wróżba matki
Sokołowskiego, zawodowej wróżki (na emeryturze) w Krzesinach:
będziesz
miał trzy wypadki w powietrzu w których śmierć będzie obłapiać
za szyję,
i które jeśli bedziesz rozważny masz szansę przeżyć. Ale strzeż
się
następnego po nich, bardzo się strzeż. Unikaj miejsc niezamieszkałych,
a
nawet wiosek, małych miasteczek, tam to cię może spotkać...
Jak to tłumaczyć? Czyżby to był wypadek numer dwa? Krzesiny
były
rzeczywiście oddalone piętnaście kilometrów od Poznania, ale
to nie pola
i lasy, bezludne okolice... A Babie Doły. Trójmiasto, jeden
z najgęściej
zaludnionych obszarów w Polsce, ale same Babie Doły...?
Dosyć niespodziewanie dostaję
rozkaz wyjazdu do Gronika. Widocznie
plan nawalił i uzupełniają wolne miejsca. Dwa tygodnie odpoczynku,
oderwania się od codziennych obowiązków, w samą porę. Ucieszyłem
się.
Nareszcie zobaczę góry. ***Do Krakowa pociągiem i dalej, zamiast
jak było
planowane autobusem ( dwie godziany, i w Zakoanem) coś strzeliło
mi do
łba i wsiadłem do warszawskiego pospiesznego. A ten zgodnie
z tradycją
sznelcugow z czasów C.K Franciszka Józefa , "wspinał" się przez
cztery
godziny pod Giewont. Z nudów można było oszałeć. Bo co prawda
w
przedziale jechała ze mną jedna i nawet nie brzydka blondynka,
ale
pachniała alkocholem i była tak skacowana, że tylko chrapała
na ławce.
Nic ją nie obchodziło. Nawet to że spódnica jej się podwinęła
i obnażyła
tłuste uda pręgowane jak zebra, czerwonymi śladami od gumek
do pończoch.
Pewno ,wracała z gościnnych występach, bo nawet ani razu się
nie
uśmiechnęła.
W Zakopanem piękna pogoda.
Nareszcie widzę góry, Giewont. W ogóle
to zupełnie inne miasto niż przed kilku laty. Wyświeżone, kolorowe,
wesołe. Autobusem na Kościelisko do Gronika (Ymci). Gronik też
już
okrzepł organizacyjnie. Rano przed śniadaniem atletyka terenowa.
Takie
bieganie pod reglami bez względu na pogodę. Po śniadaniu, ruszamy
w góry
w trzech grupach, wybór dobrowolny:
Taternicy, ci od wspinania się na skały, chodzą zawsze z masą
linek,
haków i różnego innego żelastwa. Ważni, ale czy się wspinają,
kto ich tam
wie.
Druga grupa to turystyka zaawansowana, łażą po górach nieraz
przez kilka
dni, nocując po schroniskach.
I wreszcie trzecia, najliczniejsza, wycieczkowa. Do niej naturalnie
jak
można się domyśleć i ja należę. Chodzimy sobie z Krzeptowskim
seniorem,
bardzo zaawansowanym wiekowo na Przysłup Miętusi, w Dolinę Małej
Łąki,
itd. Podejdziemy, posiedzimy, posłuchamy niekończących się opowieści
staruszka Krzeptowskiego, a trzeba przyznać że kto jak kto,
ale górale to
mają gadane. Przy okazji lekki flircik ze spotkanymi wczasowiczkami,
jakieś małe piwko i z powrotem na obiad.
Kuchnia bardzo dobra, obsługa
sprawna, to już nie te nie oswojone
góraleczki-kelnereczki sprzed kilku lat. To już dziewczyny wychowane
przy
wojsku. Wygadane, jagody już się nie rumienią od oficerskich
kawałów,
piersiaste, tęgie w pupach, przyjemne - chociaż na randki nie
umawiają
się. Zdają sobie dobrze sprawę z efemerydy uczuć dwutygodniowego
pobytu.
Po południu wolne. Z marynarki
jest nas trzech. Ja i dwaj z klucza
dowodzenia lotnictwa: technik i nawigator. Zrobiliśmy sobie
nawet
zdjęcie. Stoimy przed drewnianą, stylową bramą w granatowych
mundurach ze
złotymi galonami na rękawach i patrzymy na przystanek PKS. Marynarze
w
górach i przystanek PKS. Zdjęcie nijakie, tylko świadectwo pobytu.
Nie
mam nikogo znajomego, żeby pójść na zwiedzanie miasta. Moi towarzysze
bez
pieniędzy, ja właściwie też, dysponuję tylko pięćset złotowym
równoważnikiem żywnościowym. Licząc optymistycznie, na skromne
dwa
wieczory w kawairni.
Ze względu kwotę liczą się tylko lokale. Pod reglami Roma, tania
knajpa z
cygańską orkiestrą. Zakazana jednak dla oficerów, a ja jestem
w mundurze.
Pozostaje więc tylko tanc buda Morskie Oko przy Krupówkach.
Niegdyś przed
wojną sławna, sławą utalentowanych pijaków, dajacym tutaj upust
swoim
fantazjom zarówno przy butelkach jak w zabawach ze stałymi bywalczyniami
lokalu. Teraz po nich pozostały tylko coraz bledsze opowieści
i coraz
mniej widoczne, zadymione autografy kreślone w pijackim widzie
ma ścianie
we wnęce dla orkiestry.
Dawna sława jak dawny świat
odchodziły w niepamięć. Ale lokal
pozostał, i chociaż teraz ton zabawy nadawał szary tłum, bez
indywidualnych oryginalności, to bawiono się też dobrze, a co
bardzo
ważne, tanio.
Zabawa dla ludu. Wstęp kosztuje grosze, a potem przy oranżadzie
czy
sinalco można tańczyć ile starczy sił.
Wszystkie stoliki zajęte,
dosiadłem się więc do trzech młodych
dziewczyn. Przyjęły z życzliwym zainteresowaniem. Mundur marynarski
600
km od morza, zawsze niebywała atrakcja. Zatańczyłem nawet z
jedną, ale
okazało się, że to jakieś siksy z miejscowej Powiatowej Rady
Narodowej.
Godzina dziesiąta, kontrola rodziców, córeczka w łóżeczku itp.
Mój diabełek nie tęsknił
specjalnie za wywijaniem do siódmego potu
rokendrolla, zakończonego tęsknymi westchnieniami przy furtce.
Serce
miałem zajęte i nie o "cierpienia Wertera mi chodziło". Dojrzałem
w
przeciwległym rogu, a może bardziej mnie ściągneła wzrokiem,
elegancka
blondyna, siedząca z jakąś szarą chudzinką. Oficer albo ubek,
to się
widziało, bo w sołtysowkim garniturze i służbowej białej koszuli
z
długimi odstającymi rogami. Identyczne z tymi, które i ja swego
czasu
nosiłem. Teraz już kupowałem najmodniejsze, włoskiego kroju.
Kiedy się skłoniłem, zapraszając do tańca, mężczyzna skrzywił
się ale ona
skwapliwie chwyciła w objęcia. I od razu z wyrzutami. To aż
tyle czasu
pan potrzebował żeby się zdecydować?
Ocho myślę, trzeba ostrożnie,
napaliła się na mnie. Pewnie myśli że
marynarz, to dolary w workach trzyma.
I jakbym się domyślił, po dwóch taktach, prosi:
- Chodźmy stąd. Nie chcę do tego faceta wracać.
No dobrze.- pomyślałem. Pogoda niezła, sucho, a spacer nic nie
kosztuje.
Była mocno zbudowana i zdrowo pachniała.
Wyszliśmy i idać w górę
Krupówek mimowoli skreciliśmy w prawą wąską
uliczkę-dróżkę wiodącą na drewniany mostek. Z lewej buczał jak
giazdo
szerszeni jasno oświtlony Jędruś. "Działność rozrywkowa od 21.00
do 3.00"
stało na tablicy. Zatrzymała się i chciałem skorzystać z okazji,
zrobić
pierwszy krok, objąć i pocałować. Ale nie dała przyzwolenia.
Przyszło jej
to tym łatwiej, że ręce mam krótkie i żebym dobrze mógł ją objąć,
musiałaby przytulić się i wyciągnąć w szczapę, a ona odwrotnie.
Odchyliła
się, nabrzmiała jak trzmiel i mocnym chwytem "rączek" bez trudu
zdjęła
moje ramiona z karku. Nie dała się pocałować.
Za to jakby nigdy nic - chodźmy potańczyć - wskazała Jędrusia.
No tu cię mam. Teraz się
zdemaskowała. To jednak wariant dolarowy.
Nic oryginalnego. Ale znowóż czego miałem spodziewać po znajomości
lokalowej. Że poznam tajeminczą damę, która wysiadywała miesiące,
a może
i lata w Morskim Oku czekając na mnie. Która będzie rozumiała
pokrętne
meadnry mojej duszy, jak również znała zawartość portfela i
zaprosi do
swojej willi, gdzie na koronkowych kobiercach darzyć będzie
rozkoszą,
kobiecą, duchową i alkoholową.
No, nie na Jędrusia nie
dam się nabrać. Może na wstęp wystarczy i
kawę, ale co dalej? Przecież czuje wyraźnie, że babie trzeba
podlać. Jest
z tych to lubią jak im szumi. Wtedy nie za dużo je obchodzi,
co tam kto z
nimi, czują tylko w głowie rozkoszny szum.
Noc, ciemnmo ale w wesołym
odblasku idącym z Jedrusia zauważyłem
jej błekitne oczy. Dziwnie patrzyły. Wypiłem w Morskim już ze
dwa
kieliszki. Dusza wtedy mięknie od wspomnień, jak wosk od ciepła.
A niech
to diabli. Znowu się zgadzam.
Zamawiam skromnie, więcej staram się tańczyć. Od wieków wiadomo,
że jeśli
nie masz majątku pozostaje ci praca rąk. I nóg w moim przypadku.
Czymś
musisz się zasłużyć. Ela bardzo chętnie tańczyła. Kiedyś chciała
być
tancerką, zwierzyła mi się. Musiałoby być to jednak dawno, biorąc
pod
uwagę jej figurę pomyślałem, ale z uwagami się powstrzymałem.
Zaczynała
mi się podobać, naprawdę.
Zachowywała się bardzo skromnie.
Kiedy kelner stawał przed nmami z
kartą jak Nemezis z mieczem, a przede mną pojawiała się alternatywa,
być
albo wiać, zamawiała dania najtańsze, jakby wyczywała. Zostawałem.
W pewnym momencie - pełno było - gczecznie się zapytawszy, czy
można
obywatelu poruczniku?, dosiadł się jakiś zając w stopniu kapitana.
Widać
było, że wyrwał się leśnego garnizonu i chce upojnie się zabawić,
bo z
miejsca zamówił butelkę wódki i dalej nas częstować. Ja miałem
swoje
opory, ale Ela - tak nazywała się blondynka, roześmiała się
tylko i
chwyciła za kieliszek.
- Zdrowie Zbychu.
Trochę mi się to nie spodobało, ale ostatecznie jak jeleń stawia,
to
czemu nie sprawić mu przyjemności. Popijamy, pojadamy, bo Eli
od razu
smak się odmienił. Już nie zachwyca się smakiem sałatki śledziowej
lecz
od razu do kelnera: pan kapitan zamawia schabowe itd. Jeleń
akceptuje,
ale jeleń ma swój plan. Po bruderszafcie, zwyczajnie jak to
między
pijakami, gdy Ela poszła do toalety, mówi do mnie ściszonym
głosem:
- Zbychu, odstąp mi ją, dam ci pół litra.
Zbaraniałem.
- Ty- zacząłem groźnie -ja z kurwami się nie zadaję...
- Kto mówi że kurwa, nie mogę sobie przygadać dziewczyny, wiesz
jak to
jest... tu jeszcze postawię, a w szatni ci dam połówkę jak będziesz
wychodził. Tylko zostaw mnie z nią.
- No a jak się nie zgodzi?
- Ty tylko wyjdź, a ja już sam sobie radę dam.... Przerwał bo
wróciła
Ela.
Jak to tak dziewczynę zostawić? Nigdy czegoś takiego nie zrobiłem.
Zostawić za pół litra? W głowie szumiało, myśli się plątały
ale
wiedziałem jedno, że tego nie wolno mi zrobić.
- No to co, idziesz już? Tak jak mówiłeś, pilne sprawy służbowe?
-
zamrugał do mnie. - Ja się Elą zaopiekuję.
Ela spojrzała zdziwiona, też była pijana, ale coś jej się nie
spodobało,
bo uśmiech zniknął, zachmurzyła się.
- Co ty, co za sprawy służbowe?
- Wiesz, ja już nie mam pieniędzy, a z nim dobrze się zabawisz,
sprzedałem cię za pół litra - powiedziałem pół żartem pół serio.
Oczekiwałem gromów, ale ta tylko się roześmiała.
- Tylko pół litra jestem warta? - pokiwała głową. - Fest się
zalałeś. No,
ale jak sprzedałeś to idź. Ale to już. Przybrała groźną minę.
Jednak kurwa - pomyślałem i nie wiadomo dlaczego rozżalony na
nią
powlokłem się do szatni. Zielony był słowny. Dopadł kiedy odbierałem
czapkę i uradowany wcisnął butelkę.
- Cześć, fajny z ciebie chłop.
Splunąłem z obrzydzeniem, ale flaszkę wsadziłem w kieszeń.
Nie uszedłem jeszcze kilku kroków, gdy ktoś zawołał: Zbychu.
Po chwili
Ela chwyciła pod ramię i do taksówki.
To nieuczciwe, mamrotałem, tak nie można. Czekaj, oddam butelkę.
- Ty durniu, przecież mnie obraził. Potraktował jak prostutytkę.
A coż to
ja jestem twoją rzeczą? Nieuczciwe, to proponować coś takiego.
W mordę mu
nie dałeś, a teraz moralne rozterki. Wyjęła mi butelkę
z kieszeni i
schowała do torebki. Zebyś nie miał rozterek moralnych. Teraz
już możesz
się uspokoić. Vis maior, nic poradzić nie możesz. Szybko wsiadaj,
bo nie
chcę awantury.
Ela mieszkała w nowym bloku
w jednoosobowej garsonierze. W bufecie
miała tyle różnych wódek, że znowu zacząłem żałować, że przyjąłem
butelkę
od zielonego. Ale po dodatkowych kilku kieliszkach wywietrzały
mi wyrzuty
sumienia. Ela ma rację, jak można traktować kogoś jak niewolnika,
to
hańba moralności. Nie ma racji, bo? - mamrotałem sobie w pijanym
widzie
do świtu.
do 19
wykracze.