Odc.36
Lasy wokół Zaboru pełne były grzybów. Dosłownie. Podrzybki i
  olszówki.Tymi ostatnimi byłem goszczony przez Kingę na wszelkie możliwe
  sposoby. Podawała je w postaci kotletów, naleśników, kiszonych do mięsa,
  a wieczorem marynowane do... wiadomo czego. Po pracy i szkole spędzali
  czas w lesie. Odpoczywali i przynosili pełne kosze.
  Raz wybrałem się z nimi i z zachwytu nad widzianą pierwszy raz w życiu
  taką liczbą grzybów zrobiłem zdjęcie: na polanie stoją pełne kosze już
  ściętych, a wokół jeszcze brązowo od kapeluszy, które by może kosą...
        Na sylwestra 1961 udało mi się dostać krótki urlop i Nowy rok 1962
  powitaliśmy w Zaborze, na przyjęciu w Ośrodku Zdrowia. Poznałem bardzo
  sympatycznych: Kinga Konarzewskiego, lekarza, kierownika Ośrodka, jego
  żonę Alę, Krystynę, pielęgniarkę- położną i jej męża Jasia.
  Jedynie Krysia w moim wieku, sanitariuszka z Powstania, a reszta młodsza,
  ale wszystkim smakowała okowita i było bardzo wesoło i sympatycznie.
  Podobała mi się zarówno Krysia, o opływowych kształtach blondyna jak i
  młodziutka Ala, szczupła cyganicha. Panowie, szybko staliśmy się zresztą
  przyjaciółmi, byli z tych, których alkohol raczej usypia niż pobudza,
  odwrotnie niż mnie, było więc spokojnie i fajnie. Aż żal było odjeżdżać.

       Z początkiem roku dowództwo kazało mi objąć obowiązki nawigatora
  pułku. Stało się to, czego od kursu w Modlinie cały czas się obawiałem
  się. Nie chciałem tego stanowiska, bo aczkolwiek wyższe rangą, zaliczane
  do dowództwa pułku, to wolałem dowodzić niż siedzieć za biurkiem z jednym
  podwładnym marynarzem, przydzielonym do porządkowania map i wykreślania
  różnych metodycznych plansz.
  Dowódca traktował to jako awans, wyróżnienie za zajęcie przez Eskadrę
  pierwszego miejsca w  Lotnictwie Marynarki Wojennej i bardzo się dziwił,
  że ja tak bez entuzjazmu.
  - Inny by ot, z pocałowaniem ręki, Siwy patrzył zdziwiony, a kapitan nie
  chce...
  W końcu musiałem się zgodzić. W wojsku objęcia wyższego stanowiska
  zgodnie z regulaminem nie ma prawa oficer odmówić, a swoją wolę może
  wygłaszać pod kołdrą w sypialni...
  Zdałem więc eskadrę Karchutowi i akurat trafiła się okazja zapisania się
  do Yacht Klubu Kotwica - Marynarki Wojennej. Wielka woda zawsze ciągnęła.
  Marzenia o życiu na mostku kapitańskim, wielkich podróżach pozostały z
  młodości. I chociaż pozostały tylko marzeniami, a do dowodzenia jachtem
  jeszcze bardzo daleka droga, to jednak w jakimś stopniu wstąpienie do
  Klubu uważałem za pierwszy krok ich spełnienia.
        Dawniej, kiedy morze i statki znałem tylko z literatury nie zdwałem
  sobie sprawy z zasadniczej różnicy w pływaniu na jachcie i statku. Statek
  handlowy to po prostu pływające przedsiębiorstwo. Trudno tam o
  romantyczne przygody. Chyba, że go Posejdon szturchnie trójzębem. A tak
  załadowanie, zaopatrzenie i czekanie na... rozładowanie, załadowanie...
  itd. Najszybciej, najtaniej, najbezpieczniej. Godziny nadgodziny, urlopy,
  kłótnie o żarcie, donosy, itp.
  Morza, oceanY dotyka się jachtem. Na nim człowiek jest sam z sobą, a jego
  dusza czuję duszę oceanu. Nikt ani nic, żadne handlowe względy nie
  zakłócają tego kontaktu, jest czysty i tylko w nim może nastąpić
  spełnienie, człowieka i morza. Razem ze mną Wachowiak, konstruktor i
  towarzysz z pierwszego rejsu po Zatoce kajakiem i Bojarski, młody pilot z
  drugiej eskadry, kolega z jego turnusu.
        Jacht Klub Kotwica w owym czasie był chyba najbogatszym klubem
  Wybrzeża. Wzdłuż długiej kei jachty pięćdziesiątki1), trzydziestki i
  mniejsze. 1)Powierzchnia ożaglowania podstawowego w m2.
  Zbudowane z drogich gatunkow drzewa, błyszczące niklowymi okuciami,
  niektóre posiadały nawet silniki, budziły zazdrość innych klubów
  żeglarskich. Również liczna stała załoga klubu była raczej niespotykana w
  innych klubach, gdzie prace konserwacyjne lub nawet remontowe wykonywane
  były społecznie, przez członków na zasadzie: chcesz popływać to najpierw
  popracuj.
        W "Kotwicy" wszystko to wykonywali marynarze odsługujący służbę
  czynną, przeważnie w cywilu żeglarze, nierzadko nawet ze stopniami
  sterników morskich. Członkom Klubu więc pozostawało "czyste" pływanie.
  Wystarczyło telefonicznie uzgodnić datę i godzinę by jacht już
  otaklowany, czekał gotowy do wyjścia w morze, z załogą lub bez.
  W naszym przypadku uprawniona załoga była obowiązkowa. Było to
  kłopotliwe, bo czas wolny po służbie mogliśmy mieć po południu, a
  marynarze służby czynnej, z których werbowano załogę też mieli w tym
  czasie wolne i tylko od dobrej ich woli i naszego piwa zależało czy
  chcieli wypłynąć. Takie bowiem rozrywkowe pływanie nie było ujęte w
  planie zajęć Klubu.
  Jak najszybciej więc chcieliśmy zdać na sterników. Szkopuł był w tym, że
  by móc zdawać na sternika, trzeba było zdać najpierw na żeglarza, a na to
  potrzebaby roku. Któż by miał cierpliwość przez rok poświęcać wolny czas
  i przychodzić, dopraszać się zabrania na pokład, gdzie i tak nie czekało
  nic innego niż pompowanie wody z zenzy.
  Ostatecznie kierownictwo Klubu ustaliło, że na egzaminie państwowym po
  kursie jaki dla nas zorganizują, będziemy zdawać od razu dwa egzaminy: na
  stopień żeglarza i sternika.
        Przez kilka miesięcy uczyłem się pilnie: żeglowania, nawigacji,
  locji, czytania map morskich, mierzenia szerokości geograficznej
  sekstansem, itp. Gorzej było z umiejętnościami typowo żeglarskimi. Już na
  harcerskim obozie żeglarskim nie zauważyłem u siebie zdolności do do
  wiązania węzłów, zaplatania stalówek czy szpachlowania i malowania
  kadłubów, a teraz na starość, po prostu nie chciało się. Wydawało mi się
  to nieważne.
  No i na szczęście tego samego zdania  byli egzaminatorzy, bo prace ręczne
  pominięto. Jedynie Komisja postanowiła, że każdy ma przepłynąć bączkiem
  na śrubkę basen do falochronu i z powrotem. (150 metrów w jedną strone.)
        Bączek, to taka większa skorupa orzecha włoskiego, lekka, kręcąca
  się łódeczka, trudno na niej kierunek utrzymać. Szczególnie przy
  wiosłowaniu na "śrubkę", kiedy wiosłem z rufy macha sie jak ryba ogonem.
  Nie próbowałem przed egzaminem, gdy patrzyłem na innych wydawało mi się
  banalnie łatwe.
  Stawał taki jeden z drugim w bączku, wkładał wiosło w dulkę sterową i
  ruszał od niechcenia, bez wysiłku w lewo, w prawo, a łódka jak strzała.
  Czego tu się uczyć. Szkoda zawracania sobie głowy.
  Na egzaminie moi koledzy też stawali, machali wiosłem od niechcenia i
  pomimo silnego wiatru od brzegu w dziesięć minut dopływali do falochronu
  i z powrotem. Wszystko szło więc zgodnie z planem do chwili kiedy
  nadeszła moja kolej.
        Ledwo oddałem cumę, a bączek już kilkanaście metrów od brzegu.
  Wiatr silniejszy niż myślałem. Włożyłem wiosło i... przy pierwszym ruchu
  wyskoczyło z dulki. O psiakość. Począłem delikatniej, nie wyskoczyło ale
  niewielki był wpływ tego ruszania na płynięcie. Bączek pchany wiatrem
  sunął, zgodnie z jego kierunkiem jak ścigacz i wcale nie zważał na moje
  niezdarne próby panowania nad nim.
  Z trudem zamortyzowalem uderzenie burtą o falochron. Dobrze, że z brzegu
  komisja nie widzi, zawsze to 150 metrów, pocieszałem się. Fala jednak
  coraz większa i wspólnie z wiatrem przyciska do betonu. Zdenerwowany nie
  mogę odbić od falochronu by ruszyć w powrotną drogę. A warunek egzaminu
  (ulgowego) to przepłynąc tam i z powrotem.
        Jestem na granicy rozpaczy. Krótka ostra fala podrzuca jak piłką
  bączkiem, a burtę szlifuje szorstki beton falochronu, jak najlepszej
  klasy glasspapier. Odpryskują płaty białej, świeżo położonej na burcie
  farby, aż serce się kraje. Gorączkowymi ruchami próbuję odepchnąc łajbę
  od falochronu, wiosłem, rękami, ale daremnie. Co odepchnę dziób i biegnę
  na rufę by dać impuls, uzyskac przestrzeń na włożenie wiosła, ten za
  moment znowu czochra się o beton jak dzik gdy go wszy gryzą. Wiatr jak
  ściana nie popuszcza. Zupełna kompromitacja, myślę przerażony. Po co mi
  to było? Tam na molo komisja pewnie zaśmiewa się do łez, a ja tu, poważny
  oficer, nie pierwszej przecież młodości, jachtmen - za jakiego uchodzę w
  jednostce, nie mogę sobie dać rady z bączkiem. Już nie chodzi o egzamin,
  ale o kompromitację.
        Zaciskam zęby i popatrując tylko, czy nie wysyłają pomocy - wtedy
  wszystko skończone, walczę. Wyciągam z dulki wiosło i zwyczajnie jak
  indianin w canoe, raz z jednej burty to z drugiej... Bączek kręci się
  zdmuchiwany wiatrem jak bąk, burty sterczą wysoko podobne żaglom, ale
  zauważam, że powoli oddala się od falochronu. Ręce palą ogniem, czerwone,
  czuję jak bąble rosną z każdym ruchem, nie zwracam jednak uwagi. Chodzi
  przecież o mój prestiż, o honor. W połowie drogi zakładam wiosło w tą
  nieszczęsną dulkę rufową, muszę przecież chociaż dobić do kei wiosłując
  tak jak w zadaniu, ale bączek jakby tylko na to czekał, zaczyna się
  kręcić jak karuzela.
  Na molo ucieszone gęby nie tylko komisji ale i mojej żony, przyszła
  zobaczyć jak mąż zostaje sternikiem, a ja rozpaczliwie walczę. Nie daję
  jednak za wygraną. Pokażę im. Dwoma rękami chwytam wiosło i w lewo i w
  prawo. Bączek jakby się opanował, a może wiatr i fala mniejsza, keja
  zasłania, dość że przestał się kręcić. Stanął dziobem do brzegu ale do
  przodu ani metr. Po jednym ruchu jakby chciał, ale gdy w drugą stronę
  ruszę wiosłem, cofa się. Akcja i reakcja: któreś prawo Newtona. Kombinuję
  idiotycznie.
        Pracuję ciężko. Niech zdarta skóra na dłoniach boli jak diabli,
  niech boli, a ja muszę, zaklinam... I o dziwo bączek zataczając się po
  kierunku jak pijany, pchany bardziej chyba wolą niż wiosłem zaczyna
  powoli zbliżać się do mola. Komisja nie mogła doczekać się mojego
  zwycięstwa nad morzem, odeszła (byłem ostatnim zdającym), za to powitała
  Kinga i koledzy. Szczególnie drwiła Kinga, kiedy na drżących nogach
  gramoliłem się po schodkach na keję.
  Być może śmieszny to był widok, starszy, siwawy... Nie wzruszyła ich
  nawet krew cieknąca z dłoni, też ci rana, potrafią się śmiać gdy kto
  upadnie i złamie rękę... ale w końcu pomyślałem, coż to ja baba jestem? A
  egzamin na żeglarza zdałem? Zdałem.
        Egzamin na sternika jachtowego składał się z dwóch części. Teorii i
  praktycznego kierowania jachtem. Z teorii zdałem bez kłopotów. Mapy,
  nawigacja, locja, sygnały i znaki morskie, tym wszystkim interesowałem
  się od dawna, kiedy jeszcze o egzaminie nie myślałem. Lubiłem tym się
  zajmować.
  Druga część egzaminu, praktyczna z manewrów, poszła równie dobrze. Wiatr
  był umiarkowany i manewrowanie jachtem nie sprawiało mi trudności. W
  dowodzeniu miałem przecież nielichą wprawę. Wypłynęliśmy 12 metrowym
  jachtem o pięćdziesięciu metrach kwadratowych ożaglowania.
  Załoga to koledzy zdający, poza tym, dowódca kapitan - instruktor kapitan
  i komisja, stare, siwe emerytowane wygi, przeważnie z Iskry. Każdy ma
  przenośny pulpit z kartą egzaminacyjną i po każdym zadaniu wpisuje sobie
  tylko znaną tajną ocenę. NIe wiadomo czy człowiek zrobił dobrze czy źle.
  Niepewność do zakończenia egzaminu, egzaminu państwowego. Więc po kolei:
  Wyjście z portu. Żeglowanie: bejdewindem, halbwindem, fordewindem.Podaję
  komendy, załoga sprawnie przebrasowuje żagle - fok i grot, tylko jacht
  wydaje mi się za wolno wykonuje manewry. Nie to co samolot, ale i wiatr
  nie silny. 30- 40 B. Warunki idealne.
  Zwroty przez sztag i rufę. Określenie pozycji na mapie. Stanięcie w dryf
  i kotwiczenie... Cały czas pełna koncentracja, chociaż nadrabiałem miną,
  że niby dla mnie to nic wielkiego, chleb codzienny. Mogę pływać i przy
  ósemce. Dopiero kiedy na moją komendę kotwicę rzuć, żelazo z głośnym
  pluskiem wpadło w morze, a jacht cofając się lekko zadrżał napinając
  łańcuch, i z dziobu doszedł okrzyk: kotwica trzyma, odetchnąłem z ulgą.
  Poczułem wtedy jaki byłem napięty, ile to nerwów mnie kosztowało.
  Najwięcej chyba ciągła obawa, że jakaś nieprzewidziana błachostka może
  pogrzebać wszystko. A komisja niezależna, surowa i jak to staryki szukają
  okazji do wyżycia się. Z drugiej strony odpowiedzialność też. Patent
  upoważnia do prowadzenia jachtów po wodach śródlądowych bez ograniczeń, a
  po wodach przybrzeżnych morskich jako dowódca jachtu do trzydziestu
  metrów (kwadratowych) żagli, a na wodach otwartych morskich jako członek
  załogi (załogant) bez ograniczeń. Egzamin zdałem. Patent sternika
  jachtowego otrzymałem 13.07.1962 w Gdyni.
        Uwieńczeniem patentu był rejs "samodzielny" po Zatoce. Popłynęliśmy
  trójką: Wachowiak, Bojarski i ja, świeżo upieczeni sternicy - no i dodany
  na dowódcę marynarz służby czynnej, sternik morski. Wypisaliśmy jacht na
  dobę, skrzynkę piwa pod pokład, dwie dziewczyny poderwane przez młodszą
  część załogi i hajda w morze.
  Początkowo mieliśmy zamiar noc spędzić na morzu manewrując, takie nocne
  ćwiczenia. Dziewczynom jednak szybko zaczęło się nudzić i namówiły na
  tańce w domu wczasowym w Juracie. Wzięliśmy więc kurs na Jastarnię.
  Zmierzch szybko zapadał, wiał dość silny, 4-5 B z N ku NE, i mknęliśmy w
  chmurną, ciemną noc, jak nie przymierzając ścigacz. "Bosmat "miał dużą
  dzielność morską i pięknie śmigał ostrym bajdewindem. W ciemnościach
  dotarliśmy do wejścia portu w Jastarni. Wąski, czterdzietometrowej
  szerokości forwater, między dwoma falochronami.
        Wiało prosto w dziób więc zaczęliśmy halsować. Było ciężko, bo
  jacht 9 metrów długości ledwo zrobił zwrot i stanął w bejdewindzie na
  kursie, zaraz wyrastała ściana falochronu. Szybko znowu zwrot... a
  przepływając odcinek zaledwie kilkunastu metrów, zbliżaliśmy się do portu
  nie więcej niż metr lub dwa. Przeciwny wiatr i fala w zupełnej ciemności.
  Port oświetlony słabo, jedynie główki falochronu czerwono zielono
  ożywiały chlustającą wodą ciemność.
do 37