Z początkiem roku dowództwo
kazało mi objąć obowiązki nawigatora
pułku. Stało się to, czego od kursu w Modlinie cały czas
się obawiałem
się. Nie chciałem tego stanowiska, bo aczkolwiek wyższe rangą,
zaliczane
do dowództwa pułku, to wolałem dowodzić niż siedzieć za biurkiem
z jednym
podwładnym marynarzem, przydzielonym do porządkowania map
i wykreślania
różnych metodycznych plansz.
Dowódca traktował to jako awans, wyróżnienie za zajęcie przez
Eskadrę
pierwszego miejsca w Lotnictwie Marynarki Wojennej
i bardzo się dziwił,
że ja tak bez entuzjazmu.
- Inny by ot, z pocałowaniem ręki, Siwy patrzył zdziwiony,
a kapitan nie
chce...
W końcu musiałem się zgodzić. W wojsku objęcia wyższego stanowiska
zgodnie z regulaminem nie ma prawa oficer odmówić, a swoją
wolę może
wygłaszać pod kołdrą w sypialni...
Zdałem więc eskadrę Karchutowi i akurat trafiła się okazja
zapisania się
do Yacht Klubu Kotwica - Marynarki Wojennej. Wielka woda
zawsze ciągnęła.
Marzenia o życiu na mostku kapitańskim, wielkich podróżach
pozostały z
młodości. I chociaż pozostały tylko marzeniami, a do dowodzenia
jachtem
jeszcze bardzo daleka droga, to jednak w jakimś stopniu wstąpienie
do
Klubu uważałem za pierwszy krok ich spełnienia.
Dawniej, kiedy morze
i statki znałem tylko z literatury nie zdwałem
sobie sprawy z zasadniczej różnicy w pływaniu na jachcie
i statku. Statek
handlowy to po prostu pływające przedsiębiorstwo. Trudno
tam o
romantyczne przygody. Chyba, że go Posejdon szturchnie trójzębem.
A tak
załadowanie, zaopatrzenie i czekanie na... rozładowanie,
załadowanie...
itd. Najszybciej, najtaniej, najbezpieczniej. Godziny nadgodziny,
urlopy,
kłótnie o żarcie, donosy, itp.
Morza, oceanY dotyka się jachtem. Na nim człowiek jest sam
z sobą, a jego
dusza czuję duszę oceanu. Nikt ani nic, żadne handlowe względy
nie
zakłócają tego kontaktu, jest czysty i tylko w nim może nastąpić
spełnienie, człowieka i morza. Razem ze mną Wachowiak, konstruktor
i
towarzysz z pierwszego rejsu po Zatoce kajakiem i Bojarski,
młody pilot z
drugiej eskadry, kolega z jego turnusu.
Jacht Klub Kotwica w
owym czasie był chyba najbogatszym klubem
Wybrzeża. Wzdłuż długiej kei jachty pięćdziesiątki1), trzydziestki
i
mniejsze. 1)Powierzchnia ożaglowania podstawowego w m2.
Zbudowane z drogich gatunkow drzewa, błyszczące niklowymi
okuciami,
niektóre posiadały nawet silniki, budziły zazdrość innych
klubów
żeglarskich. Również liczna stała załoga klubu była raczej
niespotykana w
innych klubach, gdzie prace konserwacyjne lub nawet remontowe
wykonywane
były społecznie, przez członków na zasadzie: chcesz popływać
to najpierw
popracuj.
W "Kotwicy" wszystko
to wykonywali marynarze odsługujący służbę
czynną, przeważnie w cywilu żeglarze, nierzadko nawet ze
stopniami
sterników morskich. Członkom Klubu więc pozostawało "czyste"
pływanie.
Wystarczyło telefonicznie uzgodnić datę i godzinę by jacht
już
otaklowany, czekał gotowy do wyjścia w morze, z załogą lub
bez.
W naszym przypadku uprawniona załoga była obowiązkowa. Było
to
kłopotliwe, bo czas wolny po służbie mogliśmy mieć po południu,
a
marynarze służby czynnej, z których werbowano załogę też
mieli w tym
czasie wolne i tylko od dobrej ich woli i naszego piwa zależało
czy
chcieli wypłynąć. Takie bowiem rozrywkowe pływanie nie było
ujęte w
planie zajęć Klubu.
Jak najszybciej więc chcieliśmy zdać na sterników. Szkopuł
był w tym, że
by móc zdawać na sternika, trzeba było zdać najpierw na żeglarza,
a na to
potrzebaby roku. Któż by miał cierpliwość przez rok poświęcać
wolny czas
i przychodzić, dopraszać się zabrania na pokład, gdzie i
tak nie czekało
nic innego niż pompowanie wody z zenzy.
Ostatecznie kierownictwo Klubu ustaliło, że na egzaminie
państwowym po
kursie jaki dla nas zorganizują, będziemy zdawać od razu
dwa egzaminy: na
stopień żeglarza i sternika.
Przez kilka miesięcy
uczyłem się pilnie: żeglowania, nawigacji,
locji, czytania map morskich, mierzenia szerokości geograficznej
sekstansem, itp. Gorzej było z umiejętnościami typowo żeglarskimi.
Już na
harcerskim obozie żeglarskim nie zauważyłem u siebie zdolności
do do
wiązania węzłów, zaplatania stalówek czy szpachlowania i
malowania
kadłubów, a teraz na starość, po prostu nie chciało się.
Wydawało mi się
to nieważne.
No i na szczęście tego samego zdania byli egzaminatorzy,
bo prace ręczne
pominięto. Jedynie Komisja postanowiła, że każdy ma przepłynąć
bączkiem
na śrubkę basen do falochronu i z powrotem. (150 metrów w
jedną strone.)
Bączek, to taka większa
skorupa orzecha włoskiego, lekka, kręcąca
się łódeczka, trudno na niej kierunek utrzymać. Szczególnie
przy
wiosłowaniu na "śrubkę", kiedy wiosłem z rufy macha sie jak
ryba ogonem.
Nie próbowałem przed egzaminem, gdy patrzyłem na innych wydawało
mi się
banalnie łatwe.
Stawał taki jeden z drugim w bączku, wkładał wiosło w dulkę
sterową i
ruszał od niechcenia, bez wysiłku w lewo, w prawo, a łódka
jak strzała.
Czego tu się uczyć. Szkoda zawracania sobie głowy.
Na egzaminie moi koledzy też stawali, machali wiosłem od
niechcenia i
pomimo silnego wiatru od brzegu w dziesięć minut dopływali
do falochronu
i z powrotem. Wszystko szło więc zgodnie z planem do chwili
kiedy
nadeszła moja kolej.
Ledwo oddałem cumę, a
bączek już kilkanaście metrów od brzegu.
Wiatr silniejszy niż myślałem. Włożyłem wiosło i... przy
pierwszym ruchu
wyskoczyło z dulki. O psiakość. Począłem delikatniej, nie
wyskoczyło ale
niewielki był wpływ tego ruszania na płynięcie. Bączek pchany
wiatrem
sunął, zgodnie z jego kierunkiem jak ścigacz i wcale nie
zważał na moje
niezdarne próby panowania nad nim.
Z trudem zamortyzowalem uderzenie burtą o falochron. Dobrze,
że z brzegu
komisja nie widzi, zawsze to 150 metrów, pocieszałem się.
Fala jednak
coraz większa i wspólnie z wiatrem przyciska do betonu. Zdenerwowany
nie
mogę odbić od falochronu by ruszyć w powrotną drogę. A warunek
egzaminu
(ulgowego) to przepłynąc tam i z powrotem.
Jestem na granicy rozpaczy.
Krótka ostra fala podrzuca jak piłką
bączkiem, a burtę szlifuje szorstki beton falochronu, jak
najlepszej
klasy glasspapier. Odpryskują płaty białej, świeżo położonej
na burcie
farby, aż serce się kraje. Gorączkowymi ruchami próbuję odepchnąc
łajbę
od falochronu, wiosłem, rękami, ale daremnie. Co odepchnę
dziób i biegnę
na rufę by dać impuls, uzyskac przestrzeń na włożenie wiosła,
ten za
moment znowu czochra się o beton jak dzik gdy go wszy gryzą.
Wiatr jak
ściana nie popuszcza. Zupełna kompromitacja, myślę przerażony.
Po co mi
to było? Tam na molo komisja pewnie zaśmiewa się do łez,
a ja tu, poważny
oficer, nie pierwszej przecież młodości, jachtmen - za jakiego
uchodzę w
jednostce, nie mogę sobie dać rady z bączkiem. Już nie chodzi
o egzamin,
ale o kompromitację.
Zaciskam zęby i popatrując
tylko, czy nie wysyłają pomocy - wtedy
wszystko skończone, walczę. Wyciągam z dulki wiosło i zwyczajnie
jak
indianin w canoe, raz z jednej burty to z drugiej... Bączek
kręci się
zdmuchiwany wiatrem jak bąk, burty sterczą wysoko podobne
żaglom, ale
zauważam, że powoli oddala się od falochronu. Ręce palą ogniem,
czerwone,
czuję jak bąble rosną z każdym ruchem, nie zwracam jednak
uwagi. Chodzi
przecież o mój prestiż, o honor. W połowie drogi zakładam
wiosło w tą
nieszczęsną dulkę rufową, muszę przecież chociaż dobić do
kei wiosłując
tak jak w zadaniu, ale bączek jakby tylko na to czekał, zaczyna
się
kręcić jak karuzela.
Na molo ucieszone gęby nie tylko komisji ale i mojej żony,
przyszła
zobaczyć jak mąż zostaje sternikiem, a ja rozpaczliwie walczę.
Nie daję
jednak za wygraną. Pokażę im. Dwoma rękami chwytam wiosło
i w lewo i w
prawo. Bączek jakby się opanował, a może wiatr i fala mniejsza,
keja
zasłania, dość że przestał się kręcić. Stanął dziobem do
brzegu ale do
przodu ani metr. Po jednym ruchu jakby chciał, ale gdy w
drugą stronę
ruszę wiosłem, cofa się. Akcja i reakcja: któreś prawo Newtona.
Kombinuję
idiotycznie.
Pracuję ciężko. Niech
zdarta skóra na dłoniach boli jak diabli,
niech boli, a ja muszę, zaklinam... I o dziwo bączek zataczając
się po
kierunku jak pijany, pchany bardziej chyba wolą niż wiosłem
zaczyna
powoli zbliżać się do mola. Komisja nie mogła doczekać się
mojego
zwycięstwa nad morzem, odeszła (byłem ostatnim zdającym),
za to powitała
Kinga i koledzy. Szczególnie drwiła Kinga, kiedy na drżących
nogach
gramoliłem się po schodkach na keję.
Być może śmieszny to był widok, starszy, siwawy... Nie wzruszyła
ich
nawet krew cieknąca z dłoni, też ci rana, potrafią się śmiać
gdy kto
upadnie i złamie rękę... ale w końcu pomyślałem, coż to ja
baba jestem? A
egzamin na żeglarza zdałem? Zdałem.
Egzamin na sternika jachtowego
składał się z dwóch części. Teorii i
praktycznego kierowania jachtem. Z teorii zdałem bez kłopotów.
Mapy,
nawigacja, locja, sygnały i znaki morskie, tym wszystkim
interesowałem
się od dawna, kiedy jeszcze o egzaminie nie myślałem. Lubiłem
tym się
zajmować.
Druga część egzaminu, praktyczna z manewrów, poszła równie
dobrze. Wiatr
był umiarkowany i manewrowanie jachtem nie sprawiało mi trudności.
W
dowodzeniu miałem przecież nielichą wprawę. Wypłynęliśmy
12 metrowym
jachtem o pięćdziesięciu metrach kwadratowych ożaglowania.
Załoga to koledzy zdający, poza tym, dowódca kapitan - instruktor
kapitan
i komisja, stare, siwe emerytowane wygi, przeważnie z Iskry.
Każdy ma
przenośny pulpit z kartą egzaminacyjną i po każdym zadaniu
wpisuje sobie
tylko znaną tajną ocenę. NIe wiadomo czy człowiek zrobił
dobrze czy źle.
Niepewność do zakończenia egzaminu, egzaminu państwowego.
Więc po kolei:
Wyjście z portu. Żeglowanie: bejdewindem, halbwindem, fordewindem.Podaję
komendy, załoga sprawnie przebrasowuje żagle - fok i grot,
tylko jacht
wydaje mi się za wolno wykonuje manewry. Nie to co samolot,
ale i wiatr
nie silny. 30- 40 B. Warunki idealne.
Zwroty przez sztag i rufę. Określenie pozycji na mapie. Stanięcie
w dryf
i kotwiczenie... Cały czas pełna koncentracja, chociaż nadrabiałem
miną,
że niby dla mnie to nic wielkiego, chleb codzienny. Mogę
pływać i przy
ósemce. Dopiero kiedy na moją komendę kotwicę rzuć, żelazo
z głośnym
pluskiem wpadło w morze, a jacht cofając się lekko zadrżał
napinając
łańcuch, i z dziobu doszedł okrzyk: kotwica trzyma, odetchnąłem
z ulgą.
Poczułem wtedy jaki byłem napięty, ile to nerwów mnie kosztowało.
Najwięcej chyba ciągła obawa, że jakaś nieprzewidziana błachostka
może
pogrzebać wszystko. A komisja niezależna, surowa i jak to
staryki szukają
okazji do wyżycia się. Z drugiej strony odpowiedzialność
też. Patent
upoważnia do prowadzenia jachtów po wodach śródlądowych bez
ograniczeń, a
po wodach przybrzeżnych morskich jako dowódca jachtu do trzydziestu
metrów (kwadratowych) żagli, a na wodach otwartych morskich
jako członek
załogi (załogant) bez ograniczeń. Egzamin zdałem. Patent
sternika
jachtowego otrzymałem 13.07.1962 w Gdyni.
Uwieńczeniem patentu
był rejs "samodzielny" po Zatoce. Popłynęliśmy
trójką: Wachowiak, Bojarski i ja, świeżo upieczeni sternicy
- no i dodany
na dowódcę marynarz służby czynnej, sternik morski. Wypisaliśmy
jacht na
dobę, skrzynkę piwa pod pokład, dwie dziewczyny poderwane
przez młodszą
część załogi i hajda w morze.
Początkowo mieliśmy zamiar noc spędzić na morzu manewrując,
takie nocne
ćwiczenia. Dziewczynom jednak szybko zaczęło się nudzić i
namówiły na
tańce w domu wczasowym w Juracie. Wzięliśmy więc kurs na
Jastarnię.
Zmierzch szybko zapadał, wiał dość silny, 4-5 B z N ku NE,
i mknęliśmy w
chmurną, ciemną noc, jak nie przymierzając ścigacz. "Bosmat
"miał dużą
dzielność morską i pięknie śmigał ostrym bajdewindem. W ciemnościach
dotarliśmy do wejścia portu w Jastarni. Wąski, czterdzietometrowej
szerokości forwater, między dwoma falochronami.
Wiało prosto w dziób
więc zaczęliśmy halsować. Było ciężko, bo
jacht 9 metrów długości ledwo zrobił zwrot i stanął w bejdewindzie
na
kursie, zaraz wyrastała ściana falochronu. Szybko znowu zwrot...
a
przepływając odcinek zaledwie kilkunastu metrów, zbliżaliśmy
się do portu
nie więcej niż metr lub dwa. Przeciwny wiatr i fala w zupełnej
ciemności.
Port oświetlony słabo, jedynie główki falochronu czerwono
zielono
ożywiały chlustającą wodą ciemność.
do 37