Odc.24
Sam przestraszony, z duszą na ramieniu, orzeźwiony jednak chłodną wodą
  starałem się mu wytłumaczyć, że to niemożliwe, żeby wodnik. Może jaka
  duża ryba, jaki gigantyczny sum. Taki sum potrafi kaczkę łyknąć, to co
  dla niego noga, albo co innego? Tłumaczenie tłumaczeniem, ale dusza w
  dalszym ciągu na ramieniu. Pomimo strachu podpływam jednak do Bolka.
  - Co cię złapało - krzyczę, dodając sobie krzykiem otuchy. Za co cię
  złapało. Wyciągam rękę do szamoczącego się w wodzie, nie mogąc pozbyć się
  obawy, że jak złe, to obu wciągnie... Na szczęście Bronek sam już się
  wyzwolił.
  - Puściło, odetchnął z ulgą. - Widać mi życie dalej sądzone. I zaczął
  dziękować Bogu, modlić się. Na środku jeziora, taki komunista. Aż
  nakrzyczałem na niego.
  - Przestań wywoływać Pana Boga nadaremno, bo już złego wywołałeś, a teraz
  Pan Bóg jak cię doświadczy, to ja nie chcę z nim mieć nic wspólnego.
        Płyniemy do kajaku. Uważałem, że w tej sytuacji najprościej
  odwrócić go i chociaż na wiośle... ale Bronek do kajaku nie popłynie, za
  żadne skarby. Złe tam wciąga. Woli w stronę czarnej chmury.
  Popłynęliśmy. Po jakichś pięćdziesięciu metrach okazało się, że jesteśmy
  na wyspie. Żadnych bab niestety, nawet tych ogoniastych wodnic czy syren,
  za to zimno jak wszyscy diabli. Po wschodzie słońca dojrzeliśmy nasz
  kajak, ale odległość była już z dwieście metrów i zmarznięci nie
  odważyliśmy się na płynięcie do niego. W końcu przypłynęli rybacy
  sprawdzić zastawione na noc sieci. Zabrali nas i kajak.
  A wodnikiem okazała się sieć. Śruba silnika wplątała się w sieci i
  zatrzymana reakcją*** obróciła kajak do góry dnem. Sieć była tym złem,
  ale dobrzy ludzie pomogli czego dowodem, flaszki na stole. Zakończył
  Inek. Kazio jednak dyskretnie pokręcił głową i szepnął mi do ucha.
  - W dzień wszystko się zmienia, wodnik w sieć, ale w co zmieniło się
  wołanie wodnicy? Przecież głos słyszeli...
        W południe  pożegnaliśmy rybaków ratowników, a i pozostali się
  rozeszli odpoczywać, klin nie każdemu służył, zostałem jedynie z Bolkiem
  nad nie wypitą wódką. Mogłem sobie pozwolić na dalsze picie bo Kinga nie
  przyjeżdżała, a nie lubiłem zostawiać w butelce. Pani Krystyna
  podekscytowana opowieścią Inka kilkakrotnie dotknęła leciutko mego uda,
  ale przekonawszy się, że całe swoje zainteresowanie skupiłem na wódce,
  odeszła ostatecznie.
  Bronek, potężnie zbudowany rudzielec, o rysach ciężkich jak z gruba
  wyciosanych w skale, miał już dobrze w czubie i chociaż czuję, że
  chciałby mi coś powiedzieć to jednak tylko już bełkot. Pijany jest.
  Patrzy na mnie bezradnym ale skupionym pijacki spojrzeniem i poprawia
  kondycję kieliszkiem. Przez chwilę język mu się prostuje.
  - Ty nie wiesz jak tam było straszno. Po prostu straszno... ale nie
  powiesz nikomu. Śmieliby się. Ja oficer i marksista, a prosiłem Boga o
  pomoc. Obiecałem sobie, że jak się uratuję... Ale ty nie powiesz
  naprawdę!
  Popatrzyłem podejrzliwie, ataku jakiego dostaje czy co? Wódka z ludzi
  różne rzeczy wyciąga, a w takim nie badanym przez WIML czort wie co
  siedzi. Najpierw babskie głosy, potem stwory w wodzie, a teraz...
  Schizofrenik jakiś, a może to delirium.
  Ale Bronek jakby nagle wytrzeźwiał. Klepnął po ramieniu.
  - No dość tego dobrego. Po pijanemu różne bzdury się gada. Wódka się
  skończyła, idę odpoczywać, nabierać kondycji, starej też coś się
  należy...
        Więcej z Bronkiem "tak szczerze "nie rozmawiałem. To spotkanie
  wczorajsze jak i w konsekwencji dzisiejsze były przypadkowymi. Wątpię czy
  by do nich doszło gdyby nie szczególne poligonowe warunki. Pełniliśmy
  odmienne, nie stykające się z sobą służby. Jego zresztą stanowisko,
  oficera rozpoznawczego, zajmowało się sprawami poprzednio podległymi
  byłej Informacji i nie cieszyło się estymą w pułku. Spotkaliśmy się
  jeszcze za rok, podczas rejsu na Gryfie, gdzie wypełniał jakąś misję, ale
  nie czuliśmy potrzeby wspólnego przebywania. Potem podobno zwolniono go
  do cywila, rzekomo za pijaństwo i chodzenie do kościoła.
        W niedzielę zaraz po śniadaniu autobus przywozi baby. Patrzę
  obojętnie jak tokują podnieconymi głosami i szybko znikają w baraczku
  dokładnie zasłaniając okna. Wyobrażam sobie trzeszczenie polowych łóżek i
  rozgoryczony zazdrością zamierzam napić się czego gdy słyszę znajomy
  głos.
  - Szkoda że męża nie ma, ale nie szkodzi, poczekam...
  To Stefa. Rozmawia z oficerem dyżurnym, ale zobaczywszy mnie puszcza oko
  i ostentacyjnie głośno:
  - Niech pan sobie wyobrazi, że ja przyjechałam, a mąż pojechał do Babich
  Dołów, takie nieporozumienie...
        Spotykamy się nad zatoczką. Dobrze się złożyło, że jesteś sama -
  mowię uradowany.
  Stefa się uśmiecha tym swoim uśmiechem czarownicy:
  - Głupi, ja wiedziałam że będę sama. Stęskniłam się za tobą.
  Jest mocną, naturalną brunetką i sama jej obecność budzi we mnie
  pożądanie. Pełna temperamentu, szkoda tylko że męża ma z martwymi
  plemnikami i on o tym wie. Musimy się pilnować. Nad brzegiem niedzielna
  wycieczka z jakiegoś zakładu z Chojnic. Gwarno, wesoło, zapach olejków do
  opalania i wódki. Bierzemy kajak i płyniemy na ustronną wyspę. Stefa w
  czerwonym kostiumie kąpielowym, szeroka, rozłożysta, tak pobudza
  perfumami, że próbuję w kajaku. Ale kajak chybotliwy i w oczach Stefy
  zamiast mgły pożądania przerażenie. Nie umie pływać. Może ma rację, że
  niebezpiecznie. Przypominają mi się słowa Kazia. Lepiej licha nie kusić.
        Dobijamy na maleńką wysepkę z jednym małym krzaczkiem, a pod
  krzaczkiem mrowisko. Masz babo placek. Do brzegu niecały kilometr i jakby
  tak kto miał lornetkę, to będzie miał darmowy seans... Ale gdy się chce,
  niech sobie patrzy. W pełnym blasku południowego słońca Stefa ściąga
  kostium jednoczęściowy i uciekamy od mrówek na pobrzeżny żwir. Potem
  długo pomagam wyciągać z pulchnej pupy kamyki żwirowatej plaży.
  Znieczulające podniecenie przestało działać i teraz boleśnie odczuwa
  siedzenie.
  Wolno wiosłuję. Wracamy zmęczeni dziwiąc się, że nam się chciało tak po
  prostu w biały dzień na kamieniach. Rozkoszny spokój jaki nas wypełnia
  każe jednak pobłażliwie traktować poprzednie wyczyny. W tym stanie trudno
  się irytować czy gniewać.
        Był czas na początku naszego poznania, kiedy przychodziły myśli że
  może warto zostać razem. Ale szybko pozbyliśmy się takich zamiarów. Oboje
  byliśmy związani i chyba oboje też, w każdym bądź razie ja, bałem się
  tych codziennych rozkoszy. Co będzie poza nimi? Było dobrze, jak było.
  Taki stan nie groził przynajmniej śmiercią miłości, jeśli tak można było
  nazwać uczucie, które jak plazma powstawało tylko krótkookresowo w
  odpowiedniej temperaturze.
  Sytuacja była więc wygodna dla nas obojga. Stefa była bardzo pobudliwa,
  łatwo się podniecała, a jej piękne nogi o skórze mulatki zniewalały
  wzrok. Teraz też, chociaż byłem zaspokojony, gdy dobiegł jej zapach,
  zapach potu samicy rozgrzanej samcem, zaraz bym ją kładł znowu.
  Nagle usłyszeliśmy krzyki z brzegu. Wycieczkowa gromada zbita w tłumek na
  brzegu krzyczy, wymachuje rękmi. Trudno zrozumieć o co chodzi. Dopiero
  bliżej okazuje się, że ktoś z wycieczki się utopił. Kawalerczak, jak
  nazywano faceta, wywrócił się kajakiem zaledwie kilkanaście metrow od
  brzegu. Kilkanaście metrów, ale już głębina co najmniej z piętnaście
  metrów. Nikt z wycieczki nie próbuje nawet ratować.
  - Panie, u nas nikt tak nie umie pływać, potykają się na miękkich nogach.
  Bełkocą coś jeszcze ale widać nie zdają sobie zupełnie sprawy, że stało
  się coś nieodwracalnego i kolega do nich wiecej nie wróci. Nadbiega kilku
  oficerów, ale żaden z nas nie jest ratownikiem nurkiem, pomimo to
  próbujemy. Ja pierwszy raz w życiu schodzę tak głęboko, aż robi się
  ciemno i w uszach zaczyna szumieć. Nic nie widzę, za to dostaję stracha
  czy zdążę wypłynąć, zanim ucisk w gardle odbierze przytomność. Trwa wieki
  zanim chwytam powietrze... Chcę jeszcze raz, ale energicznie sprzeciwia
  się Stefa.
  - Kładź się na kocu, wyglądasz jakbyś miał za chwilę zemdleć.
  Rzeczywiście czuję się nie najlepiej. Za dużo tego wszystkiego w
  ostatnich dniach.
        Na drugi dzień ratownicza ekipa specjalnymi rozkładanymi bosakami
  wyciągnęła trupa młodego człowieka. Smutny i straszny widok. Kazio
  nachylił mi się do ucha.
  - A nie mówiłem? Nie można bezkarnie drażnić wodnika, zawsze się zemści.
        Ze Stefą byliśmy razem do wieczora, do czasu odjazdu autobusu
  babiodolskiego, którym wraz ze świergającą, ale już spokojniej, gromadką
  żon, odjechała do Babich Dołów. Jeszcze przed samym odjazdem wrócił z
  Gdyni motocyklem jej mąż. Podniecony, wściekły, żądał żeby wysiadła,
  obiecując że odwiezie ją motorem. Ta jednak nie wysiadła, zostawiając
  niezaspokojonego, nieświadomego sytuacji chłopa, ku uciesze pozostałych.
  Spełniła się stara zasada, że mąż dowiaduje się ostatni.
        W poniedziałki nie organizuje się lotów dziennych. Można najwyżej
  nocne. Taki plan zalecają rozkazy DWLOT. Wynika on z trybu codziennej
  pracy. Intensywne szkolenie i praca bojowa w powietrzu, przez wszystkie
  dni i noce tygodnia, oraz towarzyszące im olbrzymie napięcie nerwowe,
  wymagają odprężenia i odpoczynku. Przeznaczone na to jest sobotnie
  popołudnie i niedziela, dla tych naturalnie, którym nie wypada w te dni
  dodatkowa służba.
  Odpoczywa się i odpręża zasadniczo w jednolity sposób w całych wojskach
  lotniczych. Polega po prostu na piciu wódki i kochaniu dziewczyn. Po
  południu w sobotę, dodatkowe golenie się, przebieranie w wyjściowy
  mundur, odikołon i do miasta na podrywkę albo, co rzadziej, po stałą
  dziewczynę. Piszę: "rzadziej po stałą dziewczynę" bo stałych dziewczyn w
  zasadzie nie było, bardzo szybko bowiem zamieniały się w żony.
  Potem ciągnęło się taką delikwentkę do kasyna na zabawę. W sobotę
  wyjątkowo dziewuchy do oficerów puszczano bez przepustek. Potem zależnie
  od kondycji i upodobań, zabawa do drugiej, trzeciej i przez niedzielę
  migdalenie się w łóżku. Panna musiała opuścić garnizon przed północą, a
  pilot musiał wytrzeźwieć na poniedziałek wieczór. Do nocnych lotów.
  Miał na to około osiemnaście godzin. Temu zresztą podporządkowany był
  rozkład poniedziałkowych zajęć. Zajęcia polityczne od 8.00 do 10.00.
  Potem drugie śniadanie i godzina WF, a od 13.00 do 15.00 przygotowanie do
  lotów. Po obiedzie 15.00 - 15.30, odpoczynek do 18.00. Kolacja o 18.00 -
  18.30 i zbiórka na lotnisku o 19.00. Od 20.00 nocne loty. Naturalnie taki
  przykładowy rozkład zajęć to na porę roku "średnią", kiedy słońce
  zachodzi o około 19.00, a zmrok zapada o 20.00. Zimą i latem podlegał
  odpowiedniej korekcie.

koniec "konwoju"
do 25 gdy.