Po tamtym nocnym locie z Siwym
nosiłem w sercu żal, że mnie nie nie
docenił, ale byłem niesprawiedliwy. Kiedy przyszło wytypować
instruktora
do przeszkolenia pułku w Cewicach podał na kandydata mnie.
Naturalnie
wiązało się to z dodatkowymi obowiązkami, ale i satysfakcją.
Samo
Dowództwo Lotnictwa Morskiego (Pałuczak) zatwierdzało. Tak
więc marcu
1961 rozpocząłem szkolenie. Cewice, niegdyś wioska pośród
lasów, teraz
opuszczona, pozostała tylko jako nazwa nowo wybudowanego
lotniska.
Stacjonowały tam teraz zabrane z Gdańska Wrzeszcza: pułk
szturmowy i
eskadra bombowa rozpoznawcza. Lotnisko przekazano lotnictwu
cywilnemu.
Jednocześnie wówczas obie jednostki otrzymały nowy sprzęt,
odrzutowy.
Szturmowcy przesiedli się z IL-10 na mig-15, a bombowcy z
PE-2 na IŁ-18.
Cewice były lotniskiem jednym z wielu, jakie wówczas wybudowano
w lasach
północnej Polski w ramach ogólnego planu wzmacniania sił
lotniczych, dla
zapewnienia pokoju przeciw rozbudowującemu się NATO. Rozmieszczono
je w
najbardziej zapadłych miejscach, zapomnianych, jak to sie
mówi, przez
ludzi i Pana Boga. Aby jednak wiara nie traciła ducha dodano
15% do
pensji za służbę w leśnym garnizonie i puszczano gadki, że
to nie długo.
Bo dzisiaj w lasach, a jutro w Paryżu a może nawet, cza!,cza!
cza!, w
Nowym Jorku. Cały świat czeka na wyzwolenie.
Samochody i dziewczyny... ech, to będzie życie. Mgła tęsknoty
przesłania
zamglone alkoholem oczy, a dusze odfruwają gdzieś w wielki,
bogaty świat.
Ale narazie życie to wódka w klubowej knajpie i jakaś nowość
w łóżku, a
że w lesie dziewczyny nie rosną, najczęściej jest to żona
kolegi. Dla
urozmaicenia.
Decyzja dowództwa L.M.
nie spotkala się z entuzjazmem w pułku.
Kiedy przyleciałem pierwszy raz, sam dowódca pułku Kmd. Przysucha
na mój
widok podrapał się po głowie zsuwając czapkę:
- Chcecie nas szkolić w nocy kapitanie, też wymyślili. Noc
jest do
klepania baby po dupie, a nie latania nie wiadomo po co.
Nie powiem żeby takie powitanie sprawiło mi radość. Jak sam
dowódca,
podeszły już w latach woli noce spędzać z babą niż gwiazdami,
to co
dopiero reszta. Ale otrzymałem zadanie, więc nie było co
dyskutować tylko
trzeba było zabierać się do roboty. Miałem przeszkolić tylko
personel
dowódczy, który potem bedzie szkolił swoich podwładnych.
Wyższy niższego.
Z wyjątkiem dowódcy pułku. Do tego miał przylecieć pomocnik
D. L. M.
kmdr. Rozmysłowicz.
Szturmowcy to specyficzny
rodzaj lotnictwa, powstały podczas wojny,
i latający w nim piloci też mieli specyficzne cechy. Zapoznałem
się z
nimi jeszcze w Krzesinach. Piloci przyzwyczajeni byli do
latania powoli
(Ił -10 ) na niedużych wysokościach. A jeśli chodziło o akrobacje,
to
najwyżej zwrot bojowy. Broń Boże "dupą do góry", jak ci wariaci
(myśliwcy) latają.
- Teraz też, wprowadza w sytuację Przysucha. - Większość
z nas, jak
kapitam widzi, już sobie polatało i myśli o emeryturze, ale
rozkaz to
rozkaz wykonać trzeba. Tylko musimy rozważnie, spokojnie.
Dobrze, że
przysłali nam kapitana.
Rozważnie, spokojnie - nie wiedziałem drwi czy mówi szczerze
- w każdym
bądź razie zrozumiałem sytuację i zapał opuścił jak żona
impotenta. Nic
zmienić nie można, a zyć trzeba.
Plan szkolenia przewidywał
dwie noce w tygodniu i wtedy miałem
przylatywać swoim samolotem. Piętnaście minut w jedną i piętnaście
minut
w drugą stronę, nie problem. Loty szły jednak bardzo ospale.
Szukano
nieraz najmniejszego pretekstu by odwołać. Zdarzało się,
że do północy z
wielką gorliwością wyszukiwano na niebie coraz to jakąś chmurkę,
by
przełożyć loty na następną noc.
Przylatuję, czekam, a o 22.00 loty odwołują. Wracam. Przychodzi
noc
następna i znowu to samo. Tydzień mija, lotów nie ma, a ja
co noc albo
przelatuję, albo w gotowości. Przestało to mi się podobać.
W końcu
przygotowano mi pokoik w klubie w Cewicach i w takich sytuacjach,
zostawałem.
Pokoik był na pietrze, kawiarnia na parterze, wystarczyło
tylko zejść po
schodkach by znaleść się w "wirze cewickiego życia towarzyskiego".
W jeden taki wieczór
po odwołanej nocy spotkałem L. Wypiliśmy przy
bufecie po jednym. Ale kiedy do cycatej bufetowej powiedziałem
coś
chwalebnego o jej biuście L. popatrzył na mnie ze zgorszoną
miną i szybko
zaprosił do siebie. Okazało się, że jest od dwóch tygodni
słomianym
wdowcem. Żona przebywała w Gdańsku bo nie lubiła Cewic, jak
mówił, ale
potem przyczyna okazała się inna. Po drugim kieliszku otworzyła
mu się
dusza i wszystko co w niej skrzętnie chował, potokiem słów
wylewał przede
mną. Są takie dni, kiedy człowiek czuje potrzebę zwierzenia
się drugiemu,
a szczególnie potrzeba wzrasta, gdy alkohol odblokuje kontrolne
komórki.
Wtedy otwierają się w mózgu różne, na codzień pozamykane,
sejfy i wyłazi
jaźń. Mniej lub bardziej różna od codziennie widzianego futerału.
L. z błyskiem w oczach
zaczął napiętnować rodzimych gorszycieli. Co
to tylko patrzą okazji by na czyjąś żone wleść. Gdy swoją
miał na miejscu
to opędzić się nie mógł od takich etatowych pieprzaczy, którzy
jako lwy
ryczące wokół krążyli. Więc żonę wywiózł do Gdańska bo tutaj
Sodoma I
Gomora. Wszyscy ze wszystkimi się pieprzą i pokusy na każdym
kroku. A
diabeł jest bardzo niebezpieczny. I niedoświadczona kobieta
nawet może
się nie spostrzec kiedy czystość małżeńską straci. Ciągle
więc pilnował i
odpędzał ale w końcu w obawie, że nie upilnuje odesłał babę
do Gdańska.
- I widzisz Zbychu co mam za życie? To przez tego h... w
rozporku,
uderzył sie po spodniach... Byłem w seminarium duchownym
i baba się
przymiliła. Uwiodła, zgrzeszyłem i to był koniec. Wszystkie
przyrzeczenia, śluby poszły w łóżko i myślałem tylko o tym
jednym...
Ale teraz jestem pilotem, mam żonę i honor nie pozwala, by
takie
prymitywy spoufalali się. O weź takiego S. (rzeczywiście
przystojny
brunet, dowódca eskadry - bardzo fajny chłopak) pułkowy ostrojebiec,
bez
żadnego szacunku dla kobiet. Oj kręcił się, kręcił, zagadywał,
z wódką
chciał przyjść, niby do mnie. Ale ja dobrze wiedziałem do
kogo. Więc
lepiej niech siedzi w Gdańsku. Tam kobita ma koleżanki, towarzystwo,
jakieś zajęcia.
Pomyślałem sceptycznie - naturalnie Staszwskich tam nie ma,
są za to
studenci, marynarze - ale nie powiedziałem tego. Nie chciałem
burzyć mu
przeświadczenia, że w Gdańsku cnota jego połowicy jest bezpieczna.
I w miarę opowiadania L. i ubywania wódki w butelce sam zapragnąłem
poznać tą piekną, napastowaną przez cały garnizon niewiastę.
Niestety
nigdy jej nie zobaczyłem. Jego też.
Bowiem L., ten gorliwy strażnik żoninej cnoty, w kilka tygodni
po naszym
spotkaniu roztrzaskał się migiem i jego piękna wybranka została
młodą
wdową. Ale chyba L. w zaświatach mógł spoczywać spokojnie,
bo kilkanaście
dni po nim, S. też rozleciał się w nocnym starcie jak ćma
uderzona kijem,
i młoda wdowa pewnie nie zdołała zaznać umizgów pułkowego
ostrojebca.
Pomyślałem wtedy jak śmieszne są sprawy, którymi zajmują
się ludzie.
Nieraz przez całe życie.
Przecież celu życia nie
może sprowadzać się tylko do tego by:
gromadzić dobra, pieprzyć baby, piąć się do władzy, chociaż
z wykładanej
nam filozofi marksistowskiej tak by wynikało. Główne bowiem
hasło brmi -
żyje się raz. Czułem jednak, że to nie jest rozwiązanie.
Że jest jakiś
zakryty przede mną sens, jakaś prawda do której nie mogę
dotrzeć.
Czternaście lat wbijania do głowy zasad "materializmu dialektycznego"
zasklepiło mózg w schematycznym myśleniu poza które
trudno wyjść.
Zresztą i tak wygodniej, nie myśleć. Człowiek z natury jest
leniwy.
Wszystko można usprawiedliwić, wytłumaczyć. Wszystko jest
moralne i dobre
jeśli daje mi zadowolenie. Codziennie inna baba, codziennie
wódka, co w
tym złego? Nawet chwalebne, jeśli się zważy, że pomaga w
wypełnieniu
zadania: zbudowania dobrobytu przyszłym pokoleniom. Ostatecznego
celu
życia?
Szczęście mas: to życie
przyszłych pokoleń bez wyzysku, życie w
raju socjalistycznym, tutaj na ziemi, teraz, a nie po śmierci
jak
obiecują religie. Dla osiągania takiego celu wszysto jest
dozwolone:
zdrada a nawet zabójstwo... Przecież: sranie, jedzenie, picie,
kopulowanie to wszystko jest naturalne, wynika z fizjologii
ludzkiego
ciała, więc po cóż te refleksje? Dobra stypa, to znaczy solidne
popicie,
"dzisiaj ty jutro my" i koniec z "filozofią". Jeszcze tylko
trochę
wspomnień usuwanych z czasem w mgiełkę zapomnienia i... do
przodu. Ciało
rwie się do... póki żyje.
W kawiarni oprócz wódki
był też adapter. Jeśli byli chętni
tańczono. Raz trafiłem na jakąś lokalną uroczystość. Adapter
grał, jakieś
pary tańczyły, a przy zsuniętych stolikach siedziało kilkanaście
osób.
Wśród nich uwagę zwracala tęga, ale bardzo ładna brunetka.
Podszedłem do
bufetu i poprosiłem o kieliszek wódki. Bufetowa, kobieta
pomna
komplementów jakimi darzyłem jej okazały biust, pierś wypięła
do przodu,
nalała i mile się uśmiechnęła.
do 30gdy