odc.37
Mocno więc pracowaliśmy, ale efekty były niewielkie. Wiatr i fala
blokowały wejście. Nagle, kiedy po wielkich wysiłkach posunęliśmy
się
kilkadziesiąt metrów, jacht czerknął mieliznę. Sytuacja znana
z książek,
ale czytając nie mogłem sobie wyobrazić, dlaczego taka niebezpieczna.
Przesadzają w opisach, że statki toną... No bo cóż to znaczy
mielizna.
Niewielka głębokość gdzie statek sięga dna. Znaczy płytko,
a płytko to
bezpiecznie. Nawet nie umiejący pływać nie utonie. Myślałem.
Dopiero teraz przekonałem
się jaka to groźba dla statku - osiąść na
mieliźnie. Gwałtownie się zatrzymał i małośmy się nie poprzewracali.
Momentalnie stracił szybkość i zdolność manewrowania. Po
prostu stanął w
miejscu i tylko fale podrzucały, do góry i na dół. Każdemu
takiemu
ruchowi towarzyszyło ciężkie uderzenie, jak młotem, kila
o dno. Było to
tak gwałtowne, że trzeba było zamykać gęby, żeby nie przygryść
języka.
Zestrachaliśmy się, że rozbijemy łajbę, a łajba drewniana,
mahoniowo -
jesionowo - dębowa, warta ze trzysta tysięcy. (Spłata do
końca życia.)
Tłucze więc morze nami o twarde dno, regularnie jak w zegarze.
Łup,
łup... Baby piszczą, my żaglami tak i siak. Jednak jacht
ani myśli się
ruszyć. Siedzi twardo na mieliźnie i tylko w górę i w dół,
podskok i łup.
Wszystko trzeszczy, skrzypi, jęczy, a nam aż żołądki obrywa
to łup i
łup...
Nie ma rady, skaczę do
morza z Wachowiakiem, woda po piersi, z
emocji nie czujemy jej chłodu. Próbujemy spychać kadłub w
momencie kiedy
unoszą go fale, ale rezultaty mierne. Gdy stoimy na dnie,
woda do piersi
i mamy jakiś punkt oparcia, ale on wtedy też siedzi twardo.
Za to gdy
nadejdzie fala i go unosi, to i nas też, tracimy grunt i
musimy pływać, o
spychaniu nie ma mowy. Wracamy na pokład.
W końcu wszyscy na pokład, chwytamy za bosaki i razem w rytm
fali... hop.
I jeszcze raz, i jeszcze... Ktoryś raz utrafiliśmy i woda
pomogła.
Oderwał się od dna. Ruszył, zaczął płynąć.
Wielka ulga i szczęście.
Niepowtarzalne uczucie przeżywania
narodzin jachtu. Kiedy przestaje być martwym truchłem rozbijanym
falami,
a staje się znowu lotnym ptakiem morza.
Poszliśmy z wiatrem. Pal diabli Jastarnię, dobrze że krypa
się nie
rozeszła. Gwiazdy nad nami, ciemność, cisza i tylko syk wody
rozcinanej
dziobem. Nikłe światełka pozycyjne znaczą nasz obrys. Czerwone
na lewej
burcie, zielone na prawej, jak na samolocie. Suniemy. Odprężenie
po
trwodze, więc piwko. Jedno, drugie. Po kilku zostaję sam
ze sternikiem na
pokładzie, chłopaki z dziewczynami zeszli do kajuty. Kiedy
wiatr ucicha
dochodzą z niej piski, sapania, a nawet jęki, jakby która
torturowana...
W końcu jedna rozmamłana wychodzi na pokład.
Rozbudzona paruje seksem,
półprzytomnie opiera mi rękę na udzie.
Ona jest jachtowa dziewczyna, bełkocze, i cała załoga jej
się podoba.
Odsuwam jej rękę, za świeżo, a do tego uważam się za starego.
Mam
trzydzieści dwa lata i siwe skronie. Niemoralnie z taką młodą...
co
najmniej 12 lat różnicy. Daję znak sternikowi, zastąpię go...
Dla młodego
w służbie czynnej nadzwyczajna okazja.
Kładzie ją na ławeczce, ale za wąska, zwalają się na pokład.
Dziewczyna
naładowana energią przejmuje inicjatywę, siada jak dżokej,
dyskretnie
odwracam głowę, ale ona wrzeszczy jakby obdzierana ze skóry,
wiatr nie
zagłusza, za cichy.
Krew uderza mi do głowy, to po piwku. Niech diabli wezmą
takie rejsy. W
końcu cisza, dziewczyna chyłkiem do kabiny, a my znowu we
dwóch żeglujemy
do świtu. Potem stajemy w Górkach Wschodnich, pary wyłażą
na pokład,
nocna wachta może się przespać, ale sen do mnie nie przychodzi.
Wczesnym popołudniem
wracamy do Gdyni. Nastrój nieszczególny.
Zmęczeni, skacowani piwem, obojętni. Jednego tylko mnie rozsadza
energia.
Dziewczyny świeże, jakby nigdy nic próbują do mnie się przymilić,
ale
jestem twardy, surowy i chociaż pożądanie wprost roznosi,
nie mam jednak
ochoty na którąś z nich. Dopiero co wylazły spod innych...
gdybym nie
widział...
Było jeszcze dosyć daleko
do wieczora, kiedy zdaliśmy jacht i nie
chciało mi się jechać na Babie Doły. Coś mnie poniosło do
Złotego Rogu,
kawiarni przy górnym końcu Władysława IV. Zamówiłem kawę
i oczom nie
wierzę, przy sąsiednim stoliku siedzi znajoma King, lekarka.
Uśmiecha
się zachęcająco. Dosiadam się i czuję, że chce tego samego
co ja. Taka
atawistyczna chuć samicy i samca. Ciała wiedzą, gdy człowiek
nie zdaje
sobie jeszcze sprawy.
Bez słów idziemy do jej mieszkania. Blisko, przez podwórko
przy
Świętojańskiej. Ona od razu do łazienki, potem ja. Kiedy
wychodzę, siedzi
już w rozpiętym szlafroku w fotelu. Jędrne piersi na wierzchu.
Drugi
fotel dla mnie, bliziutko. Rozchyla uda, śpieszy się, jest
bez majtek,
ciało gładkie, zarost skąpy, rudo blond.
Pociągam na kolana ale zsuwa się na dywan. Przez chwilę nie
domyślam się
o co chodzi. Gimnastykę jaką chce zademonstrować czy co?
Przypomniała mi
się jedna, co najpierw robiła mostek i dopiero kiedy została
w takiej
pozycji pogłaskana opadała na plecy i podnosiła nogi. Obmacuję
więc, chcę
rozpoznać o co jej chodzi, ale ta ciągle do parteru, na dywan.
W końcu
domyśliłem się. Chciała na dywanie...
Potem zrozumiałem, tęga była w tyłku i mocno pracowała, nawet
dobry
tapczan mógł nie wytrzymać... "Objechaliśmy " cały dywan
zanim
dojechaliśmy do wspólnego spokoju, westchnęła lekko i na
pożegnanie
powiedziała sennie: zadzwoń kiedy będziesz miał ochotę,jak
widzisz
mieszkam sama.
Wracałem do domu w rozkosznym
nastroju. Pełen spokoju i miłości do
świata. Jak w filmie. Chociaż kiedyś, w Radomiu, w ogóle
nie znaliśmy się
i dziewczyna położyła się na stół, co prawda kuchenny...
Kto by to
pomyślał, teraz pani doktór, trochę imponowało. I w samym
centrum Gdyni.
Telefon, łazienka, pełny komfort. Nie specjalnie atrakcyjna,
grubawa,
przyciężka, chociaż trzeba przyznać, tyłek pełen energii,
a ciało świeże,
gładkie i pachnące. Po dużej wódce może by kiedy... nie wykluczałem.
Pływanie jachtem nie
dawało mi jednak pełnej satysfakcji. Było za
wolne. Nie odpowiadało mojemu temperamentowi. Jeszcze może
gdybym
dowodził, ale pływanie jako załogant pośród młodzieży i pod
młodym
dowódcą krępowało. A innych możliwości nie było, wszystko
państwowe i dla
młodzieży. Jak się nie zaczęło od "maleńkości" nie wypływało
limitów, to
o stopniu adekwatnym do wieku, a najniżej byłby nim sternik
morski, nie
było co marzyć. Na to żeby szukać czegoś jeszcze w jachtingu
byłem po
prostu za stary. Jakimś rozwiązaniem byłby jeszcze swój jacht...
Przemyślałem sobie, że
jedyne co umiem robić dobrze, a nawet bardzo
dobrze to latanie. I tego należy się trzymać. Wiek 33 lata
w moim
przypadku nie był przeszkodą, a wręcz atutem. Opanowałem
wszystko w
pilotażu na migach, zarówno ewolucje opisane, jak i nowe
wymyślone przeze
mnie. Ale jak zwykle wszystko co już poznałem przestawało
interesować,
nudziło. Szukałem czegoś nowego, nowej przygody. Przed rokiem
chciałem
wymazać białą plamę z regulaminu, wodując odrzutowcem na
morzu. Niestety,
dowódca Frey Bielecki nie zgodził się. Uważał, że ryzyko
za duże i
niepotrzebne bo już niedługo wprowadzają samoloty, z których
można będzie
się katpultować nawet z wysokości zero.
Teraz przeczytałem lakoniczną
notatkę w gazecie: siedem myśliwców
USA przeleciało nad biegunem, naturalnie tankując w powietrzu.
Pomyślałem, że mógłbym spróbować przelecieć na Migu odległości
jakiej
nikt nie przeleciał, przynajmniej w Polsce. Obliczyłem maksymalną
trasę:
Gdynia - Lublin - Wrocław - Gdynia. 1 300 km bez lądowania
i naturalnie
tankowania (mig takich urządzeń nie miał). Lot miał odbywać
się na 12 000
m i przy lądowaniu powinno pozostać w bakach paliwa na co
najmniej pięć
minut lotu. Zgłosiłem dowódcy pułku. Siwy popatrzył na mapę,
pokiwał
głową i wzruszył ramionami:
- Po co wam to?
W pierwszej chwili nie wiedziałem co powiedzieć. Przecież
nie zrozumie
gdy powiem, że ot tak, po prostu, chcę zrobić to czego nikt
dotychczas
nie zrobił. W końcu wykombinowałem:
- Chcę pokazać walory myśliwca sowieckiego, najlepszego na
świecie. Nikt
u nas takiej trasy nie przeleciał.
Skrzywił się i popatrzył jak na wariata:
- Jak się zgodzą, zamawiajcie.
Podskoczyłem z radości. Żebym nie był poważnym dowódca i
on nie działał
mi na nerwy, chybabym go wyściskał i wycałował. Uradowany
zgłosiłem trasę
wraz z lotniskami zapasowymi, zgodnie z regulaminem, i wbrew
oczekiwaniom
na stawianie różnych trudności, bo to niespotykana długość
lotu dla
myśliwca, Warszawa przyjęła bez zastrzeżeń.
Co loty więc szykowałem samolot do przelotu, ale jakoś tak
dziwnie się
składało, że albo nie było odpowiedniej pogody na całej trasie,
albo
któreś z lotnisk zapasowych nie było czynne itp. itp. Łudziłem
się przez
półtora miesiąca i na każde loty szedłem z bijącym sercem,
że to dzisiaj,
ale niestety. Jakby wszystko sprzęgło się przeciw mnie...
Dziwny upór
losu... W końcu, kiedy mijał drugi miesiąc mojego czekania,
zobojętniałem
i machnąłem ręką na wszystko. Zrezygnowałem. Tak więc wbrew
radosnej
nadziei na początku, w końcu z wyczynu nic nie wyszło i pozostało
tylko
dalej rutynowe latanie. Ściganie pozorowanego wroga, szkolenie
młodych i
wiadome rozrywki wolnego czasu.
Schemat i nuda. Wolny
czas w Lilipucie. Ciągle samotny w domu,
można wyć. Piję drugą scherry, kiedy zagaduje Krystyna. Kelnerka,
którą znam już od roku.
-Jest wściekła i zrozpaczona.- zwierza się. Zdradził ją, i
nie wie co z sobą
zrobić. Czy bym nie poszedł z nią na dancing, samej głupio.
W porządku
tylko, jutro loty i grosza jakby mało.
Co się waham? Wstydzę się jej?
Piękna, szczupła, czarnowłosa, niedostępna, dotychczas. Też coś,
tylko...
- Ja zapraszam, ja stawiam...
Jedna bariera złamana, a loty?
-Przecież nie będziemy do południa, zdążysz na zbiórke. Pojedź ze
mną, proszę. Kończy pracę, jedziemy do Wrzeszcza
do Akwarium. Krystyna robi
furorę swoją urodą ale ciągle nie w sosie. Pije, nie pomaga.
Po północy
wracamy do Gdyni, do niej. Proponuje dalej picie po
rzymsku, to znaczy leżąc na
tapczanie. Rozbiera się i mnie zachęca. Przez chwilę wacham
się. Leży przede mną naga piekna ale jakaś nienormalna. Namawia,
chodź, pij. Wypija kolejny kieliszek. Dalej się wacham. Siedzę w
fotelu ubrany.
W pewnym momencie, mówi:
- Chcesz?
Nie, nie mam czasu. Bohatersko odmawiam i wychodzę.
Wódka pita po północy, wiadomo wonieje do południa. Na zmęczonych
nogach
oparłem się o skrzydło. Było już po zbiórce gdy Siwy podszedł
do mnie.
- Oj, obywatel kapitan dzisiaj zdaje się w nienajlepszej
kondycji, na
zbiórkę się spóźnił , o...
Zaprotestowałem, starając przesadnie wyprężyć na baczność.
- Kondycja w porządku obywatelu komandorze, będę latał. Siwy
odsunął się
nagle o krok, widać doszedł go obłok unoszący się wokół mojej
głowy i
spojrzał porozumiewawczo w oczy.
- No, kapitan nie jest dzieckiem, sam wie najlepiej czy może.
Odszedł. Obaj dobrze wiedzieliśmy, że gdybym dzisiaj nie
latał to trzech
młodych pilotów nie wykonałoby zaplanowanych walk powietrznych
i szyków,
a plan roczny i tak opóźniony.
Pogoda co prawda gorsza niż w regulaminie, podstawa chmur
powinna być nie
niższa trzech tysięcy metrów, a grube stratusy wisiały już
na niecałych
dwóch, zaś farfocle opuszczały się nawet do 1000 - 12000
metrów, ale
wobec planu nie było wyjścia. Trzeba latać, bo kto sztabowcom
na koniec
roku wytłumaczy, dlaczego plan...
Tak więc pełen alkoholu
i zapachu rozkosznej brunetki pakuję się do
kabiny. Tu jak najszybciej do tlenu, do czystego tlenu. Łyk
jeden, łyk
drugi i już jakbym zanurzył się w żródlanej wodzie. Rzeźko
i lekko.
Zmęczenie spłynęło bez śladu. Pełna koncentracja. Jedynie
jeszcze w
pamięci pałęta się zapach podnieconej kobiety, budzący dziwna
słodkość w
dolnych partiach kadłuba. Wiedziałem, że źle robię, że to
w ogóle fi done
ale kiedy nie mogłem sie oprzeć. Przyznać, że namówiła, niegodne
było
dżentelmena. Byłem taki samotny, opierałem się, ale potem
tak było
dobrze, że mogliśmy pić i kochać się w nieskończoność, a
teraz
rezultat... Ratuje tylko czysty tlen.
Zostałem jej rycerzem
- szeptała... Rycerzem, psiakrew, od ruszania
tyłkiem. Starałem się to wszystko zabrudzić, zwulgaryzować,
żeby broń
Boże nie wyrosła czysta roślinka uczucia... Ech, doś tego...
Włączam
radio i zespalam się z maszyną. Szukam w eterze Bielichowskiego,
ale ten
nie zgłasza się. Był ze mną zaplanowany jako pierwszy. Zgłasza
się za to
Golianek. Poleci ze mną za B.
Golianek? W porządku. Młody pilot w moim wieku. Rzadki przypadek
przyjęcia do szkoły lotniczej. Golianek kombinator, taki
zyskał sobie
przydomek w jednostce. Latał nieszczególnie ale za to kombinował.
Kombinował jakby tu zarobić. Raz nawet mnie namówił do wspólnego
interesu. Mieliśmy zakupić jabłka w sądeckim, wynająć na
Wiśle galar
który przywiózłby je do Gdańska do Wytwórni Win, a zysk jaki
byśmy
osiągneli wystarczyłby dla każdego na samochód. Zapaliłem
się do tego
przedsięwzięcia, ale zanim ruszyliśmy dowiedział się o tym
jakiś życzliwy
i dowództwo zakazało. Oficerowi nie wolno podejmować żadnych
zajęć
zarobkowych itd.itd.
do 38gdy