Odc.23.
Ale nie tylko ja szukam odprężenia. Po wczesnym obiedzie idziemy
nad jezioro. Usiedliśmy na wygrzanym słońcem, pachnącym ziołami
wysokim
brzegu i przy winie autopsychoterapia. Niepostrzeżenie minął
dzień. Noc
obudziła gwiazdy śpiące na dnie jeziora. Zaczęły się wyłaniać
z ciemnej
już toni: srebrne, złote, jaśniejące nieziemską seledynową
poświatą.
Budzą tęsknotę za minionym, nieznanym... Refleksje nad kruchością
naszego
życia nie trwalszym od lustra toni nad którą siedzimy. Te
srebrnozłote,
migające w głębi punkciki to może dusze naszch kolegów, dające
nam znaki
w sobie dostępnym języku, języku gwiazd. Może przekazują
ostrzeżenia...
Wszyscy zamilkli. Nasze życie, życie pilota rzeczywiście
krótkie. Tylu
już odeszło. Każdy z nas miał przyjaciół, kolegów, których
dusze błąkają
się w kosmosie. Zrobiło się smutno.
Wpatrywaliśmy się w mrugające, wilgotne światełka i rodziła
się myśl,
ileż weselej byłoby gdyby ze śmiercią wszystko się nie kończyło.
Gdyby
pozostać choćby takim odbiciem gwiazdy, jej mrugnięciem,
byleby tylko
istnieć.
- A może po prostu opowiadają kosmiczne kawały - ktoś przerwał
ciążący
nastrój.
- E tam, jak chcecie wiedzieć o czym mrugają to ja wam powiem
- Inek
wpadł w konwencję. - Jeśli to dusze naszej wiary, to o czym
innym mogłyby
gadać jak nie o wódzie. Dajcie łyk i zobaczycie jaka radość
nastąpi w
zaświatach.
- Racja, dajcie kropelkę, a i my za ich zdrowie... Ręce wyciągnęły
się do
butelek, lecz niestety, butelki już puste... Ogólna konsternacja.
- Jak to nie ma? Nawet pod jakim krzaczkiem się nie zawieruszyła?
Niestety. Jęk zawodu poniósł się nad jeziorem jak tęskne
wołanie syreny.
No i dopiero teraz, zgodnie ze starym prawem, zachciało się
wszystkim
pić. Główki zaczęły gorączkowo pracować lecz wymyśleć o tej
porze jakieś
źrodełko było bardzo trudno. Na żywnościowego nie było co
liczyć, bo już
niektórzy z nim od południa, wszystko mu obciągneli. Klęska.
Klęska
suszy. Wokół bezkresne pustkowie, lasy i pola. Najbliższa
wioska
dwadzieścia kilometrów, najlepszy oficer dyżurny nie da wozu
na taką
odległość po wódkę. Nagle poderwał się Bolek (oficer d/s
spec.).
- Jest, mam. Wyszedł z cienia pod księżyc, a srebro jego
światła
wypromieniowało z rudej czupryny świetlistą aureolę, mąż
opatrzonościowy.
- Składać forsę chłopaki - do Wdzydz tylko osiem kilometrów
wodą, obrócę
w godzinę.
Rzeczywiście, Bolek ma kajak z motorkiem, wszyscy o tym zapomnieli.
Szybko spuszczono kajak i już Bolek miał wsiadać gdy odezwał
się Kazio
(Kucharski).
- Nie boisz się? Popatrz na jezioro.
Spojrzeliśmy wszyscy. Na nieruchomej tafli w nocnym oparze
roztapiał się
księżyc długą świetlistą smugą. Dalej wśród cieni i półcieni
wiły się
mgliste pasma przetykane jaśniejszymi księżycowymi zwojami
o zmiennych
kształtach ni to chmur ni to postaci, unoszących się nad
samą wodą, a
nawet jakby z niej wychodzących.
Poza pięknem nocnego krajobrazu zbudowanego z całej gamy
cieni od
nieprzeniknionej czerni aż po srebrzystą złotość, niczego
nie
zauważyliśmy.
Kaziowi widać lekko alkohol coś poruszył, bo nie odpuszczał.
- Mowią, że w takich ogromnych jeziorach żyją różne wodne
stwory.
Wodniki, syreny - półgłosem, tajemniczo szeptał. Że tam w
głębi, cały
świat odwrotny, a te gwiazdy co widzimy to ichnie niebo...
- Przestań bajać czarowniku, a to rzeczywiście ktoś się wystraszy
-
roześmiał się Bolek, ale też półgłosem.
Ożywili się wszyscy. Kazio słynął z tego, że potrafił być
za pan brat z
siłami nadprzyrodzonymi. Jeśli kot przebiegł drogę potrafił
czekać
dopóty, aż ktoś inny przetnie pechową linię, choćby miał
spóźnić się na
zbiórkę i otrzymać karę. Nie przesądy ani zabobony - oburzał
się na
docinki - ale to znaki Boże. Trzeba umieć patrzeć i widzieć.
Pan Bóg
zawsze przed nieszczęściem ostrzega, ale kto się z tego śmieje
to niech
się nie dziwi, gdy co złego go spotka.
- Baju baju bedziesz w raju - Bolek nagle się zaperzył,
jak to po wódce.
I kto to mowi? Oficer Ludowego Wojska. A coż tam może żyć
oprócz ryb i
raków...
- Takiś mądry? To dlaczego nie kąpiesz się w nocy? Dobrze
wiesz, że
możesz wodnika obudzić albo syrenę i ze światem się pożegnać
- bronił się
Kazio. - Jeszcze możesz wyjść cało gdy spodobasz się syrenie,
bo
wykorzysta tylko i puści, ale wodnik, nie ma mowy. Żarłoczne
to takie, że
zrobi z ciebie niewolnika i do końca życia będziesz dla niego
ryby łowił.
- Ludzie, trzymajcie mnie - zawył Bolek - toż przecież pił
on razem z
nami ale żeby tak na mózg padło, nie do wiary.
- Krzycz. Krzycz, bluźnij, a zobaczysz. Nieszczęście gotowe.
Wydaje ci
się, że jak znasz WKPPiB na pamięć to cały świat znasz...
Ocho - pomyślałem. Kończą się żarty. Jako najstarszy nakazałem
spokój.
- O co się kłócić, co to ma za znaczenie. Wiadomo, że w nocy
kąpiele są
niebezpieczne szczególnie po pijanemu... Wódki nie ma, ot
co, a wy tu
dyskusje. Knajpę zamkną. Że też ty Bolek zastanawiasz się
- pokiwałem z
politowaniem.
Kto by to pomyślał. Taki Kazio. Wydawało mi się, że dobrze
poznałem
swojego szefa sztabu, ale dopiero trzeba wypić...
Bolek wskoczył do kajaka:
- Kto na ochotnika, trzeba będzie popilnować kiedy oberżystkę
będę
budzić.
- Ej kapitanie, zostawcie kajak, nie płyńcie - Kazio jak
nawiedzony.
- Może popłyniesz ze mną, Bolek mościł drugie siedzenie.
- Przygadamy
jaką syrenę - wodnicę, to wszyscy sobie użyją.
Czas uciekał wódki nie było, zdenerwowałem się. Kracze, kracze,
jeszcze
naprawdę co złego wykracze.
- Idzcie spać kolego. Nie chcecie wiecej pić, w porządku,
ale nie siejcie
defetyzmu i zwątpienia - dodał Inek i wskoczył do łódki.
Motorek zaterkotał i popłynęli. Po kilkudziesięciu metrach
rozpłynęli się
w srebrnym świetle księżyca i tylko warkot silniczka długo
jeszcze
zakłócał nocną ciszę uśpionego krajobrazu...
Księżyc zapędził gwiazdy w
głąb jeziora, a może je rozpuścił w
potoku światła podobnie jak czas rozpuszcza nasze pragnienia.
Zamilkliśmy, oklapli***. Poziom alkoholu w krwi opadł i zaczęło
ogarniać
zmęczenie. Zachciało się spać. Pojawiła się tęsknota za wygodnym
łóżkiem,
chłodną pościelą. Och, żeby tak wyciągnąć się i zanurzyć
w przyjemny sen.
Jeszcze przez jakiś czas nadsłuchiwaliśmy warkotu silniczka,
lecz ochota
na czekanie coraz bardziej opuszczała. Po godzinie nikomu
już się nie
chciało siedzieć na chłodnej trawie. Przyjadą to obudzą,
rozgrzeszyliśmy
naszą niewytrwałość i poszliśmy spać.
Nazajutrz była sobota,
dzień techniczny, dla pilotów, szczególnie
tutaj, dzień wolny. W pogodny piękny poranek spotkaliśmy
się na
śniadaniu, ale niestety bez kapitana B. i Inka. Nie wrócili.
Ogólne
zaniepokojenie. Wszyscy myśleli o tym samym, ale każdy się
bał
powiedzieć. Snuto więc różne przypuszczenia byle uspokoić
sumienie. Może
zapili i zostali we wsi. Albo wylądowali gdzieś po drodze
i śpią pod kopą
siana. A może jakie wczasowiczki poderwali, a wiadomo że
Bolek nie
zejdzie wcześniej z dupy, aż mu baba zemdleje, a to może
potrwać.
Tylko Kazik oficjalnie
milczał, ale tajemniczo mrugał oczami i do
ucha mi szeptał:
- A nie mówiłem, a nie mówiłem? Teraz dopiero będzie draka.
Naturalnie największego stracha miałem ja. Większość biesiadników
to byli
moi podwładni i ja nie tylko że sam z nimi piłem, to jeszcze
dopuściłem
po pijanemu do nocnej wyprawy... Teraz alternatywa: zameldować
dowódcy
czy nie. Jeśli nie zamelduję, a coś nie daj Boże... nie będę
miał żadnego
usprawiedliwienia. Ale może nic się nie stało i niepotrzebnie
będę
urabiać sobie opinię... Może jednak jaką pomoc trzeba by...
Chociaż tyle
już godzin, to jakby co, to ryby do kości ogryzły...
Sobota prawie wolna,
jutro mają przyjechać z Babich Dołow autobusem
rodziny, a ja zamiast odpoczywać, cieszyć sie pięknym dniem,
w takich
tarapatach. Psiakrew, niech to wszystko diabli, potrzebne
mi to było. To
przez tego czarownika, spojrzałem na swego szefa sztabu Kazia
z wielką
niechęcia. Dość tego. Koniec koleżeństwa, bratania się z
podwładnymi,
postanowiam. Mam już trzydzieści jeden lat, a ciągle wpadam
przez to w
jakieś kłopoty. Wszyscy już poszli, a ja siedzę nad kubkiem
kawy. Kiedy
wstanę wiem, że będę musiał podjąć decyzję, ale zwlekam...
Sprzątająca po śniadaniu
kelnerka, zadbana trzydziestolatka
zagaduje, że jestem taki smutny to aż jej smutno się robi.
Do niej też
jutro nikt nie przyjeżdża, mylnie tłumaczy sobie źródło mojej
smętnej
miny. Możebyśmy wieczorem wybrali się na raki, trochę się
rozweselili.
W napięciu nadsłuchuję warkotu kajakowego silniczka i dobrze
nie rozumiem
co mówi. Potakuję niezdecydowanie. Kelnerka urażona brakiem
entuzjazmu
odchodzi, a ja podejmuję decyzję. Niech się dzieje co chce,
idę do
dowódcy. Wstaję z krzesła, gdy nagle słyszę warkot silnika.
Ale to nie
motorek Bronka, ten który słyszę ma wolniejszy i grubszy
takt. Jak
stumetrowiec biegnę na skarpę. Do brzegu dopływa szara, duża
rybacka
łódź, a w niej czterech nieznanych ludzi. Nie ma ani Bolka
ani Inka.
Serce załomotało strachem. Czułem że ma to jakiś związek
z nocną wyprawą
Bronka. Stanąłem jak sparaliżowany, przygotowany na najgorsze,
gdy nagle
dwaj zrzucają z siebie kapoty i w całej krasie młodości,
tylko w
spodenkach, triumfalnym gestem unoszą w rękach błyszczące
w słońcu
butelki z czystą. Bronek i Inek, jak bogowie strzelając odbitymi
od szkła
promieniami słońca zapowiadają ugaszenie pragnienia, ciąg
dalszy
wieczornej rozkoszy.
Naturalnie z powrotem
do kasyna. Ja tylko trochę, zastrzega się
Bolek. Jutro przyjeżdża stara i będę miał ostre ćwiczenia.
Wiecie jak to
jest gdy baba przez tydzień bez chłopa... Muszę odpocząć.
Naiwny, mruknął Inek, ale wygłodzony rwał na stołówkę pierwszy.
Jeszcze
zastaliśmy panią Krysię. Nakarmiła, przygotowała zakąski,
a nawet
zafascynowana Inka opowieścia wypiła jednego, patrząc znacząco
na mnie.
Rozsiedliśmy się, a Inek, znany zresztą opowiadacz zaczął:
"Płyneliśmy trzymająć kurs na oko, bo trudno było się zorientować
pośród
tych księżyców i gwiazd na niebie i wodzie. To tak jak leci
się w nocy
kiedy jest "bania". Zdaje ci się wtedy, że jesteś w środku
wszechświata.
Nie ma ziemi, nie ma nieba, tylko wszędzie światła jak gwiazdy,
gwiazdy
jak światła. Wyżej, niżej, bliżej, dalej. Jedyny wtedy ratunek
to
przyrządy, inaczej w głowie zupełnie się popieprzy. Trzymamy
się więc
blisko brzegu, przynajmniej tak nam się wydaje i płyniemy.
Bolek zaczyna
o sprzedawczyni ze sklepu, że przy okazji ją wyrucha ale
nagle przerywa.
Przykłada dłoń do ucha i nasłuchuje.
- Nie słyszysz ?
-A co mam słyszeć - nadsłuchuję, ale wokół cisza, tylko silnik
terkocze.
- Jakaś baba woła. O znowu, stamtąd - Bronek wskazuje ręką
ciemniejący
kształt ni to wyspa ni to chmura.
Siedzę i słucham ale nadal nic nie słyszę.
- Dawaj, jedziemy dalej, bo do rana wódki nie przywieziemy
- ale do Bolka
nie dociera. Siedzi na rufie nieruchomy, zasłuchany.
- Ty, może kto zostawił babę samą na wyspie, albo jej kajak
odpłynął i
siedzi i czeka pomocy. A może są dwie. Na takie jezioro w
pojedynkę się
nie wypływa. Na pewno dwie. Wiesz jakie będą wdzięczne dla
takich jak my
wybawców?
- Daj spokój, próbowałem mitygować, ale Bronek dalej swoje.
- Baba, mówię ci baba. Baby chłopie. W kostiumach tylko,
rozumiesz? Tylko
muśniesz po udach, a już się rozkłada. Jedziemy.
Energicznie skręcił łodzią i dał pełen gaz.
- Ty, a może to syreny - próbowałem ostudzić zapał, ale jego
widocznie
bardzo sparło, niech będzie co chce, żeby tylko pod brzuchem
miały co
trzeba.
- Hop! Hop! zawołał w kierunku czarnej chmury. Cisza, tylko
warkot
naszego silnika. Nagle zaczęło się dziać z nami coś dziwnego.
Silnik na
pełnych obrotach, a nas coś zatrzymuje. Kajak zwalnia i zaczyna
się
przechylać. Zupełnie jakby niewidzialna ręka olbrzyma obracała
kadłub.
Zamilkliśmy przerażeni i pomyśleliśmy o jednym. Wierzyć nie
wierzyć, ale
pewnie to Kaziowy wodnik. Syreny wołały, a ten zazdrośnik
nie dopuszcza
do nich. Nie dużo czasu było jednak na rozważania, bo kajak
jakby
pchnięty dodatkową siłą, jednym ruchem obrócił się do góry
dnem. Jedynym
ratunkiem było zanurkować spod niego. Woda czarna, straszno.
Kiedy
wypłynąłem, silnik już nie chodził, a sam kajak czerniał
nieruchomo kilka
metrów ode mnie. Wiedziałem, że najpewniej to dopłynąć do
niego,
drewniany nie utonie, ale Bolek, którego głowa sterczała
tuż obok
zawołał:
- Złe, złe mnie chwyciło. Ratuj, o Boże, ratuj.
do 24