odc.29.
Futrzaty nie ma ochoty rozstawać się z "limuzyną". Ale ja twardo trzymam
  cenę. Nie odliczę za naprawę. Naprawię sam, upieram się. (Kosztować mnie
  będzie raptem litra z zakąską.) Cena i tak niewysoka 95.000 (tracimy
  18.000). W końcu taksówkarz z Fredkiem poszeptali na boku, okazało się że
  są starymi znajomymi i taksówkarz do futrzatego:
  - Jak się panu podoba to bierz go pan. To rzeczywiście okazja. Ale,
  chociaż to drobiazg, jechać można tylko na holu. Nie ma co się jednak tym
  przejmować, znam taki warsztat gdzie go panu super naprawią... No,
  wsiadamy, zaciągnę pana.
        Przed wyjazdem Frysztak twardo:
  - Pieniądze Zbychu zostaw w domu, a litkup postawi kupiec jak zajedziemy,
  co znaczy: popijemy zdrowo. Kupiec gdy posłyszał "popijemy zdrowo" coś
  mamrocze, że jest kuśnierzem i willę dopiero kończy, może być trochę
  bałaganu itp., ale pieniądze daje.
  Zakładamy więc drut, bo linki nikt nie ma, i ja z futrzatym do moskwicza,
  Fredek do taksówki i ciągniemy się do Sopotu. Całą drogę futrzaty gra z
  pasją na radio. Jakby pierwszy raz kręcił gałkami. Nie dorobił się
  jeszcze, czy co u licha?
        Podjeżdżamy pod niewykończoną socjalistycznna willę, betonowy domek
  jednorodzinny z garażem. Taksówkarz odczepia drut, a my zapychamy pod
  garaż samochód, gdy nadbiega rodzinka.
  - Samochód tata kupił, samochód, entuzjastycznie wykrzykuje jakiś
  drobiazg, ale na twarzy idącej na czele, potężnej postury, baby trudno
  dopatrzeć się entuzjazmu. Kierowca właśnie chował holowniczy drut i
  posłyszała jego słowa, że jutro przyjedzie i zaholuje do warsztatu.
  Zrozumiała i czarna chmura wściekłości zakryła jej czerwoną gębę. Jak się
  nie nadmie, jak nie wrzaśnie.
  - Ty ofermo, durniu jeden, coś za szmelc do domu przyciągnął. Gdzie
  pieniądze? Kierowca taksówki chyłkiem się zwinął i ja sam miałem ochotę
  dać drapaka, ale Fredek twardo na placu. Obiecał litkup, nie odpuści.
  - Choć pan bo późno, bierze za ramię futrzatego i do drzwi.
  Frysztak chłop dwumetrowy, w mundurowym płaszczu, baba nie ma odwagi
  zastąpić mu drogi. Wchodzimy do jakiegoś pokoju. Tapczan, rachityczny
  stolik i pełno porozrzucanych ścinków skórek. Brud i smród. Ale Fredkowi
  to nie przeszkadza. Puszcza do mnie oko, a kuśnierza wysyła po zakąskę i
  picie. Ten na drżących nogach wychodzi do drugiego pokoju, ale szybko
  wraca. Goni go wrzask obdzieranej ze skóry kobiety. Bezradnie rozkłada
  ręce. Wypić to ja mam tu, ale zakąski powiedziała, że nie da. Za ścianą w
  dalszym ciągu kanonada artyleryjska. Frysztak nie myśli jednak
  kapitulować. Dawaj pan co masz, sami się napijemy.
  Kuśnierz przez chwile się waha, ale Frysztak ma zdecydowana minę, a chłop
  z niego jak góra:
  - Litkup panie, to litkup, nie wykręcaj się bo nieładnie... Można
  rzeczywiście przestraszyć się Fredka.
  Żal mi się robi kuśnierza. Za ścianą furia grubej baby, a przed nim
  facet, któremu zdaje się, nie trzeba wielkich powodów by uruchomić pięści
  jak bochny chleba. Zrezygnowany kuśnierz byle tylko jak najszybciej się
  nas pozbyć, wyciąga spod tapczanu karton Gold Wasser. Wyjmuje napoczętą
  butelkę i nalewa do jakichś brudnych musztardówek.
  - Niech się pan nie trudzi, Frysztak odsuwa butelkę i musztardówki. Nie
  będziemy robić panu kłopotu, pójdziemy sobie i sami wypijemy.
  Bez żenady wyciąga jeszcze raz spod tapczanu karton i topi butelki w
  kieszeniach płaszcza. Jedną, drugą, trzecią za pazuchę.
  - No, teraz Zbychu idziemy. Wypijemy za pana zdrowie.
  Klepie dobrodusznie kuśnierza po plecach, który stoi jak słup soli i nie
  jest zdolny wyksztusić słowa.
        Idziemy do kolejki, a po drodze wstępujemy do znajomego Fredka po
  wędzone węgorze. Jest już późny, biały wieczor, kiedy ostukujemy ze
  śniegu buty przed moim mieszkaniem. Potem do rana Gold Wasser z wędzonymi
  wegorzami brrr... ale interes trzeba było uczcić, chociażby żołądek miał
  inne zdanie...

       Po tamtym nocnym locie z Siwym nosiłem w sercu żal, że mnie nie nie
  docenił, ale byłem niesprawiedliwy. Kiedy przyszło wytypować instruktora
  do przeszkolenia pułku w Cewicach podał na kandydata mnie. Naturalnie
  wiązało się to z dodatkowymi obowiązkami, ale i satysfakcją. Samo
  Dowództwo Lotnictwa Morskiego (Pałuczak) zatwierdzało. Tak więc marcu
  1961 rozpocząłem szkolenie. Cewice, niegdyś wioska pośród lasów, teraz
  opuszczona, pozostała tylko jako nazwa nowo wybudowanego lotniska.
  Stacjonowały tam teraz zabrane z Gdańska Wrzeszcza: pułk szturmowy i
  eskadra bombowa rozpoznawcza. Lotnisko przekazano lotnictwu cywilnemu.
  Jednocześnie wówczas obie jednostki otrzymały nowy sprzęt, odrzutowy.
  Szturmowcy przesiedli się z IL-10 na mig-15, a bombowcy z PE-2 na IŁ-18.
  Cewice były lotniskiem jednym z wielu, jakie wówczas wybudowano w lasach
  północnej Polski w ramach ogólnego planu wzmacniania sił lotniczych, dla
  zapewnienia pokoju przeciw rozbudowującemu się NATO. Rozmieszczono je w
  najbardziej zapadłych miejscach, zapomnianych, jak to sie mówi, przez
  ludzi i Pana Boga. Aby jednak wiara nie traciła ducha dodano 15% do
  pensji za służbę w leśnym garnizonie i puszczano gadki, że to nie długo.
  Bo dzisiaj w lasach, a jutro w Paryżu a może nawet, cza!,cza! cza!, w
  Nowym Jorku. Cały świat czeka na wyzwolenie.
  Samochody i dziewczyny... ech, to będzie życie. Mgła tęsknoty przesłania
  zamglone alkoholem oczy, a dusze odfruwają gdzieś w wielki, bogaty świat.
  Ale narazie życie to wódka w klubowej knajpie i jakaś nowość w łóżku, a
  że w lesie dziewczyny nie rosną, najczęściej jest to żona kolegi. Dla
  urozmaicenia.
        Decyzja dowództwa L.M. nie spotkala się z entuzjazmem w pułku.
  Kiedy przyleciałem pierwszy raz, sam dowódca pułku Kmd. Przysucha na mój
  widok podrapał się po głowie zsuwając czapkę:
  - Chcecie nas szkolić w nocy kapitanie, też wymyślili. Noc jest do
  klepania baby po dupie, a nie latania nie wiadomo po co.
  Nie powiem żeby takie powitanie sprawiło mi radość. Jak sam dowódca,
  podeszły już w latach woli noce spędzać z babą niż gwiazdami, to co
  dopiero reszta. Ale otrzymałem zadanie, więc nie było co dyskutować tylko
  trzeba było zabierać się do roboty. Miałem przeszkolić tylko personel
  dowódczy, który potem bedzie szkolił swoich podwładnych. Wyższy niższego.
  Z wyjątkiem dowódcy pułku. Do tego miał przylecieć pomocnik D. L. M.
  kmdr. Rozmysłowicz.
        Szturmowcy to specyficzny rodzaj lotnictwa, powstały podczas wojny,
  i latający w nim piloci też mieli specyficzne cechy. Zapoznałem się z
  nimi jeszcze w Krzesinach. Piloci przyzwyczajeni byli do latania powoli
  (Ił -10 ) na niedużych wysokościach. A jeśli chodziło o akrobacje, to
  najwyżej zwrot bojowy. Broń Boże "dupą do góry", jak ci wariaci
  (myśliwcy) latają.
  - Teraz też, wprowadza w sytuację Przysucha. - Większość z nas, jak
  kapitam widzi, już sobie polatało i myśli o emeryturze, ale rozkaz to
  rozkaz wykonać trzeba. Tylko musimy rozważnie, spokojnie. Dobrze, że
  przysłali nam kapitana.
  Rozważnie, spokojnie - nie wiedziałem drwi czy mówi szczerze - w każdym
  bądź razie zrozumiałem sytuację i zapał opuścił jak żona impotenta. Nic
  zmienić nie można, a zyć trzeba.
        Plan szkolenia przewidywał dwie noce w tygodniu i wtedy miałem
  przylatywać swoim samolotem. Piętnaście minut w jedną i piętnaście minut
  w drugą stronę, nie problem. Loty szły jednak bardzo ospale. Szukano
  nieraz najmniejszego pretekstu by odwołać. Zdarzało się, że do północy z
  wielką gorliwością wyszukiwano na niebie coraz to jakąś chmurkę, by
  przełożyć loty na następną noc.
  Przylatuję, czekam, a o 22.00 loty odwołują. Wracam. Przychodzi noc
  następna i znowu to samo. Tydzień mija, lotów nie ma, a ja co noc albo
  przelatuję, albo w gotowości. Przestało to mi się podobać. W końcu
  przygotowano mi pokoik w klubie w Cewicach i w takich sytuacjach,
  zostawałem.
  Pokoik był na pietrze, kawiarnia na parterze, wystarczyło tylko zejść po
  schodkach by znaleść się w "wirze cewickiego życia towarzyskiego".
        W jeden taki wieczór po odwołanej nocy spotkałem L. Wypiliśmy przy
  bufecie po jednym. Ale kiedy do cycatej bufetowej powiedziałem coś
  chwalebnego o jej biuście L. popatrzył na mnie ze zgorszoną miną i szybko
  zaprosił do siebie. Okazało się, że jest od dwóch tygodni słomianym
  wdowcem. Żona przebywała w Gdańsku bo nie lubiła Cewic, jak mówił, ale
  potem przyczyna okazała się inna. Po drugim kieliszku otworzyła mu się
  dusza i wszystko co w niej skrzętnie chował, potokiem słów wylewał przede
  mną. Są takie dni, kiedy człowiek czuje potrzebę zwierzenia się drugiemu,
  a szczególnie potrzeba wzrasta, gdy alkohol odblokuje kontrolne komórki.
  Wtedy otwierają się w mózgu różne, na codzień pozamykane, sejfy i wyłazi
  jaźń. Mniej lub bardziej różna od codziennie widzianego futerału.
        L. z błyskiem w oczach zaczął napiętnować rodzimych gorszycieli. Co
  to tylko patrzą okazji by na czyjąś żone wleść. Gdy swoją miał na miejscu
  to opędzić się nie mógł od takich etatowych pieprzaczy, którzy jako lwy
  ryczące wokół krążyli. Więc żonę wywiózł do Gdańska bo tutaj Sodoma I
  Gomora. Wszyscy ze wszystkimi się pieprzą i pokusy na każdym kroku. A
  diabeł jest bardzo niebezpieczny. I niedoświadczona kobieta nawet może
  się nie spostrzec kiedy czystość małżeńską straci. Ciągle więc pilnował i
  odpędzał ale w końcu w obawie, że nie upilnuje odesłał babę do Gdańska.
  - I widzisz Zbychu co mam za życie? To przez tego h... w rozporku,
  uderzył sie po spodniach... Byłem w seminarium duchownym i baba się
  przymiliła. Uwiodła, zgrzeszyłem i to był koniec. Wszystkie
  przyrzeczenia, śluby poszły w łóżko i myślałem tylko o tym jednym...
  Ale teraz jestem pilotem, mam żonę i honor nie pozwala, by takie
  prymitywy spoufalali się. O weź takiego S. (rzeczywiście przystojny
  brunet, dowódca eskadry - bardzo fajny chłopak) pułkowy ostrojebiec, bez
  żadnego szacunku dla kobiet. Oj kręcił się, kręcił, zagadywał, z wódką
  chciał przyjść, niby do mnie. Ale ja dobrze wiedziałem do kogo. Więc
  lepiej niech siedzi w Gdańsku. Tam kobita ma koleżanki, towarzystwo,
  jakieś zajęcia.
  Pomyślałem sceptycznie - naturalnie Staszwskich tam nie ma, są za to
  studenci, marynarze - ale nie powiedziałem tego. Nie chciałem burzyć mu
  przeświadczenia, że w Gdańsku cnota jego połowicy jest bezpieczna.
  I w miarę opowiadania L. i ubywania wódki w butelce sam zapragnąłem
  poznać tą piekną, napastowaną przez cały garnizon niewiastę. Niestety
  nigdy jej nie zobaczyłem. Jego też.
  Bowiem L., ten gorliwy strażnik żoninej cnoty, w kilka tygodni po naszym
  spotkaniu roztrzaskał się migiem i jego piękna wybranka została młodą
  wdową. Ale chyba L. w zaświatach mógł spoczywać spokojnie, bo kilkanaście
  dni po nim, S. też rozleciał się w nocnym starcie jak ćma uderzona kijem,
  i młoda wdowa pewnie nie zdołała zaznać umizgów pułkowego ostrojebca.
  Pomyślałem wtedy jak śmieszne są sprawy, którymi zajmują się ludzie.
  Nieraz przez całe życie.
        Przecież celu życia nie może sprowadzać się tylko do tego by:
  gromadzić dobra, pieprzyć baby, piąć się do władzy, chociaż z wykładanej
  nam filozofi marksistowskiej tak by wynikało. Główne bowiem hasło brmi -
  żyje się raz. Czułem jednak, że to nie jest rozwiązanie. Że jest jakiś
  zakryty przede mną sens, jakaś prawda do której nie mogę dotrzeć.
  Czternaście lat wbijania do głowy zasad "materializmu dialektycznego"
  zasklepiło mózg w schematycznym  myśleniu poza które trudno wyjść.
  Zresztą i tak wygodniej, nie myśleć. Człowiek z natury jest leniwy.
  Wszystko można usprawiedliwić, wytłumaczyć. Wszystko jest moralne i dobre
  jeśli daje mi zadowolenie. Codziennie inna baba, codziennie wódka, co w
  tym złego? Nawet chwalebne, jeśli się zważy, że pomaga w wypełnieniu
  zadania: zbudowania dobrobytu przyszłym pokoleniom. Ostatecznego celu
  życia?
        Szczęście mas: to życie przyszłych pokoleń bez wyzysku, życie w
  raju socjalistycznym, tutaj na ziemi, teraz, a nie po śmierci jak
  obiecują religie. Dla osiągania takiego celu wszysto jest dozwolone:
  zdrada a nawet zabójstwo... Przecież: sranie, jedzenie, picie,
  kopulowanie to wszystko jest naturalne, wynika z fizjologii ludzkiego
  ciała, więc po cóż te refleksje? Dobra stypa, to znaczy solidne popicie,
  "dzisiaj ty jutro my" i koniec z "filozofią". Jeszcze tylko trochę
  wspomnień usuwanych z czasem w mgiełkę zapomnienia i... do przodu. Ciało
  rwie się do... póki żyje.
        W kawiarni oprócz wódki był też adapter. Jeśli byli chętni
  tańczono. Raz trafiłem na jakąś lokalną uroczystość. Adapter grał, jakieś
  pary tańczyły, a przy zsuniętych stolikach siedziało kilkanaście osób.
  Wśród nich uwagę zwracala tęga, ale bardzo ładna brunetka. Podszedłem do
  bufetu i poprosiłem o kieliszek wódki. Bufetowa, kobieta pomna
  komplementów jakimi darzyłem jej okazały biust, pierś wypięła do przodu,
  nalała i mile się uśmiechnęła.
do 30gdy