odc.33
Pomieszczenia urządzono dla uczniów i nas kilkunastu "gości" pod
  pokładem w dawnych ładowniach. Olbrzymie hale wypełnione piętrowymi,
  żelaznymi żołnierskimi łóżkami, taboretami, szafkami, wyglądają jak sale
  żołnierskie. I gdyby nie stałe drżenie stalowych ścian i podłogi, można
  by było zapomnieć, że siedzimy w płynącym pudle dwa metry pod poziomem
  wody, a nie w zwyczajnych koszarach.
  Naturalnie to były pomieszczenia dla "gości", stała załoga mieszkala w
  nadbudówkach na pokładzie. Marynarska stołówka tradycyjnie na dziobie, a
  messa podoficerska i oficerska na śródokręciu, tam również mieścił się
  salon kapitański. Zaskoczeniem był podział kasyn na podoficerskie i
  oficerskie na lądzie zniesiony od po wojny, (zdobycz demokracji
  socjalistycznej jak podkreślali politrucy), tu jednak, na okręcie, status
  oficera był dużo wyższy niż na lądzie i różnica wyraźnie podkreślona.
  Służba - wachta, podczas okrętu "na morzu" pełniona była przez cztery
  godziny, potem osiem odpoczynku. Pełnili ją wszyscy pokładowcy poza
  naturalnie kapitanem i altylerzystami.
        Pokazano nam też maszynownię, ukryte serce okrętu. W głębokiej, na
  piętnaście metrów pod pokładem, sztolni widać było buchający czerwonym
  żarem olbrzymi piec, w którego otwarte drzwiczki półnagie postacie w
  samych tylko spodenkach sypały szuflami bez przerwy węgiel. A wszystko w
  przyćmionym węglowym pyłem nikłym świetle elektrycznym, pośród smrodu
  pary, żużla i rozprażonego żelaza.
  Zamaszystymi ruchami palacze rzucali pełne szufle węgla do pieca. Dwóch i
  za chwilę drugich dwóch podchodziło, na zmianę i: raz, i raz, i raz, i
  raz. Bez przerwy. Tonę na godzinę. Żeby te 60 obrotow na minutę, żeby
  ogromna góra żelaza posuwała się do przodu wbrew przeciwnościom wiatru i
  fali. Wachta dwie godziny. Dłużej organizm nie wytrzymywał morderczej
  pracy w zaduchu, w tej piekielnej czeluści. Zrozumiałem teraz, dlaczego
  autorzy książek maszynownie na parowcach, porównują do przedsionków
  piekła. A gdy jeszcze się pomyśli, że to wszystko odbywa się na dnie
  statku skąd na pokład droga długa, to nie trzeba dużej wyobrażni by
  przewidzieć co się dzieje gdy trafi się mielizna lub skała.
  Marynarzem przyjemnie może być, ale na pokładzie gdzie widno, powietrze i
  morze. A najlepiej być wypoczętym pasażerem jak ja. Wtedy w morzu można
  zobaczyć nie tylko monotonną udrękę codziennej nudy, ale nawet odbicie
  całego życia jak w wszechświecie. To stan ducha decyduje co się zobaczy.
        Dwunasta w nocy. Stoję na rufie nie mogąc zasnąć. Monotonny rytm
  drgania wału śrubowego i ginąca w mrocznym horyzoncie biała ścieżka
  spienionej wody, ślad pracowicie obracającej się śruby. W ciemnej nocy
  słabe błyski latarni rozewskiej. Tyle godzin, a jeszcze tkwimy w jej
  zasięgu. Ale już pełne morze. To się czuje. Dziób zaczyna się rytmicznie
  huśtać. W górę, w dół. Na rufie tego ruchu prawie się nie czuje, ale po
  godzinie, dwóch, okazuje się, że żołądek zaczyna reagować, wyraźnie mu to
  przeszkadza.
  Jestem pilotem więc z lekceważącym uśmiechem witam postacie w nocnym
  odzieniu, niepewnym krokiem dobywające się z wnętrza okrętu. Najgorzej że
  lądusy nie zwracają uwagi na wiatr i walą na burtę nawietrzną. Potem
  długo muszą zmywać z pokładu rzygowiny. Nie idę spać, wcale mi się nie
  chce, w końcu jednak czuję, że chociaż pilot, można rzec obligatoryjnie
  zwolniony z choroby morskiej, to jednak lepiej się położyć.
        Okręt nie przestaje się kiwać i w dzień, ale większość już nie
  zwraca na to uwagi. Przyzwyczaiła się. Czas spędza się dowolnie.
  Ja najlepiej lubię na rufie obserwować morze i jedynie tam względnie
  ciepło na pokładzie, nie dmucha lodowatym wiatrem. Tylko utrapieniem są
  tłuste sadze z potężnego komina. A palacze węgla nie żałują. Do morza
  Północnego daleko, spieszą się. Chowa się więc człowiek do stołówki-
  świetlicy na szachy lub brydża.
        W brydża i szachy można grać tylko sportowo. Wszelki hazard na
  okręcie zakazany. To w dzień i oficjalnie, bo w nocy, w podoficerskiej
  messie wielka gra. Przybyłek, dowódca klucza z drugiej eskadry, wysoki,
  chudy, żylasty, czarny góral z Podkarpacia, szykuje się na pokera i prosi
  o kibicowanie. Mam być takim mężem zaufania, który popatruje czy jaki as
  nie wyskakuje komu z rękawa. Zgadzam się bo i cóż robić? Ten ciągły
  hurkot maszyny robi w głowie mętlik, nie pozwala nawet czytać.
        Po capstrzyku więc, kiedy wszyscy poza wachtowymi śpią, cichcem
  schodzą się gracze. Każdy wykłada kupkę banknotow przed siebie na dowód,
  że ma pieniądze i zaczyna się gra. Sami podoficerowie, maci i bosmaci
  tylko jeden podporucznik mój Józek Przybyłek. Szczwana paka, od razu dają
  w kość szczurowi lądowemu. Gapy na piersi nie honorują. Dla nich wszystko
  co nie pływa, to szczur lądowy. Kupka pieniędzy przed Józkiem szybko
  znika i słyszę cichy szept. Pożycz... Mam niewiele, a jest nas z pułku
  tylko trzech (jeszcze Bronek specjalista od tajnych spraw i rozpoznania -
  wyprawa do Wdzydze) jak i to przegra to krewa. Będziemy bez złotówki, a
  tu nikt nie pożyczy, ale trudno, trzeba się wspierać może się odegra,
  wyciągam marne grosiki.
  Lala - tak przezywają Józka w pułku - wysoko przegrany, z kamienną twarzą
  rozpoczyna nową rundę. Poker jednak jest bezlitosny. Stare wygi, grube
  podoficery, prawdziwi matrosy, dla których jak widać to chleb powszedni,
  żeby szybciej wykończyć podwajają stawki. Czuję, że grają wspólnie na
  Józka, ale jak udowodnić... Józek też przecież nie frajer, myślę, ale
  coraz bardziej szkoda mi pieniędzy. Chociaż przez jeden wieczór można by
  popić... Finał jednak jak w filmie. Kiedy podochoceni matrosi podbijają
  stawki do wysokości przyprawiającej widza o drżenie serca i pula rośnie
  do miesięcznej oficerskiej pensjii, Lala karetą rozwala bank.
  Konsternacja. Cisza. Zamurowanie.T rwa chwilę zanim przytomnieją, potem z
  jakimś pod nocem bąkaniem umykają do swoich kajut. Zresztą już najwyższy
  czas bo dnieje.
        Bezchmurnie. W nocy przeszedł chłodny front. Wieje silny zimny
  wiatr, ale widoczność wspaniała. Prawie granatowe niebo, olśniewająco
  białe cumulusy i ostre kłujące słońce. Bardzo kolorowo. Wchodzimy do
  Kattegat. Od strony Szwecji błyska światło: whats schip? Podajemy dane,
  podkreślając "szkolny". Bez tego przymiotnika mogłyby być kłopoty.
  Wejście do cieśniny okrętu komunistycznego wymagało wcześniejszego
  uzgodnienia drogą dyplomatyczną. A tak, taryfa ulgowa. Możemy płynąć
  dalej.
  Nagle niespodziewanie alarm. Stajemy w szeregu, a obok przepływa
  krążownik szwedzki. Też na nim wzdłuż burty sznur marynarzy. Dowódcy
  salutują, a nasze działka grzmią salwami powitalnymi. Ilość salw jest
  zależna od rangi dowódcy, którego proporczyk powiewa na maszcie. Pierwszy
  raz uczestniczę w takim ceremoniale. Mam szczęście. Dotychczas było tylko
  odsalutowywanie banderą statkom handlowym.
        Przechodzimy blisko Malmä. Pierwszy raz widzę zachodni brzeg.
  Oglądam kapitalizm. Na płaskim brzegu olbrzymie, cylindryczne zbiorniki z
  napisem Shell, dalej domyślam się lotniska, bo samoloty latają bez
  przerwy. Startują, lądują, jedne za drugim, jakby jaka dywizja lotnicza
  latała po kręgu. Pierwszy raz widzę taki ruch cywilnych maszyn.
  Przez lornetkę wyraźnie widać samochody na nadmorskim bulwarze.
  Niekończący się wąż. Dalej sześciany betonowo szklanych budynków. Podobne
  do naszych tylko więcej szkła. Patrzę na te imperialistyczne cuda i coraz
  mniej ten widok mi się podoba. Oczekiwałem gór skalistych, głębokich
  fiordów, tańczących Koboldów w takt "suity", a tu brzeg płaski, szary,
  jakby brudny, trochę ocynkowanej blachy błyszczącej w słońcu i niebieskie
  smrodliwe dymki wypluwane przez pudełka na kółkach. Widok odpychający i
  drażniący jak parujący w słońcu żużel na torach kolejowych.
  Gdynia z morza to urzekające piękno. Hipnotyzujące jak Syrena. Trzeba
  zamknąc oczy, żeby się powstrzymać od skoczenia w morze żeby do niej,
  żeby szybciej.
  Bronek, ten od tajnych spraw i... wódki (nie omieszkuje uzupełnić)
  wyciąga na pokład jakieś skrzynie. Okazuje się, że są to aparaty
  fotograficzne, specjalne. Zawsze jednak tajny, płynie nie tylko jako
  pasażer. Kamery wyglądają jak żołnierskie szafki nocne, fotografuje nimi
  szwedzkie wybrzeże. W zaufaniu tylko mnie wyjaśnia, że prowadzi
  rozpoznanie urządzeń Nato, szczególnie instalacji łączności. Rzadka to
  okazja, by była taka fantastyczna pogoda akurat kiedy przepływamy. Jest
  więc ważny. Dyryguje przydzielonymi marynarzami.
        A ci aparaty umieszczają w cieniu, zadaszają plandekami by z
  którego blask na ląd nie poszedł i pilnują by nikt się nie zbliżał do
  przydzielonego im skrawka pokładu.
  Wydaje mi się nawet, że manewry wykonywane przez okręt podporządkowane są
  Bolkowemu zadaniu. Marynarze skrzętnie przesuwają kamery zależnie od
  kursu i przez godzinę kręcimy się w pobliżu Malmä. Potem już kurs prosto
  na Morze Północne. Pogoda nadal sprzyja. Zaczyna być widać oba brzegi,
  Danii i Szwecji. Po ciemnoniebieskim morzu uwija się mnóstwo małych
  stateczków, motorówek, jachtów i dość często przecinają nam kurs wieksze
  jednostki, najczęściej wysokie jak wieżowce białe promy.
  Podchodzimy do wąskiego przejścia pomiędzy Hälsinger po duńskiej stronie
  i Halsinborg po szwedzkiej. W Helsingerze z bliska przyglądamy się
  śpiczastym dachom pokrytych zieloną (patyną- blachą?) zamku królewskiego,
  gdzie podobno Szekspirowski Hamlet się Hamlecił. Samego zamku jednak nie
  widać, drzewa zasłaniają.
  Po prawej burcie szwedzki Halsinborg. Grupka słabo widocznych domków
  niczym nie wyróżniających się. Pogoda się psuje, chowamy się więc pod
  pokład. Kiedy zaczyna dość mocno kiwać domyślam się, że jesteśmy na Morzu
  Północnym. Wyłażę z wyra.
        Mglisto, niskie chmury, zacina deszczem. Fale dłuższe niż na
  Bałtyku, lepkie, oleiste, nieprzyjemne. Idą bez przerwy na statek, nic
  więcej nie widać tylko fale, jakby rodził je horyzont. Dziób podnosi się
  i opada ale w rytmie innym niż fale. Unosi się do góry wysoko, zatrzymuje
  kilkanaście sekund, potem opada głęboko jakby chciał nurkować, aż
  strasznie. Nic przyjemnego, do tego mokro i przenikliwie zimno. Wieje
  mocno.
  Wchodzę pod pokład i przez trzy dni praktycznie nie wychodzę. Nawiało w
  głowę i teraz zatoki, ból niesamowity. Czuję się rozbity i nieszczęśliwy.
  Zaczynam żałować tej tak upragnionej "atrakcji", najlepiej w domu...
  Jedynie co mogę zrobić to kibicować bezmyślnie Lali jego niekończącym się
  pokerowym bojom z matrosami. Raz się zgrywają nie żałując zaskórniaków i
  diet wydzielonych przez "stare", to znowu wygrywają. Czas jednak płynie i
  nasz Gryf też, bez przerwy.
        Po kilku dniach przestaje huśtać i wiać. Wracamy, przechodzimy w
  pobliżu Kopenhagi. Zza lekkiej mgiełki wyłaniają się spiczaste dachy
  starego miasta i urządzenia portowe. Znowu chmara stateczków, jachtów,
  łódek i wszelkiego drobiazgu tak licznie pokrywającego morze, że wody
  trudno się dopatrzeć. Kręcą się koło nas wesoło pozdrawiając: Heja, Heja.
  Ludzie weseli, przyjaźnie uśmiechnięci, swobodni... Nie wiemy jak
  odpowiadać. Czy można? Niektórzy kiwają dyskretnie dłońmi ale przeważa
  milczenie i głupie miny. Jeszcze posądzą o jaką znajomość, jakiś
  niedozwolony kontakt, a dalej już tylko krok do szpiegostwa. Przecież nic
  łatwiejszego niż dać ręką "znak". Trzeba więc być czujnym i nie dać się
  zwieść wesołymi, na pewno tylko z pozoru, heja, heja.
  Głęboko, żeby kto nie podsłuchał, budzi się w duszy refleksja. Jakież
  nasze wybrzeże puste. Raz na tydzień wypuszczą jakiś jacht, po długich
  zresztą rozważaniach: wybiorą wolność czy nie... a na codzień tylko
  osmolone węglem lub rudą brudne frachtowce, spracowane, ponure... Żeby
  tak trochę naturalnej radości, żeby ludzie upijali się na wesoło...
        Nagły grzmot z nieba przywraca rzeczywistości. Dwie pary
  srebrzystych odrzutowców zwija się w ciasnym skręcie tuż nad naszymi
  głowami. Klucz Schoting Starów, podobne do naszych Jak 23. Krótkie
  kadłuby, proste skrzydła. Przelatują w pochyleniu tuż nad pokładem na
  kilkunastu metrach, w kabinach roześmiane twarze młodych Duńczyków.
  To niedopuszczalne, trzeba protestować, jakiś sczerwieniały politruk
  biega po pokładzie. Głupi, nie wie że to nie ma nic wspólnego z polityką
  ani wojną, że to po prostu wielka frajda dla pilotow tak pokosić nad
  statkiem... A może w rodzinach są Polacy? Ostatecznie niemało zostało tu
  naszych żołnierzy po wojnie i chcą nas pozdrowić ? Aż mi się robi szkoda.
  Ja tu na tej śmierdzącej łajbie, a oni jak ptaki swobodnie w
  przestworzach. Na pożegnanie kiwają głęboko skrzydłami i nikną równie
  nagle jak się pokazali, w cienkiej mgiełce unoszącej się nad lądem. Nie,
  nie, nie zamieniłbym się w marynarza...
        Nocą, kiedy śpimy, przechodzimy Świnoujście, kanał i wczesnym
  rankiem cumujemy przy Wałach Chrobrego w Szczecinie. Oficjalne
  uroczystości i naprawa burty. Holownik Marynarki z aparaturą spawalniczą
  i po dwóch godzinach burta jak nowa. Płótno też dobrze trzymało, fal
  Północnego nie przepuściło.
  Po południu wyjście na ląd. Odbijamy po podniesieniu bandery, to znaczy
  po ósmej rano. Cała noc praktycznie wolna. Lala w decydującej rozgrywce
  ostatniej nocy ogołocił przeciwników, mamy więc z czym iść do miasta.
  Jestem pierwszy raz w Szczecinie, ale po kilkunastominutowym spacerze mam
  dosyć. Jest sobotnie popołudnie i jak w wszystkich miastach w
  socjaliźmie, po zamknięciu sklepów robi się pusto, szaro i smutno.
  Szukamy jakiejś kawiarni, cukierni z muzyką, łatwiej poznać wtedy jaką
  dziewczynę. Ostatecznie mamy za co się zabawić. Nie znamy jednak miasta,
  błąkamy się.
  W końcu trafiamy do Kaskady. Przed drzwiami tłum. Wszystkie miejsca
  zajęte, dopychamy się z trudem do wyliberjowanego jegomościa. Lala
  spojrzał ze swojej dwumetrowej wysokości i facet nawet bez napiwku
  otworzył drzwi. Zabawcie się dobrze, mrugnął porozumiewawczo, widocznie
  miał sentyment do Marynarki.

do 34gdy