odc.19
Siedzieliśmy rozebrani w kucki na tapczanie spędzając sen nowymi
kieliszkami. Ela lubiła wypić i opowiadała swoją story. Nic
więcej nie
robiliśmy bo akurat była w niedyspozycji. Nauczyła się uciekać
w alkohol
we wczesnej młodości, kiedy była na granicy samobójstwa.
Podświadomie
chciała zapić się na śmierć. Opowiedziała mi swoje życie,
los
młodziutkiej łączniczki AK pochwyconej przez zbirów UB, potem
przymusowej
żony - kurwy wysokiego dostojnika państwowego. Teraz ma wysoką
rentę za
trzymanie języka za zębami.
Może prawda, może nie, w owym okresie nieraz spotykałem się
u
trzydziestolatek z podobnymi opowiadaniami, ostatnio chyba
w Lądku, ale
pozostawmy to Eli. Musiała się widocznie wygadać.
Rano, pierwszym autobusem,
żeby zdążyć na atletykę terenową.
Zdążyłem i czułem się wspaniale. Tak jak bym spał całą noc
grzecznie w
łóżku. Górskie powietrze jak eliksir młodości. Można się
zachwycić
górami. Tu rzeczywiście można żyć 24 godziny na dobę.
Po kilku dniach odwiedziłem
Elę. Nie wychodziliśmy tylko
popijaliśmy w domu. Nie wracaliśmy też do wydarzeń naszej
pierwszej nocy.
Nie opowiadała więcej, a ja nie dopytywałem się. Było nam
dobrze tak jak
było. Może tylko za dużo piła, i potem już nic jej się nie
chciało.
Przed wyjazdem pytałem czy mogę napisać, a w przyszłości
odwiedzić...
Pokręciła przecząco głową.
- Wyjeżdżam do Warszawy i nawet nie wiem gdzie będę mieszkała.
Zresztą po
co to gadanie, nie psujmy naszej przygody. W milczeniu pocałowała
w
policzek. Zgodziłem się z nią.
Kiedy odprowadzała mnie
na autobus do Gronika nagle z krzaków nad
rzeczką obok mostku, niedaleko Jędrusia wylazł jeż. Wylazł
i zaczął na
mnie fukać.
- Weź go sobie, będziesz miał prezent ode mnie i dla rodziny
- zawołała
Ela. Zrobiłem głupią minę. - No, nie udawaj. Tacy mężczyźni
jak ty to
mają dzieci, żonę. Jesteś przecież normalny, no może trochę
wyżej
średniej - roześmiała się hałaśliwie, w swoim stylu. Skoczyła
do szatni w
Jedrusiu i przyniosła tekturowe pudełko.
I takim sposobem, w podziurawionym tekturowym pudełku, zawiozłem
w
prezencie King wysokogórskiego jeża, bywalca Jędrusia.
Puściliśmy go wolno i
biegał po mieszkaniu nie dając swoim tupotem
spać. Ale nie to było dokuczliwe, a jego zwyczaj biegania
wzdłuż jednej
ściany w dużym pokoju. Robił kupki, deptał i biegał udeptując
czarną
ścieżkę na parkiecie. Nigdzie indziej nie chciał chodzić
tylko wzdłuż tej
ściany. W końcu korzystając, że jeszcze była wczesna jesień
i zdąży się
przystosować w nowym środowisku, wypuściłem w krzaki przy
nadbrzeżnym
lasku. Najpierw pofukał nosem, poruszał główką i ruszył jakby
nigdy nic w
zarośla. Ja też ruszyłem, do domu, skrobać parkiet.
W październiku Marian
Klusek, który w Dęblinie wytrwał do końca,
został przyjęty do Akademii Sztabu Generalnego i zwolnił
etat nawigatora
pułku. Dowództwo pułku planując mnie na to stanowisko skierowało
z
początkiem listopada 1959 na sześciomiesięczny kurs nawigatorów
do
Modlina. Miałem wiedzę wystarczającą, a może i większą do
objęcia tego
stanowiska ale kończyła się w wojsku era "nie matura lecz
chęć szczera" i
na wszystko zaczęto wymagać odpowiedniego papierka...
Nie chciałem, ale musiałem
jechać. Wojsko to nie straż pożarna, jak
czesto nam przypominano. Z ciężkim więc sercem, tęskniąc
za Gdynią,
pojechałem. Zaraz po przyjeździe spotkałem Antosia Stojowskiego,
dawnego
nawigatora trzeciego pułku z Wrocławia, kolegę i pierwszego
mojego
instruktora na odrzutowej "Agacie" [Jak -17]. Przeniesiony
na wykładowcę,
potem zwolniony do cywila, prowadził w klubie jakieś zajęcia
kulturalne.
Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy, co to znaczy uzależnienie
od
wódki. Jak potrafi zniszczyć życie, pozbawić wszelkich przyjemności,
ogołocić z doznań wyższego rzędu, w końcu zabić. Mieliśmy
obaj dużo
czasu, na wykłady prawie nie chodziłem i wesoło się bawiliśmy.
Nie trwało
to zresztą długo, moje zasoby finansowe były więcej niż skromne,
a z
drugiej strony takie męskie biesiady szybko zaczęły swoim
monotonnym
przebiegiem nużyć. Lubiłem się bardziej weselić niż pić.
Marynarski mundur był
swoistą atrakcją, zwłaszcza tu w środku lądu,
i głównie chyba dzięki niemu zwróciła na mnie uwagę śliczna,
ciemnowłosa
bibliotekarka z garnizonowego klubu. Wystarczyła półgodzinna
rozmowa,
żebyśmy się nawzajem dowiedzieli jak bardzo się sobie podobamy.
Szczupła
ale za to z imponującym biustem i mężem w Moskwie na Akademii.
Była to
okazja, jak mówiła, dla mnie i dla niej. Ochrona przed zrobieniem
głupstwa z nieugaszonej tęsknoty. Więc gasiliśmy tą tęsknotę
nocami w jej
sypialni.
Lubiła paradować nago przy pełnym oświetleniu, ale i też
była przyjemność
na nią patrzeć. Marlena, bo tak kazała się nazywać (przypuszczalnie
zwykła Marysia) miała skórę smagłą, śniadą, stojący biust
i wklęsły
brzuch, a na dole wypukły pagórek porośnięty gęstym, prawie
czarnym
włosem. Figurą przypominała Helenkę, ale nie miała tego wewnetrznego
żaru
miłości co tamta. Kochała tylko siebie. Bez trudu więc przychodziło
przestrzeganie "umowy". Każde z nas miało kochać tego kogo
kochało, a
obdarzać uczuciami powinniśmy się nie dłużej niż trwała poszczególna
noc.
Było dobrze, nawet bardzo dobrze: czysto, zdrowo, kulturalnie,
bez
zobowiązań. Przy tym nie powiem żeby mi nie schlebiało gdy
uśmiechała się
do mnie porozumiewawczo w klubie najpiękniejsza dama garnizonu,
nie
zwracając uwagi na otaczającą zgraję wyposzczonych samców.
Na kursie nawigatorów
był również z krakowskiego pułku, porucznik
Jóźko Filipowicz, prawie dwumetrowy lwowiak. Urokliwie bałakał
po
lwowsku, pił po żołniersku, zaprzyjaźniliśmy się. W którąś
grudniową
niedzielę mroźnym porankiem pojechaliśmy do Warszawy. Godzina
dziesiąta,
niedziela, wszędzie pusto, kompletne bezludzie.
Zaciągnąłem go do kawiarni na Nowym Świecie w pobliżu Paradisu
w którym
przed dziewięciu laty przepijałem pierwsze honorarium. Obciągamy
jakiś
wermut i ze smętnymi minami czekamy, który pierwszy da sygnał
powrotu.
Wchodzą dwie kontrastowe "wieczne" trzydziestki: blondynka
i brunetka.
Podchodzą do bufetu kupić ciastka... W lokalu tylko one i
my, musiały
spojrzeć.
Nie mają czasu, ale na pół godzinki mogą się dosiąść. Potem
jedna gdzieś
zadzwoniła, za dwie godziny druga, a za trzy godziny, prawie
południem,
trochę już podchmieleni jedziemy na Wolę do Krystyny. Mieszkanie
maleńkie
w bloku ale z łazienką i wodą gorącą. Dla nas komfort iście
amerykański.
Zeszło nam do wieczora. Krystyna, ta blondynka, decyduje,
że zostajemy na
noc u niej, tylko trzeba przynieść z mieszkania piętro wyżej
tapczan,
duży dwuosobowy.
Idziemy na piętro. Jesteśmy napici, duszno nam, nogi miękkie,
gdzie nam
teraz nosic tapczany. Ale perspektywa tego co będzie się
na nim działo
przemienia nas w Herkulesów. Tragamy więc ten tapicerski
wyrób, miejsce
przyszłych rozkoszy, pomimo wąskich schodów i kroplistego
potu kapiącego
nam ze skroni.
W końcu wstawiamy do
pokoiku i padamy nań ledwo dysząc. Patrzymy
półokiem na nasze boginki. Czekamy na ten moment jakże podniecający,
kiedy kobieta zdejmuje wszystko i odkrywa nieznane. Na porównanie
wyobrażonego z rzeczywistością. Ale lekkie rozczarowanie.
Zdejmują tyklko
sukienki. Tego na co czekamy nie widać. Uwydatnia się tylko
różnica w
tuszy. Krystyna dobrze zbudowana, ale jezcze nie kloc baba,
przyjemna, a
biust koszykarski dodaje sexapealu. Zamije pół tapczanu.
Józek, Krystyna,
dla mnie zaczyna brakować miejsca.
Na szczęście Halina szczupła, jak Twiggy, znana londyńska
modelka, ratuje
sytuacje, jakoś ciasno, ale mieścimy się. (Cały czas odnoszę
wrażenie, że
Halinę już gdzieś widziałem. Chuda, z palącymi czarnymi oczami
i sposobem
picia wódki małymi łykami, ale nie wspominam. Nie chcę psuć
przyjętego
porządku.)
Dla mnie Krystyna, Jóźkowi
Halina, każdy kładzie swoją po lewej. Na
naszej północnej półkuli, odwrotnie niż np. w Australii,
wszystko
wygodniej jest wykonywać w lewo. Zmieściliśmy się więc, ale
czekamy na
streap tees. Halina nie chce zdjąć majtek. W ogóle ona mówi,
że sobie
pójdzie. Dziwna jakaś. Rozebrała się do majtek, a teraz udaje
niuświadomionego małolata. Tłumaczy, że ma okres, ale Józek
maca i mówi
że nieprawda. Kłaki zamiast waty.
Ma czy nie ma mówi w końcu i tak ona się nie położy, będzie
nocować na
krześle.
No, jak nie chce... przecież
jesteśmy dżentelmenami. W duchu się
cieszę jak będzie mi zazdrościł Jóźko. Halina to dama, a
Krystyna to taka
baba od kapusty i kartofli - mówił kiedy "dzieliliśmy się".
I teraz ja
będę miał babę, a on figę i bezsenną noc.
Ale moja radość trwa
krótko. Krystyna co prawda zdejmuje majtki ale
wyciąga z szafy jakąś nocną majtko-koszulę, chyba prababki,
długą
obciąganą u każdej ze stóp tasiemką. Czysty tor z przeszkodami.
Jak
Halina nie, to ona nie może inaczej. Jest niezłomna jak Roland.
Próbowałem. Całą noc się męczyłem i ona też. Cała czwórka
się męczyła, bo
choćby się chciało nawet normalnie spać to za mało miejsca.
Jedyne
wyjście, to zmniejszenie zajmowanej powierzchni, do dwóch
par. Jedna
osoba na drugiej. Ale cóż poradzić, Halina nie chce. Chude
takie i tylko
w nylonowych majtkach, a co Józek energiczniej to zaraz w
krzyk.
Fajtłapa jednak chyba
z tego Józka. Ja o ileż miałem trudniejszą
sytuację, ale gdy robiło się widno dotarłem do kolan.
W końcu jednak obaj zawiedzeni,
z kwaśnymi minami, klnąc po cichu,
świtem wracaliśmy do Modlina. Cała noc zmarnowana. Cała niedziela
zmarnowana. Jedyny efekt wyprawy to adresy i pewne dane.
Krystyna w
trakcie rozwodu, a Halina już od dawna samotna. Aż dziwne,
same baby bez
chłopów i żeby się nie chciało?
Spotkałem je jeszcze
razem, ale było też nieciekawie. Krystyna
jakaś nienormalna. Kładzie do łóżka ale w bieliźnie i nic
po za tym.
Takie leżenie i męczenie się. Przypominała mi Dankę. Dam
ci, ale jutro.
Dopiero gdy dysretnie
zaproponowała spotkanie Halina, dużo spraw
się wyjaśniło. Okazało się, że tamtej pierwszej nocy nastąpiło
nieporozumienie. One wybrały inaczej.
A po za tym Halina okazała się starą znajomą, z czasów misji
Biedronki.
To była ona tą upitą damą w willi do której trafiłem przez
pomyłkę. W
międzyczasie się rozwiodła, sprzedali willę i kupiła mieszkanie.
A
poznałem ją gdy rozebrala się do naga, jak przed laty. Przypominałem
jej
tamto spotkanie, ale ona nie bardzo pamiętała. Nie miało
to jednak wpływu
na aktualne nasze spotkania. Chciała żebym przychodził, to
czasami
przychodziłem. Chociaż z Marleną było fantazyjniej, tylko
że
niebezpieczniej. Niby Moskwa daleko, ale samolotem kilka
godzin, a życie
miłe. Pamietałem "sierżanta".
Czasami u Haliny nocowała
Krystyna. Spała na tapczanie w drugiej
części olbrzymiego pokoju. Haliny to wcale nie krępowało.
Było z nią jak
było ale czasami tęskniłem za czymś bardziej pełnym, tłuściejszym.
Zerkałem więc na śpiącą w pobliżu Krystynę, Halina demnostracyjnie
odwracała się do ściany, ale w Krystynie żadnego pobudzenia.
Spała jakby
dwie morgi owsa zżeła sierpem. Dziwne, nie wyjaśnione zachowanie.
Przypomniałem sobie pewną
sytuację z Poznania, kiedy poznane w
kawiarni bardzo młode dziewczę, w samo południe zaprosiło
do swego
mieszkania. Domyślałem się, że rodzice w pracy, ale ku memu
zaskoczeniu w
małżeńskiej sypialni, na jednym z dwóch zsuniętych łóżek,
zobaczyłem
leżącą w halce niebrzydką kobietę lat około trzydziestu.
Moja wybranka
nie zwracając na tamtą uwagi, bez skrępowania zaczęła się
rozbierać. Była
już tylko w biustonoszu i majtkach kiedy zauważyła, że nadal
stoję w
mundurze. Pokiwała głową: ale sobie kawalera przyprowadziłam,
i zaczęła
się hałaśliwie śmiać.
To już zupełnie mnie zdetonowało. Kawał jakiś czy co? Wtedy
ta leżąca
odezwała się zmęczonym głosem:
- No oficerze, na co czekasz, uspokój dziewczynę. Połóż ją
i rżnij aż
bedzie piszczeć, niech poczuje życie.
Zdrętwiałem. Prostytutki czy co? Stałem jak zamurowany. I
jeśli wszedłem
za nią do pokoju pełen zapału to teraz straciłem ochotę.
Czułem dziwną
czczość po brzuchem i najchętniej bym uciekł z tego podejrzanego
miejsca.
Dziewczyna zdjęła majtki
i położyła się na wznak, nogi lekko
rozchylone, nieruchome, tylko bujne piersi trzęsły się w
takt chichotu.
- No, ściągaj mundur - komenderowała leżąca - nogi na pagony
i dogódź jej
wreszcie, toż zaśmieje się na śmierć. Odwróciła głowę do
ściany.
Cóż mogłem zrobić, głupio to głupio, ale przecież nie narażę
się na
wyśmianie, sytuacja przymusowa (usprawiedliwiałem się). Położyłem
się.
Młode gorące ciało przywróciło mi taką ochotę, że zaraz przestała
się
śmiać, a gdy po okrzyku rozkoszy opadła bezwładnie, nabrałem
jeszcze
takiego wigoru, takiej chęci, że jak prawdziwy dżentelmen,
zapytałem
elegancko leżącą obok:
- No, a tobie się nie chce? Co?
Popatrzyła obojętnie:
- Mnie nie rusza. Ale z Marysią przychodź kiedy zechcesz.
Podobasz się
jej, a mnie to nie przeszkadza - powiedziała łagodnie - lubię
sobie
popatrzeć.
Nigdyjuż więcej nie zobaczyłem Marysi, ani tej w halce. Byłem
pijany i
adres i miejsce zapomniałem. Długo jednak i czesto rozmyślałem
kto to i
co to było. Czy była to starsza siostra, która młodszą chciała
wydać za
mąż? Koleżanka wspólnie mieszkająca? A może chora, jakaś
nieszczęśliwie
obezwładniona? Na pewno nie były prostytutkami. Dziwne to
było i
tajemnicze. I chociaż dziewczyna mogła mi się spodobać, jednak
nie
szukałem. Było w tym wszystkim więcej zwierzęcej koplulacji
niż
człowieczego uczucia. Pozostał niesmak.
Z Haliną rozstaliśmy
się wraz moim wyjazdem na Święta. Na
pożegnanie sentymentalna łezka wspomnień paru upojnych nocy
i każde
poszło w swoje życie bez żalu. Rozwiedziona potrzebowała
"przyszłości".
Na urlop świąteczny,
a właściwie na Wigilię, zaprosiłem Jóźka do
nas do Gdyni. Było fantastycznie. Samochodem jeździliśmy
po całym
Trójmieście. Ale clou imprezy było, kiedy Józek poszedł po
papierosy do
kawiarni obok Kina Bałtyk na Świętojańskiej. Wracaliśmy dobrze
podpici z
Akwarium we Wrzeszczu i nagle zabrakło papierosów. Noc, koło
dwunastej,
mróz, pusto. Józek gramoli się z samochodu. Kawiarnia zamknięta,
kino
również. Przez chwilę obraca się bezradnie i nagle siada
w oknie
wystawowym. Wgniótł szybę szerokości tyłka , a reszta szkła
, tafla co
najmniej pięciu metrów wysokości i czterech szerokości opiera
mu się na
plecach. Gdy siedzi nic sie nie dzieje, gdy się ruszy cała
szyba runie na
chodnik. Cisza, ulica pusta, dopiero narobi hałasu. Co robić?
Trzymam silnik na obrotach
gotowy do natychmiastowego odjazdu, a
Kinga cicho woła: - Jóźku, Jóźku... ale Jóźek nie chce się
ruszyć.
Dobrze mu tam na wystawie, a szyby na krzyżu nie czuje. Poszedłbym
po
niego ale wiem z filmów, że tylko szybki odjazd może nas
uratować, tym
bardziej że parujemy wszyscy jak pegerowska gorzelnia.
Nie możemy go jednak
tak zostawić, a prawdopodobieństwo nadejścia
kogokolwiek zwiększa się z każdą sekundą.
W końcu Kinga bierze na odwagę i idzie po Jóźka. Najpierw
mu tłumaczy,
że trzeba szybko, jeden ruch i bieg przez jezdnię do samochodu,
żeby
zdążyć odjechać zanim ktoś zauważy co się dzieje, ale Jóźek
nie słucha.
Jemu dobrze. Zmęczony, wygodnie sobie siedzi, oddycha świeżym
powietrzem,
odpoczywa... Dwumetrowego dryblasa nie ruszysz, a w ogóle
Kinga przy nim
jak dziecko. Sytuacja wydaje się bez wyjścia. Trudno, przyjdzie
płacić, a
jeszcze meldunek o nietrzeźwości kierowcy do jednostki (znowu
ten M.).
Stawiam na jedną kartę i krzyczę po wojskowemu przez ulicę:
- Powstań, baczność, biegiem marsz...
O dziwo, Józek energicznie się prostuje i ciągnięty za rękę
przez Kingę
wpada do samochodu. Sprzęgło, gaz, ruszam słysząc początek
kaskady
dźwięków rozbijającej się szyby.
do 20gdy