odc.30
- A ta dama, zerknęła na czarną jak rajfurka, to niebezpieczna sztuka.
  Żona szefa sztabu.
  Wzruszyłem ramionami.
  - A cóż mnie obchodzi ta dama albo tamta, jak już miałbym wypić kawę to
  wolałbym z panią.
  - Dobra, dobra, ja od bufetu wszystko widzę. Spodobała się panu i ona też
  na pana zerka. Tylko mąż też tam siedzi. Trzeba uważać. Roześmiała się i
  zrobiła się wcale przyjemna. Ostatecznie pomyślałem, bufet od pokoiku
  dzieli tylko kilka schodków. Ale przed następną płytą ktoś zawolał białe
  tango i przede mną stanęła brunetka.
  - A nie mówiłam -  bufetowa westchnęła.
  Tańczyć zacząłem z dystansem, chociaż obfite piersi i nie mniejszy brzuch
  z natury rzeczy prawie dotykały. Ale pomimo tuszy tańczyła lekko, i
  pachniała fiołkami. Brunetka, fiołki, oryginalnie i przyjemnmie.
  Szeroki dekolt o białej delikatnej karnacji w połączeniu z czarnymi
  gęstymi włosami upietymi w koński ogon, upodobniały ją do jednej z
  tłustych, ponętnych Żydówek z biblijnych obrazów.
  Przytuliłem ją, jak to w tangu. Poddała się bezwolnie, jednak kiedy
  miałem ochotę wsunąć jej nogę pomiedzy tłuste uda, jak robi się to też w
  tangu, zdecydowanie odsunęła się.
  - Tam siedzi mąż - szepnęła. Ale zaraz zajrzała mi w oczy i jakby w
  obawie żebym się nie zniechęcił, lekko ochrypłym z podniecenia głosem
  szybko powiedziała, że go nie kocha, że ma wrzody na żołądku, a resztę
  sam rozumiem...
  Ale w tej chwili to nieważne. Najważniejsze, że jakimś dziwnym zbiegiem
  okoliczności spotkaliśmy się. Jakie to romantyczne. I nawet nasze imiona
  Zbyszek (znała już moje imię) i Roma jak z romansu. Ostrożnie w kącie
  gorącym językiem dotyka ucha. Do fiołków dołącza jeszcze inny zapach.
  Podniecający, ale przyjemny. I nawet nie poczułem kiedy oplotła mnie
  niewidzialna pajęczyna pożądania.
  Jej nieszczęście naturalnie rozumiem. Swego czasu zostalem pouczony dosyć
  szczegółowo, przez podobnie nieszczęśliwą małżonkę, że jak mąż ma wrzody
  to trudności ma nie tylko z jedzeniem.
  Psiakość myślę, nie maja baby szczęścia. Co która wyjdzie za mąż to
  wrzodowiec. Ale z drugiej strony, kiedy popatrzyłem na jej męża,
  wysokiego, szczupłego bruneta o wyglądzie amanta filmowego, pomyślałem:
  to i dobrze. Bo kudy było by ci Zbychu z twoją słowiańską facjatą do
  niej, do tej czarnuli, gdyby nie te wrzody.
        Rano wsiadamy do autobusu PKS z Cewic do Lęborka. Na pokoik po
  schodkach nie chciała się zgodzić. Na wycieczkę do lasu też nie.
  - To co, że trochę śniegu - tłumaczyłem. - Marcowe słońce już grzeje i
  wcale nie tak zimno. Wystarczyłoby dobre futro. Miałem już w tym
  wzgledzie pewne doświadczenie.
  Ale ona tu na miejscu, nawet w lesie się boi, mężowi jeszcze doniosą.
  Zakochała się nieprzytomnie i chyba jej tak nie zostawię. To wszystko
  działo się ciągle w tym samym tangu. Ktoś wielokrotnie przekładał główkę
  adapteru. I, można by rzec, że w jedynm tańcu przeżyliśmy całą historię
  miłości, której opisanie zajmuje nieraz kilka tomów.  A my w jednym
  tangu. W jednej chwili. Ale jak mówią poeci, chwila miłości równa
  wieczności. I można by na tym skończyć, byłoby naprawdę romantycznie. (I
  tanio). Miłość nie spełniona do końca trwa o wiele dłużej niż wyżymana na
  materacach hotelowych, ale za mało się znaliśmy, by sobie to powiedzieć.
  By "to" odłożyć na inną okazję.
  No i dzisiaj tłuczemy się rozklekotanym jelczem, chociaż oboje pewnie
  czujemy, że dzisiaj to już nie wczoraj. Podniecenie jakby zabrał
  Morfeusz, ale słowo powiedziane, musimy.
        Jedziemy więc tajnie, osobno. Każde płaci bilet za siebie. Ulgowy,
  wydatek nieduży. Ale w Lęborku, gorączkowo sprawdzam zawartośc portfelo z
  cichą nadzieją, że może nie ma hotelu. Niestety jest. Jednopiętrowy, z
  obdrapanym tynkiem budynek, sprawia niezachęcające wrażenie. Widać, że
  stary, przedwojenny i na pewno nie jedna generacja leutnantów z
  miejscowego Wermachtu, spędzała w nim wesoło czas. I być może jeszcze
  mieszkały w nim dziewczynki?
        W niewielkim holu śmiedzącym papierosami i piwem wyraźnie czuło się
  ten powiew przeszłości. Ale na budzenie wyobraźni nie było czasu.
  Jakaś dama w kufajce unosi głowę z nad z szczotki i mówi"
  - Jeszcze nie posprzątane.
  Stoję z głupią miną i nie wiem co robić. Patrzę na Romę. Ale ta
  zdenerwowana, rozdygotana jakby dostawała św. Wita, patrzy na mnie z
  przerażeniem w czarnych, semicko wilgotnych oczach, i milczy.
  Chyba ucieknie, myślę, i ja za nią. Nic nie przychodzi mi do głowy .
  Kompletnie zbaraniałem.
  Wtem Roma otwiera torebkę i podaje banknot tej ze szczotką.
  - Proszę, pani kierowniczko, za uprzejmość.
  Ta patrzy przez chwilę spode łba. Bierze pieniądz, ogląda i mówi:
  - Idźcie na górę pod piątkę , tam już obleczone.
  Roma zamyka torebkę ale tak się trzęsie, że po schodach muszę wziąć pod
  rękę. Wchodzimy pod piątkę. Jedno łóżko, słońce w oknie, ciemne zasłony
  zsunięte. Kran i żelazna, niegdyś biała, umywalka, pod nią emaliowana
  miednica.
  - Co tobie, czego tak się telepiesz. Po co udajesz, już tu chyba byłaś.
  Wyglądało, że znasz  "kierowniczkę" - zauważam złośliwie. Bo nie lubię
  gdy ktoś uważa mnie za głupszego niż jestem.
  A ta w płacz.
  - Za kogo ty mnie masz. Nie wierzysz, że zakochałam się i że ja nigdy...
  Nigdy męża nie zdradziłam?
  Ale pasztet.
  - No dobra, nieważne - mówię, żeby tylko przestała płakać - chodź
  położymy się. Czasu za dużo nie mam.
  Ale ona nadal stoi i płacze.
  - Ty mnie nie wierzysz.
  - Naturalnie wierzę. Artystka z ciebie byłaby wspaniała. Taka
  zdenerwowana, pierwszy raz, a ten gest z pieniądzem... jakbyś robiła to
  codziennie.
  - Ja sama nie wiem skąd mi się wzięło... I znowu buczy.
  - Ja bardzo chciałam z tobą. A to widziałam na filmie. Nie byłeś na
  "Pożegnaniu"?
  - No już dobrze - nie chciałem przeciągać tego wstępu. - Wierzę ci. No
  chodź już, położymy się.
  - Ale ja tak nie mogę - znowu chlipie. Ja się teraz wstydzę. Co ty sobie
  teraz o mnie myślisz. Już mnie nie kochasz?
  Psiakość, alem egzaltowaną trafił. O miłości już zapomniałem. Chodzi mi
  tylko o czas. Coraz mam go mniej, a my stoimy na środku pokoju w świetle
  słonecznym jak dwoje aktorów na ostro oświetlonej scenie. Dwoje aktorów,
  którzy zapomnieli role, a sufler poszedł na piwo.
  Ona zdaje się potrafi tylko chlipać, a ja co mam robić? Utulić, rozebrać,
  położyć ? Sam nie dam rady. Toż to potężna kobieta, objąć nawet nie
  zdołam.
  W końcu jak błyskawica, olśnienie. Za dużo światła. Ktora ci się będzie
  wypinać w pełnym słońcu. Skoczyłem do kotar. Zaciągnąłem ze skrzypieniem
  zardzewiałego karnisza. Słońce zniknęło, a półmrok pogłębił tuman kurzu.
  Pogłaskałem po karku, po końskim ogonie i uspokajająco powiedziałem:
  - Nie bój się, drzwi zamknąłem na klucz.
  Położyła głowę na moje ramię i przestała chlipać. I trwaliśmy tak przy
  sobie przez chwilę, rozdzieleni tylko brzuchem, a ja przypomniałem gest
  Romy. Stówę, całą stówę dała tej babie, i poczułem do niej tkliwą
  czułość.
  Widocznie odczuła tą zmianę we mnie, bo przestała płakać, pogładziła po
  policzku i zaczęła zdejmować futro. Potem, kiedy się położyła, brzuch
  gdzieś zniknął, a twarz mleczno biała, z klasycznie zarysowanym noskiem
  jaśniała na tle rozrzuconych, kruczo czarnych włosów, jak marmurowa
  rzeźba starożytnej piękności. Była piękna.
        Kiedy dotknąłem jej zaszeptała:
  - Wierzysz i kochasz? Ciągle jednak tamto jej przeszkadzało.
  Cóż mogłem w tej sytuacji powiedzieć? Naturalnie potwierdziłem.
  Odpowiedzią był okrzyk, kocham, gwałtowne objęcie i gorący pocałunek.
        Szał szałem, pilnowałem jednak zegarka. Musiałem wracać na nocne
  loty i nie mogłem spóźnić się na autobus. O taksówce nawet nie myślałem z
  wiadomych powodów. I chociaż chętnie bym został na noc, by czynić to na
  co jest wg. Przysuchy przeznaczona, to jednak obowiązek nieubłaganie
  wzywał.
        Rozstawaliśmy się z niedosytem. Nie było czasu na utwierdzanie się
  wzajemne, że to cośmy przeżyli to nie zwyczajne zaspokojenie
  fizjologiczne, lecz wyraz głębszych uczuć. I chociaż Roma była nadal
  świeżą, pożądającą, piękną Rzymianką musiałem jednak iść. Przed
  rozstaniem pytała jeszcze... Potrzebowala potwierdzenia.
  W pośpiechu starałem się ją przekonać, żeby nie wyrządzać przykrości i
  nie zostawiać w pamięci brzydkiego wspomnienia. Mówiłem, że to nie jest
  dla mnie tylko przelotna przygoda i jeszcze coś w tym rodzaju... Myślałem
  już o lotach, a ona czekała na więcej. Wiem na co czekała, ale nie mogłem
  jej tego powiedzieć. Byłbym nieuczciwy.
  Po lotach jeszcze tej nocy odleciałem do Babich Dołów. Kilka tygodni
  potem zadzwoniła niespodziewanie do mnie z Gdyni. Przyjechała na jeden
  dzień. Ale ja nie mogłem wyjechać do niej...
        Zdarzyła się okazja zobaczenia się z nią, kiedy pewnego razu
  zostałem kierownikiem strzelania na poligonie w Cewicach. Zasadniczym
  naszym poligonem był poligon moski na akwenie nr 1. Na Mierzeji Rewskiej.
  Służył do strzelania i bombardowania. A nawet zrzucania bomby "atomowej"
  lub "wodorowej", zależnie od wyobraźni.
  Nadlatywało się na wysokości 50 metrów i szybkości 800 km/godz nad
  zatokę, według linii łączącej dwa specjalnie ustawione i mocno dymiące
  holowniki. Minąwszy pierwszy, nad drugim należało poderwać samolot do
  ciasnego immelmana i gdy samolot na wznoszeniu osiągnął kąt 45 o
  (określony na oko) naciskało się przycisk zrzutu bomb.
         Bomby leciały najpierw do góry, zataczały parabolę i po ośmiu
  kilometrach, w tym czasie kiedy samolot już oddalał się z kursem
  odwrotnym, spadały do morza. Naturalnie były nieuzbrojone, ale i tak
  przez te kilka sekund kierownikowi poligonu cierpła skóra. Ale pomimo to
  lubiłem tę służbę. Szczególnie gdy bombardowano z lotu nurkowego bombami
  uzbrojonymi. Przypominało mi to marzenia o podróżach morskich, piratach,
  okrętach. Na te kilka godzin stawałem się właśnie dowódcą "okrętu". Była
  to co prawda tylko motorówka, ale czyż wyobraźni potrzeba więcej?
         Rano, w dzień bombardowań, do mola babiodolskiego przybijala
  specjalna motorówka Mar.Woj. Wtedy wchodziłem na pokład z należnymi mi
  honorami i obejmowałem dowództwo. Wchodziłem na stanowisko dowodzenia i
  zaraz wszystko się zmieniało: stanowisko dowodzenia na pomost bojowy,
  motorowka zmieniała się w duży okręt, a ja w starego wilka morskiego.
  Podawałem kursy, wydawałem komendy gdzie rzucić kotwicę etc., dowodziłem
  okrętem..
  Przy morzu spokojnym były jeszcze dodatkowe atrakcje. Kiedy bomby spadły
  w pobliżu i ogłuszone ryby wypływały do góry brzuchem, ogłaszałem alarm,
  "człowiek za burtą". Załoga wyławiała rozbitków, a kucharz szykował
  patelnie.
  Potem, po zakończeniu ćwiczeń, znajdowało się gdzieś w zenzie schowane
  piwo i następowało utwierdzanie braterstwa broni.
        Gorzej gdy wiało. Na otwartym pomoście nie pomagały lotnicze futra
  czy marynarskie moleskiny, zimno przenika do kości. A do tego łajba
  potrafi skakać po falach, jak kuter torpedowy w ataku. Żołądek to do góry
  do gardła, to w dół, aż strach że wypadnie przez d... Zęby szczękają jak
  karabin maszynowy. Mokro, zimno, ponuro. Wtedy pal diabli zabawę w
  kapitaństwo i tylko by jak szybciej zakończyć pracę bojową i do domu. Do
  zwykłego, lądowego ciepełka.
        Poligon morski wystarczał do naszych rutynowych ćwiczeń, ale kiedy
  Amerykanie zastosowali nowy sposób bombardowań w Vietnamie z lotu
  koszącego, do nauczenia się tego sposobu potrzebny był lądowy. Polegał on
  na skrytym locie na wysokości 20-30 metrów do celu, i z bardzo bliskiej
  odległości zrzuceniu bomb lub odpaleniu rakiet.
  Amerykanie  mieli do tego celu nieznane u nas elektroniczne wyposażenie
  pokładowe takie jak: automatyczny radarowy pilot na małych wysokościach,
  automatyczne nawigator, samonaprowadzające się rakiety itp.
  My natomiast mieliśmy zdolnych nawigatorów, którzy wyliczyli, że jeśli
  odmierzymy kilka centymetrów na przedniej szybie kabiny i na tej
  wysokości nakreślimy termografem linję to w powinniśmy według niej tak
  samo celnie bombardować jak Amerykanie. Przypomniał mi się ś.p. sierżant
  Prucnal z piechoty, który przy strzelaniu z moździerzy nie korzystał
  nigdy z celownika optycznego, lecz z daszka swojej, frontowej jeszcze,
  czapki. Miał na nim nacięcia, odpowiadające kątom i celując według tego
  daszka osiągał zaskakująco dobre wyniki. Najlepsze w pułku.
  Tak więc jak on z moździeża według nacięć na daszku, tak my odrzutowcach
  według kreski termografem. Co tam imperialistyczna technika. Nasza prosta
  ludowa nie gorsza. Przynajmniej tańsza i nie psujaca się.

do 31 gdy.