Zabór jednak był za daleko,
by dojeżdżać samochodem na jeden dzień,
ewentualnie niedzielę. Ja na miejscu też z niego nie korzystałem.
Samochód więc stał, rdzewiał i tylko wnosiliśmy opłaty, a
w najbliższym
czasie nie widzieliśmy perspektywy wspólnego korzystania.
Postanowiliśmy więc sprzedać. Sprzedamy, zarobimy, wszyscy
tak robili, a
potem, gdy Kinga wróci do Gdyni, zobaczymy. Będziemy ostatecznie
mieszkać w mieście, może obejdziemy się w ogóle bez samochodu,
utrzymanie
tyle kosztuje. A jak się nam zechce, to kupimy nowy, jakiś
przyjemniejszy
niż ten pachnący dziegciem.
Sytuacja jednak nie była sprzyjająca do sprzedaży, Anglia
akurat
odrzuciła transport moskwiczów i Motozbyty zaczęły sprzedawać
je bez
talonów. Do tego pojawiły się wieksze ilości wartburgów i
skód, bardziej
atrakcyjnych niż moskwicze. Ostatecznie z trudem sprzedałem
za 107.000. I
zamiast zarobić "na nowym samochodzie", jak udawało się innym,
straciliśmy na "czysto" 8 tysięcy. Kinga potem miała pretensje,
że nie
potrafię zahandlować i chyba miała rację. Widocznie jakiś
mój praprzodek
był szlachcicem, a nie faktorem i niepotrzebnie się brałem
do tranzakcji,
ale wówczas nie było komisów samochodowych i była to konieczność.
Samochód został jednak sprzedany i kłopot z głowy.
Tym bardziej, że uwagę
miałem czym innym zajetą. Utworzeno fakultet
geografii na Uniwersytecie Gdańskim, specjalnie dla Marynarki
Wojennej.
Okazja jak wymarzona dla mnie. To nie o dowodzeniu piechotą,
czy nauka
zakłamywania historii, ale geografia. Badanie kraju, lądów
i mórz. Nauka
o planecie Ziemia. Zapaliłem się i naturalnie od razu odpowiedni
raport
drogą służbową do Marynarki.
W tym samym czasie dostaliśmy oficjalne zawiadomienie, że
za rok
dostaniemy w budowanym bloku mieszkanie. Mieszkanie w samym
centrum
Gdyni, przy ul.Starowiejskiej, i to nie służbowe jak dotychczas
ale
spółdzielcze, własne. Pierwszej spółdzielni mieszkaniowej
w Marynarce, a
chyba i w wojsku. Ucieszyliśmy się bardzo. Przyszłość zapowiadała
się
różowo. Za rok mieszkanie, za cztery skończę geografię...
Postanowiłem nie zwalniać się z wojska przynajmniej do czasu
skończenia
studiów. Kinga miała pozostać w Zaborze. Miała bardzo dobre
warunki
pracy i opieki nad dziećmi. Liczyliśmy, że za cztery lata
chłopcy nie
będą wymagali ciągłej opieki. Zbyszek i Czarek dojdą w szkole
do piątej
klasy, będą już mieli po dziesięć lat, a Kinga będzie mogła
podjąć pracę
w mieście. Tak sobie najbliższą przyszłość układaliśmy. Ale
coż człowiek
może sobie planować, jego los zależny jest od tylu zmiennych...
W lipcu przyjechałem
z Gdyni na urlop do Zaboru do King i
chłopców. Wieś jednak nie wpływała dobrze na moje samopoczucie.
Ogarnęła
mnie fala melancholii, stan w jakim od śmierci Dusi nieraz
się
znajdowałem. Taka powracająca fala utraty chęci życia, kusząca
abnegacją.
Pewnego wieczoru oświadczyłem King że muszę - coś mi
każe - pójść w
świat. Zostawiłem więc i mundur i w byle jakim ubraniu, z
torbą podróżną
na ramieniu ruszyłem przed siebie.
Lipiec był bardzo upalny i chociaż rozpocząłem marsz nocą
to i tak, kiedy
wchodziłem do uśpionych wiosek, nagrzany, ciężki stojący
odór zwierzęcych
i ludzkich zapachów zatykał oddech. Szedłem jednak wytrwale
całą noc.
Około 3 rano, jasnym świtem, przycupnąłem przy kopie siana.
Obudziło
ostre słońce i piekące muszki. Czułem się fatalnie. Rozprażony
gorącym,
pełnym trawiastego kurzu, powietrzem, z wysuszonym drapiącym
nosem i
otartymi boleśnie nogami straciłem całą ochotę do dalszej
wędrówki.
Melancholia zniknęła bez śladu, a jedynym pragnieniem było
wzięcie
prysznica i łóżko z chłodną pościelą.
Przydrożna tablica informowała,
że jestem przed wioską Niedoradz,
leżącą przy szosie Nowa Sól - Zielona Góra. Zrezygnowałem
więc z polnych
ścieżek i wyszedłem na asfaltową drogę. Ruch samochodów był
niewielki,
tak że bez przeszkód z ich strony, a z wielką ulgą dla bolących
kostek, o
pustym żołądku dotarłem do Nowej Soli. Zrezygnowałem bowiem
po drodze z
rozpalania ogniska i gotowania posiłków w niesionym kociołku,
jak
poprzednio zamierzałem na wzór kowbojów, którym wystarczy
wrzucić do
wrzątku troche mąki i soli i potem znowu na siodło na cały
dzień.
Ciągoty cięrpiętnicze przeszły i postanowiłem porządnie się
najeść w
jakimś barze. Nie było to takie łatwe, nie znałem miasta,
a bar zazwyczaj
w miastach takiej wielkości jeden, a jeśli miasto było tak
zwane
ugastronomicznione - dwa, musiał znajdować się w centrum,
to znaczy po
środku długiej ulicy w jaką przeszła przelotowa szosa.
Nogi bolały ale jakoś te dwa kilometry do placyku zastępującego
rynek
dotarłem. Jak się spodziewałem był bar i nie było nawet tłoku
do okienka
z napisem konsumpcja, piwo wydawano w innym okienku i tam
cisnął się
tłumek piwoszów.
Zamówiłem danie firmowe, jak głosił napis nad okienkiem,
zresztą nic
innego już nie było. Był to ostro pachnący zgniłą kapustą
bigos, jego woń
napełniała wnętrze baru firmowym zapachem, co w połączeniu
z kwaśnym
aromatem zwietrzałego piwa, tworzyło niezapomniany dla nosa
smrodek
peerelowskiego baru. Wzdłuż i wszerz socjalistycznej Polski
wszystkie
bary śmierdziały jednakowo, podgniłą kiszoną kapustą i najgorszego
gatunku piwem. Wyjątek stanowiły tylko bary mleczne, te "pachniały"
tylko
kapustą.
Po obiedzie stanąłem przed koniecznością podjęcia decyzji.
Tak naprawdę
to najchętniej wróciłbym do domu, ale wstyd mi było. Wymaszerowałem
w
nocy na co najmniej, jak szumnie zapowiadałem, tygodniową
wycieczkę:
pieszo z torbą na ramieniu, spaniem w polu, gotowaniem strawy
na ognisku
w kociołku itd. itd., a tu masz ci los, jeszcze druga noc
się nie
zaczęła, a już w progu stoi. Dopieroż dostarczyłbym tematu
do kpin Kindze
na pół roku. Jednak dalszy marsz z góry wykluczyłem. Po obiedzie
ociężały, a do tego przyszło jeszcze zmęczenie nocnym etapem,
bądź co
bądź 18 kilometrow pieszo. Ostatnie marsze odbywałem dwanaście
lat temu,
jeszcze w piechocie. Potem to już na kółkach lub skrzydlach,
więc nic
dziwnego, że nieprzyzwyczajone nogi się buntowały. Wobec
tego pieszą
turystykę odłożyłem ad calendas graecas i postanowiłem wsiąść
do
pierwszego autobusu PKS jaki będzie odchodził z miejscowego
przystanku.
Autobus jechał do Sławy.
Przypomniałem sobie,
że podobno w Sławie duże jezioro i liczne
ośrodki wczasowe. Miejscowy taksówkarz potwierdził i zawiózł
ze dwa
kilometry za miasto, przed dziwnie znajomy, piętrowy drewniany
dom. Po
chwili dopiero sobie uświadomiłem, że podobny jest do Morskiego
Oka przy
Krupówkach.
- To najporządniejszy w Sławie ośrodek, lokowski, mają łódki,
żaglowki i
dużo domków kampingowych, niech pan próbuje, może mają miejsca.
Zainkasował należność i nie czekając na rezultat moich prób,
odjechał.
Wszedłem do budynku. Na korytarzu pusto. Na jednych drzwiach
kartonowa
wywieszka "Kierownik Ośrodka". Otwieram drzwi ale w gabinecie
kierownika
też nie ma nikogo. Za to wisi kilka pięknych modeli żaglówek.
Zacząłem
przyglądać się z ciekawością. Nagle drzwi szczęknęły klamką
i posłyszałem
nienaturalnie podniecony głos: