odc.28
      Nocne loty, trudne loty. Nikt na nie specjalnej ochoty nie ma,
  zwłaszcza od kiedy wprowadzono klasy i nie płaci się extra za takie loty.
  Ale plan jest, i trzeba go wykonywać. Jednym z najlepszych miesięcy jest
  styczeń. O czwartej już można zaczynać, a o dziesiątej kończyć. Nie
  zarywa się nocy do spania, a ileż można wylatać. Nie to co w lecie, kiedy
  noc rozpoczyna się o dziesiątej, a kończy o drugiej.
  Styczeń najlepszy, jednak z pogodami najgorszy. Bardzo chwiejne.
  Oblatujesz o zmroku, wydaje się możliwa. A za godzinę, kiedy się ściemni,
  zupełnie inna, nieraz o wiele groźniejsza. Bardzo trudno przewidzieć. I z
  mapy i z samolotu.
     Pewnego wieczoru, kiedy już dobrze ciemno trudno podjąć decyzje.
  Meteo kręci w komunikacie, a na niebie nic nie widać. Niby ma padać
  śnieg, ale nie pada. Oblot w takiej sytyacji też niebezpieczny, ale z
  drugiej strony, szkoda nocy.
  - Nu tak. Przygotujcie sparkę - Siwy do inżyniera - polecimy z kpt M.
  zobaczyć pogodę. Co? We dwóch damy radę? Nie? A i kontrol kapitan
  zaliczy.
  Czemu nie? Lubię takie warunki, niewiadome. A jeszcze trudniejsze, bo
  wiatr zachodni, a system USL z podejściem od zachodu. Odwrotnie niż nasz
  start i lądowanie. Nie będziemy mogli z niego skorzystać.
        Siadamy do kabiny. Ja do pierwszej, pilota, Siwy do instruktorskiej
  drugiej. Pytam przez SPU Siwego czy gotów. Coś zamruczał, więc pełny gaz.
  Powietrze zimne, gęste, silnik na nim mocny jak by miał dopalanie, po
  pięciuset metrach już w powietrzu. Chowam podowzie, pode mną migają
  czerwone lampy lotniska i zanurzamy się w ciemność.
        Wszystko znika, jakbyśmy wpadli w czarną dziurę. Po chwili dopiero
  pokazują się pulsujące seledynową poświatą wskaźniki.
  Przechodzę na wznoszenie i nagle ciemnośc znika,  wpadamy między dwie
  kolorowe ściany.
        Z lewej strony zielona, czerwona z prawej. Fantastyczny widok. To
  odbicie świateł pozycyjnych na gęsto padającym śniegu. Patrzę na
  wysokościomierz nie ma chyba 200 metrów. Niewesoło.
  Śnieg, mówię do Siwego. Ale on tylko potwierdził chrząknąnięciem.
  Ostatecznie jest kontrolującym, nie musi za mnie podejmować decyzji, ma
  prawo sprawdzać. Więc postanawiam jedyne co możliwe, ponad chmury.
  Skupiam się więc na przyrządach i w górę. Na tysiącu kolorwe ściany
  znikają, a zamiast nich pojawiają się kolorowe kule u końców skrzydeł.
  Tertaz odbijają się chmury.
        Na czterech tysiącach kule nikną, a pod nami ukazuje się oświetlona
  jasnofioletową gwiezdną poświatą rozległa warstwa chmur. Lecimy w pięknym
  jak ze snu przestworzu. Nad nami rzucające fioletowy odblask gwiazdy, a
  pod nami chmury równie piękne, przyjazne jak i nierealne. Trudno
  uwierzyć, że pod ich delikatną przyjazną powłoką szaleje śnieżna
  nawałanica, czyha śmierć. Lecimy na zachód. Chmury ciągłe, najmnieszej
  szczeliny. Nie ma sensu dalej. Trzeba by jak najszybciej z powrotem, być
  może w Gdyni podejścia do lądowania jeszcze nie zakryły.
        Robię skręt o 180. Idziemy do lądowania. Z lotów dzisiaj i tak nici
  - mówię do Siwego. Dobrze - odpowiada.
  I zaraz ostrzeżenie z SD: lotnisko zakryte, zamieć i silny wiatr, nie
  widać nieba, nie widać ziemi - łamie się nerwowo głos kierownika lotów.
  Zaraz podam wam lotnisko zapasowe.
  Lotnisko zapasowe. Z tego co widzę to najbliższym nie zakrytym chyba może
  być Bydgoszacz. 140 kilometrów. Na dolot paliwa wystarczy ale z manewrami
  trzeba bardzo ostrożnie. Psiakrew, nie będziemy nocować dzisiaj w domu.
  Bo jak gdzieś usiądziemy to wypuszczą dopiero jutro za dnia.
        Niepotrzebnie jednak o tym myślę, bo znowu kierownik lotów. Tym
  razem jeszcze bardziej zdenerwowany:
  - Podajcie ile macie paliwa i stańcie w krąg na ekonomicznej. Musicie
  poczekać, bo wszystko w promieniu 100 km zakryte i nikt nie przyjmuje.
  Może Poznań, ale mam trudności z łącznością...
  Pocieszył, psiakrew. Ocho, myślę sobie. Zdaje się spełni się podświadome
  marzenie. Jak się przeżywa katapultowanie. Szkoda tylko, że przyjdzie w
  nocy, wolałbym w dzień.
  - Co robimy, pytam przez SPU Siwego. On jest dowódcą. W sytuacji
  zagrożenia on powinien podjąć decyzję, ale milczy. Wiem, że wolno mówi,
  ale tu każda sekunda to kilkadziesiąt litrów paliwa. Więc poganiam:
  - No co? Niecierpliwię się.
  W końcu wolno słowo po słowie:
  - Róbcie jak uważacie.
  Dobry sobie, co tu uważać? Chmury, nie wiemu nawet jaka jest aktualnie
  podstawa, a pod nimi do ziemi śniezyca. Według systemu (USL) próbować nie
  można, bo byśmy musieli podchodzić z wiatrem, a system tak szumnie
  nazywany to dwie prowadzące i marker, bardzo niedoskonały. W takich
  warunkach próbować według niego i jeszcze z wiatrem to szaleństwo, prawie
  samobójstwo.
        Staję więc w krąg jak ziemia nakazała, ustalam szybkość ekonomiczną
  400 km/godz. No cóż, pozostaje cud, jakieś odkryte bliskie lotnisko lub
  brr... katapulta. Nic wiecej nie zrobię, więc uspokajam się i czekam.
  W srebrnej przestrzeni powraca znajome już uczucie nierealności, złudy i
  przez chwilę sam nie wiem, czy jestem jeszcze lecącym myśliwcem czy już
  tylko nieruchomym punktem zawieszonym w wieczności. Nagle radio.
  - Poznań przyjmuje - w głosie KL słychać wyraźną ulgę. - Ile masz paliwa,
  zaraz podam ci kurs.
  - No to lecimy do Poznania? - pytam Siwego bez entuzjazmu.
  Do Poznania kawał drogi i jak tam zepsuje się pogoda, to już nie będzie
  następnego lotniska, Siwy milczy. Wiem, że myśli to samo co i ja. Ale nie
  może tego powiedzieć. On jest dowódcą i co powie, będzie dla mnie
  rozkazem.
        Ale tym razem nie denerwuje mnie brak odpowiedzi. Zaczynam odczuwać
  pogodne uspokojenie, podobnie jak objaw początku braku tlenu. Lecę sobie,
  lecę, i czekam.
  Patrzę na farbkowane chmury, zachwycam sie ich harmonią i jakiś zgrzyt w
  jednolitej płaszczyxnie. Coś ciemnego. Podlatuję bliżej, to czarny lej
  głeboki jak studnia, a na dnie światełka. Jakieś miasto. Czyżby Gdynia?
  Tak to  port.
        Szybko na łeb na szyję, żeby się nie zamknęła, nurkuję w tę
  studnię. Jest wąska i żeby się w nije zmieścić muszę samolot pochylić o
  90 stopni. Pochylenie dramatyczne, nie dozwolone w spirali, ale nie mam
  innge wyjścia, by nie wpaść w chmury. Wkręcam się w tą studnię jak
  korkociąg w szyjkę butelki. Co chwila i tak zaczepiam o śnieżna watę ale
  nie zmieniam pochylenia i znowu widzę na dnie światełka.
  Z nami kręci się wszystko. Chmury, gwiazdy, portowe reflektory...
  Wysokość spada, ale ściany '"studni" się nie kończą. W SPU chrząkanie
  Siwego, widać zaniepokojony wysokością jak i ja, ale nic nie mówi. A we
  mnie coraz większy niepokój. Co zrobię gdy chmury będą do samej ziemi?
  Będą sięgać dna? Czy zdążę wyprowadzić?
        W dzień trzeba dobrego pilota, żeby wyjść z takiej szaleńczej
  śruby, a teraz kiedy wokół tylko wirujący młynek rozmazanych kształtów,
  według czego określić położenie samolotu? Niejeden ze starych pilotów
  powiedziałby: według tyłka, ale to dobre gdy jest się w poziomie.
        Na trzystu metrach, decyduje się. Niech się dzieje co chce,
  energicznie wyprowadzam z pochylenia. Wpadam w chmury ale tylko na
  moment. Bo zaraz widzę pod sobą przez padający, rzadki tym razem, śnieg
  światła portu. Ale widać je jednak tylko pionowo. Przede mną nadal ściana
  śniegu i ciemności. Na szczęście poznaję dziewiąty basen i ustalam według
  niego kurs na pas.
  Lecę w ciemnościach, dosłownie po omacku. Trafię, nie trafię. Żeby tylko
  nie zawadzić o maszty oksywskiej radiostacji. Jeśli zawadzę, to problemy
  się skończą w ułamku sekundy, ale z kolei jeśli na pas nie trafię, to
  będzie przedłużone konanie. W górę i katapulta. O locie do Poznania czy
  na inne lotnisko nie ma już co marzyć.
  Jesteśmy dwadzieścia minut w powietrzu, a podwieszane zbiorniki sparki
  mają tylko po 260 litrów. Siwy dalej milczy. Umarł ze strachu czy co?
  Ciekawe jaką będzie miał minę gdy się uda, tak sobie rozmyślam, ale
  jednocześnie maksymalnie się koncentruję. Napięty, ze wstrzymanym
  oddechem wypatruje pasa. Boję się pierdnąć by nie odchylić się z kursu.
  Już czas wychodzi ale lotniska nie widzę. Zapalam jednak reflektor i
  wypuszczam podwozie. Ryzyk fizyk, życie albo śmierć. To krótko trwa,
  pocieszam się. Nie zdążę pomyśleć.
  Melduję o podwoziu i reflektorze. Może widzą z ziemi? Ale kierownik lotów
  tylko krótko kwituje, że słyszy i dalej cisza pełna napięcia. Nie widzi
  mnie.
  Wyobrażam sobie jak wbija oczy w ciemność, z łomotaniem serca wypatruje
  świecącj gwiazdki reflektora, by zdążyć podpowiedzieć: troszkę w lewo,
  albo w prawo, za nisko, lub za wysoko. Ale gdy wypadnę zupełnie z boku
  pasa co powie? Przechodź na drugi krąg? W tych warunkach? A może nic nie
  powie? Zatka go atak serca i będzie czekał w bolesnym milczeniu na
  niewyobrażalne...
  Oczy bolą od napięcia, a ja marzę, czaruję, żeby pokazały się czerwone
  graniczne światła. I nagle marzenie się ziszcza. Cztery czerwone lampy
  podpływają pod skrzydła i za nimi dwa sznureczki białych paciorków
  zapraszają do siadania.
  Trochę za nisko, podrywam krótko gazem i w roju śnieżnych świetlików
  dotykam kołami betonu. Reflektory oświetlają drogę kołowania, a ja
  odprężam się. Napięcie ustępuje zmęczeniu, które rozkosznym mrowieniem
  obejmuje ciało. Uff, jak słodko żyć.
        Po locie, zgodnie z regulaminem, melduje się Siwemu po uwagi,
  niepokornie oczekuję uznania. Dobry byłem.
  Ten chwile milczy, zastanawia się, a potem:
  - Kto kapitanowi pozwolił w nocy wykonywać spiralę o pochyleniu 90 stopni
  gdy regulamin zezwala tylko do piętnastu.
  Uśmiecham się, myślę że żartuje. Przecież dzięki temu obaj dość
  szczęśliwie się uratowaliśmy. Ale on nie żartuje. Żal mi się go zrobiło.
  Jak dobrze, że zostało mi jeszcze pięć lat, pocieszyłem się. I z duszą
  pełną piekącej goryczy rozczarowania i zniechęcenia, odszedłem w mrok.
  Przypomniał mi się Aloszkin, doradca dowódcy pułku z Wrocławia. Tamten
  poklepałby po ramieniu i powiedział: ot mołodiec, chodi na wódkę.
        Tą właśnie nocą zima przyszła na Wybrzeże. Śnieżna, jakiej
  "najstarsi ludzie nie pamiętali". Zasypała lotnisko, drogę do miasta,
  portu. Komunikacja odbywała się tylko dzięki wojskowym rotacyjno -
  pneumatycznym pługom, które jak ogromne wieloryby drążyły głębokie
  korytarze w śniegu wyrzucając wysoko, w pogodne już niebo, białe
  pióropusze.
        W taki dzień ukazało się w Dzienniku Bałtyckim nasze ogłoszenie o
  sprzedaniu kląkra, jak nazywała samochód Kinga. Po naprawie nie mogła
  jednak do niego się przekonać. Kląkier i tyle. Trochę przesadzała, bo
  ostatecznie było można jeździć. Do jazdy przecież nie przeszkadzało to
  że: drzwi trochę się opuszczały i niewielka szpara, przy takim ogrzewaniu
  jakie ma moskwicz, to raczej zaleta nie wada. Lepsza wentylacja. Dach też
  troche pofalowany ale żeby to dostrzec trzeba patrzyć pod słońce. A już
  co do błotnika, to nie trzeba za bardzo pucować, wtedy nie widać w
  kolorze różnicy.
  Ale jej obrzydł. Uparła się. Zaraz po ukazaniu się ogłoszenia zadzwonił
  chętny z Sopotu. Odśnieżyłem więc samochód i poprzez zaspy wyjechałem na
  odśnieżony placyk przed blokiem. Zapalił ładnie, tylko zaczął dymić i
  stukać. Zawsze głośno chodził, zdążyłem się już przyzwyczaić, ale takiego
  dymu i hałasu jeszcze nie było. Podgrzewam, zwiększam obroty, a ten
  dopiero jak sieczkarnia u Olszewskich. Tuk, tuk, tuk... odbija się od
  bloków echem. Szybko więc wyłączam i wołam znajomego bosmana z
  samochodówki, dwumetrowego górala Frysztaka. Posłuchał i mówi:
  - Niestety, tak jechać nie może, panewki wału poszły. Przyjedź na
  samochodówkę, to za dwa dni marynarze zrobią. Litr wódy i kilo kiełbasy.
  Dwa dni, zastanawiam się, a tu taksówka kopie się przez śnieg
  łańcuchowymi kołami, kupiec przyjechał.
  - O, to kiepsko. Frysztak mówi, że jeszcze można spróbował z olejem
  lotniczym MS. Jest bardzo gęsty i dopóki się nie rozgrzeje jest szansa,
  że silnik nie będzie stukać.
  Zapraszam więc przyjezdnych, taksówkarza i kupca, w ogromniastej
  futrzanej czapie, do domu na herbatę, żeby dać czas Frysztakowi załatwić
  z tym olejem. Trochę oszustwo, ale podniecony sprzedażą nie zwracam na to
  uwagi.
  Po herbacie zjawia się Frysztak, mruga: wszystko w porządku, idziemy więc
  oglądać samochód. Taksówkarz jako ekspert, bo ten w futrzanej czapie,
  kupiec, nie ma nie tylko prawa jazdy ale i zielonego pojecia.
  Taksówkarz więc z miejsca pod dywaniki, a tam blacha jak w czołgu, do
  tego okrętową farbą dwa razy pociągnięta. Samochód wówczas uważany był za
  "lokatę" kapitału, nie tylko zresztą przez nas. Stąd ciągłe czyszczenia,
  malowania "patentami" ze Stoczni, smarowania i chuchania. Zapomina się
  wtedy, że zdarzają się wypadki i jak wszystko na tym świecie jest rzeczą
  nietrwałą.
        Taksówkarz postukał w podłogę, zadowolony. Futrzaty do kabiny, do
  radia. Włączył, nagrzało się (lampowe było), zagrało na całe osiedle, też
  zadowolony. Kupuje. On z Sopotu, bez prawa jazdy więc ofiaruję się
  zaprowadzić mu auto do domu. Wsiadamy, uruchamiam silnik i słucham, nie
  stuka. Dobrze pomyślał Frysztak z tym olejem, myślę ucieszony i dodaję
  gazu.
  Czekam z ruszeniem aż wsiądą do taksówki, ekspert z Frysztakiem. Ale ten
  taksówkarz nie śpieszy się. Przekrzywił głowę i mówi, żeby maskę podnieść
  i jeszcze dać więcej gazu. Podnoszę, a Fredek (imię Frysztaka) delikatnie
  za cięgło. Powolutku dodaje obrotów i prawie nie słychać stukania, ale
  taksówkarz nadgorliwiec:
  - Czekaj pan - woła i szarpie za cięgło gaźnika. A tu jak nie zawarczy,
  jak nie zastuka żelazem, jak karabin maszynowy, na całą okolicę. To już
  koniec.
  - Tak nie można jechać - taksówkarz do futrzatego.
  Futrzany zawiedziony, nie chce z kabiny wysiąść. Chce obniżyć cenę o
  koszty naprawy, do czego namawia go taksówkarz i jechać. Fredek, z kolei
  proponuje cenę utrzymać, a on niech przyjedzie za dwa dni, samochód
  będzie naprawiony.
do 29gdy.