odc.38
Wystratowaliśmy. Zadanie polegało na locie po niewielkiej trasie
  dla trenowania szyku pary, a potem na końcowym odcinku trasy nad zatoką
  szkolony powinien wykonać serię ataków na prowadzącego z fotokaemu.
  Uważnie, od startu, obserwuję samolot Golianka. Pozostał mi pewien uraz
  od pamiętnego wypadku ze Skrzypczakiem w Poznaniu. Golianek leci jednak
  wzorowo. Jego samolot płynie równo, spokojnie, jakby przywiązany do
  mojego niewidzialną linką. Uspokojony rozglądam się po niebie. Chmury
  niżej niż zapowiadało meteo. Widocznie nadciągają coraz niższe.
  Dzień pomimo przedpołudniowej pory był blady, nijaki w wyrazie, jak
  człowiek po ciężkiej chorobie. Pod nami ziemia w różnych odcieniach
  szarości. Krajobraz rozmyty w bezbarwnej mglistości napełniał duszę
  smutkiem i beznadzieją. Chmury i ziemia zlewały się w przestrzeń
  wypełnioną smutną melancholią. Lecieliśmy w tym mętnym krajobrazie pełnym
  nudy, chwilami wydawało się, że w ogóle zawiśliśmy nieruchomo, i tylko
  tlen ratował przed uśnięciem, utratą poczucia rzeczywistości.
  A w rzeczywistości nasze samoloty mknęły z szybkością 600 km/godz i
  pozornie zawieszony, nasz czas, czas kabinowy w zetknięciu z ziemskim
  spowodowałby zamianę nas obu w luźny obłoczek niezorganizowanych atomów.
  Dlatego cały czas, pomimo niewielkiej wysokości, oddychałem czystym
  tlenem.
  Dolatywaliśmy nad zatokę, równie mało widoczną w mgielnych zawiesinach
  jak bory tucholskie z nad których wracaliśmy. I już miałem wydać komendę
  Goliankowi na rozpoczęcie ataków, gdy nagle nadzwyczajny hałas w radio.
  Jakiś niezrozumiały okrzyk i zaraz po nim pełno nawzajem zagłuszających
  się komend. Nic nie można było zrozumieć. Już miałem ochotę wrzasnąć by
  zamilkli gdy wyręczył, kierownik lotów.
  - Cisza! Wrzasnął, aż zakłuło w uszach. Wszyscy nadsłuchują, ale po
  chwili znowy zgiełk jak na targowisku. Szczególnie pelengatory i
  wszelkiej maści radary. Mocnymi radiostacjami zagłuszają wszystko. Każdy
  woła:
  - Jak mnie słyszysz?
  - Jak mnie słyszysz? - i w rezultacie kierownika lotów nie słychać w
  ogóle. W końcu wpadł w sekundową przerwę:
  - Wszyscy przerwać zadanie i natychmiast lądować.
  Lądujemy jedni z ostatnich. Po zakołowaniu odłączam życiodajny tlen i
  staram wygramolić się z kabiny, ale idzie mi to z wielkim trudem. Bez
  tlenu momentalnie słabnę. Nadbiega Golianek.
  - Szybki jesteście, zauważam drwiąco gdy melduje się przy burcie mego
  samolotu.
  Ale on nie zważa na nic tylko blady, drżący ze zdenerwowania, mówi:
  - Obywatelu kapitanie, ktoś wpadł do morza.
  - Co, do morza? No to się pokąpie.
  Gdy zabrakło tlenu ogarnęła mnie obojętność do całego świata. Nic nie
  zdolne było poruszyć, jedynie może rozespana czarnula wylegująca się
  teraz w wygodnym łóżku, tam w Gdyni...
  - Zabił się obywatelu kapitanie - Golianek nie może zrozumieć, że ja nie
  rozumiem, nie przejmuję się...
  Jakby miał takiego katza to by zrozumiał - myślę na zwolnionych obrotach.
  - Zabił się, kto? Przez grzeczność wyrażam zainteresowanie.
  - Nie wiadomo jeszcze. Taki bałagan...
  - Zaraz zaraz, uspokajam go niechętnie. Jego natarczywość zmusza mnie do
  bycia dowódcą eskadry, a ja wolałbym...
  Jednak zmuszam się i powoli idę z jakimś wewnętrznym odrętwieniem do SD.
  Jestem dwadzieścia metrów od "budy" gdy słyszę jak Siwy wychylony z okna
  woła do Siemieniaka stojącego przy chronometrażyście:
  - Możdżeń jest?
  Siemieniak wzrusza ramionami.
  - No właśnie, dopóty dzban wodę nosi...
  Kiwa głową nie kończąc zdania jak to ma w zwyczaju, gdy nagle dostrzega
  mnie. Oczy robią mu się okrągłe jak u sowy, a na twarzy pełne
  zaskoczenie.
  - To wy żyjecie? Wykrzyknął i sam nie wiedziałem czego było w tym krzyku
  więcej, radości czy żalu.
        Wkrótce ustalono. Zabił się Bielichowski. Podczas ataków nad zatoką
  stracił orientacje przestrzenną i na wyprowadzenie zabrakło wysokości.
  Plasnął brzuchem o morze, odbił się potężną kaczką i w tym czasie
  katapulta spracowała wystrzeliwując go przez zamkniętą osłonę kabiny.
  Żelazna sztaba dokładnie rozkroiła na dwie połówki połączone tylko
  plecową częścią kombinezonu i opadł dosyć lekko na wodę. Za nim
  zanurkował samolot wzbijając wielki pióropusz spienionej wody.
  Działo się to wszystko na oczach załogi jachtu Janek Krasicki, który
  zaraz ruszył na ratunek. Ciało pływało unoszone kamizelką ratunkową, tak
  że załoga jachtu, która w kilkanaście minut znalazła się przy nim miała
  nadzieję... Po wyciągnięciu na pokład co młodsi doznali szoku... Bo co
  innego oglądać rozpołowionego wieprzka...
  Samolotu nawet nie poszukiwano. Większy tam z niego pożytek. Węgorze będą
  miały gniazda gratis.
  Potem najsmutniejsza część dramatu, pogrzeb. Żona, młoda blondynka w
  ciąży, półprzytomna, jeszcze w tamtym zawalonym w ciągy sekundy świecie.
  Jeszcze dwie godziny temu całował na pożegnanie, a tu jakaś trumna i ona
  sama. Czas, czy istnieje jakiś czas? Czas dla samotności? Samotnej,
  pojedyńczej samotności, bo przecież już tylko z tym co w łonie. Wczoraj,
  dzisiaj, poplątane. Jutro. Będzie jakieś jutro? Młoda kobieta patrzy
  niewidzącymi oczami...
  Potem stypa. Tak nazywa się u nas po prostu pijaństwo dla zapomnienia,
  dla stępienia uczuć. Nie wspomina się odeszłego, lecz wszystko by
  zapomnieć. Bo przecież jutro trzeba znowu w kabinę i nerwy muszą być jak
  postronki. Nie wolno ani na chwilę zadrgać im niepewnością.
        Golianek wyciąga notes i z zamglonymi alkoholem oczami oblicza ile
  mu lat do cywila. Odsłuży piętnaście i chodu, ani dnia więcej, obiecuje
  sobie. Przytakuję, a nawet napieram żeby prędzej. Z jego głową do
  interesów... Nie mówię, że pilot z niego kiepski, ale uważam, że lepiej
  by było żeby już teraz, nawet jutro, ale on ma swój wyliczony optymalny
  punkt w czasoprzestrzeni w którym osiągnie maksimum korzyści ze służby
  wojskowej. Da mu to podstawę do działalności cywilnej - tłumaczy.
  Obaj nie wiemy, że za rok w nocy jego samolot bedzie miał awarię, a on
  sam katapultując się wypadnie zza luźnej uprzęży spadochronu i zamieni
  się w kupkę ziemi zebranej do gumowego worka.
  Czy pomyślał, spadając wtedy w nocy jak kamień, z dziurawiącym uszy
  świstem prutego powietrza, że popełnił "błąd " w obliczeniach, a może
  tylko myślał żeby szybciej się to skończyło, bo tak długo trwa, jak całe
  życie?
 

        Zabór jednak był za daleko, by dojeżdżać samochodem na jeden dzień,
  ewentualnie niedzielę. Ja na miejscu też z niego nie korzystałem.
  Samochód więc stał, rdzewiał i tylko wnosiliśmy opłaty, a w najbliższym
  czasie nie widzieliśmy perspektywy wspólnego korzystania.
  Postanowiliśmy więc sprzedać. Sprzedamy, zarobimy, wszyscy tak robili, a
  potem, gdy Kinga wróci do Gdyni, zobaczymy. Będziemy ostatecznie
  mieszkać w mieście, może obejdziemy się w ogóle bez samochodu, utrzymanie
  tyle kosztuje. A jak się nam zechce, to kupimy nowy, jakiś przyjemniejszy
  niż ten pachnący dziegciem.
  Sytuacja jednak nie była sprzyjająca do sprzedaży, Anglia akurat
  odrzuciła transport moskwiczów i Motozbyty zaczęły sprzedawać je bez
  talonów. Do tego pojawiły się wieksze ilości wartburgów i skód, bardziej
  atrakcyjnych niż moskwicze. Ostatecznie z trudem sprzedałem za 107.000. I
  zamiast zarobić "na nowym samochodzie", jak udawało się innym,
  straciliśmy na "czysto" 8 tysięcy. Kinga potem miała pretensje, że nie
  potrafię zahandlować i chyba miała rację. Widocznie jakiś mój praprzodek
  był szlachcicem, a nie faktorem i niepotrzebnie się brałem do tranzakcji,
  ale wówczas nie było komisów samochodowych i była to konieczność.
  Samochód został jednak sprzedany i kłopot z głowy.
        Tym bardziej, że uwagę miałem czym innym zajetą. Utworzeno fakultet
  geografii na Uniwersytecie Gdańskim, specjalnie dla Marynarki Wojennej.
  Okazja jak wymarzona dla mnie. To nie o dowodzeniu piechotą, czy nauka
  zakłamywania historii, ale geografia. Badanie kraju, lądów i mórz. Nauka
  o planecie Ziemia. Zapaliłem się i naturalnie od razu odpowiedni raport
  drogą służbową do Marynarki.
  W tym samym czasie dostaliśmy oficjalne zawiadomienie, że za rok
  dostaniemy w budowanym bloku mieszkanie. Mieszkanie w samym centrum
  Gdyni, przy ul.Starowiejskiej, i to nie służbowe jak dotychczas ale
  spółdzielcze, własne. Pierwszej spółdzielni mieszkaniowej w Marynarce, a
  chyba i w wojsku. Ucieszyliśmy się bardzo. Przyszłość zapowiadała się
  różowo. Za rok mieszkanie, za cztery skończę geografię...
  Postanowiłem nie zwalniać się z wojska przynajmniej do czasu skończenia
  studiów. Kinga miała pozostać w Zaborze. Miała bardzo dobre warunki
  pracy i opieki nad dziećmi. Liczyliśmy, że za cztery lata chłopcy nie
  będą wymagali ciągłej opieki. Zbyszek i Czarek dojdą w szkole do piątej
  klasy, będą już mieli po dziesięć lat, a Kinga będzie mogła podjąć pracę
  w mieście. Tak sobie najbliższą przyszłość układaliśmy. Ale coż człowiek
  może sobie planować, jego los zależny jest od tylu zmiennych...
        W lipcu przyjechałem z Gdyni na urlop do Zaboru do King i
  chłopców. Wieś jednak nie wpływała dobrze na moje samopoczucie. Ogarnęła
  mnie fala melancholii, stan w jakim od śmierci Dusi nieraz się
  znajdowałem. Taka powracająca fala utraty chęci życia, kusząca abnegacją.
  Pewnego wieczoru oświadczyłem King że muszę - coś  mi każe - pójść w
  świat. Zostawiłem więc i mundur i w byle jakim ubraniu, z torbą podróżną
  na ramieniu ruszyłem przed siebie.
  Lipiec był bardzo upalny i chociaż rozpocząłem marsz nocą to i tak, kiedy
  wchodziłem do uśpionych wiosek, nagrzany, ciężki stojący odór zwierzęcych
  i ludzkich zapachów zatykał oddech. Szedłem jednak wytrwale całą noc.
  Około 3 rano, jasnym świtem, przycupnąłem przy kopie siana. Obudziło
  ostre słońce i piekące muszki. Czułem się fatalnie. Rozprażony gorącym,
  pełnym trawiastego kurzu, powietrzem, z wysuszonym drapiącym nosem i
  otartymi boleśnie nogami straciłem całą ochotę do dalszej wędrówki.
  Melancholia zniknęła bez śladu, a jedynym pragnieniem było wzięcie
  prysznica i łóżko z chłodną pościelą.
        Przydrożna tablica informowała, że jestem przed wioską Niedoradz,
  leżącą przy szosie Nowa Sól - Zielona Góra. Zrezygnowałem więc z polnych
  ścieżek i wyszedłem na asfaltową drogę. Ruch samochodów był niewielki,
  tak że bez przeszkód z ich strony, a z wielką ulgą dla bolących kostek, o
  pustym żołądku dotarłem do Nowej Soli. Zrezygnowałem bowiem po drodze z
  rozpalania ogniska i gotowania posiłków w niesionym kociołku, jak
  poprzednio zamierzałem na wzór kowbojów, którym wystarczy wrzucić do
  wrzątku troche mąki i soli i potem znowu na siodło na cały dzień.
  Ciągoty cięrpiętnicze przeszły i postanowiłem porządnie się najeść w
  jakimś barze. Nie było to takie łatwe, nie znałem miasta, a bar zazwyczaj
  w miastach takiej wielkości jeden, a jeśli miasto było tak zwane
  ugastronomicznione - dwa, musiał znajdować się w centrum, to znaczy po
  środku długiej ulicy w jaką przeszła przelotowa szosa.
  Nogi bolały ale jakoś te dwa kilometry do placyku zastępującego rynek
  dotarłem. Jak się spodziewałem był bar i nie było nawet tłoku do okienka
  z napisem konsumpcja, piwo wydawano w innym okienku i tam cisnął się
  tłumek piwoszów.
  Zamówiłem danie firmowe, jak głosił napis nad okienkiem, zresztą nic
  innego już nie było. Był to ostro pachnący zgniłą kapustą bigos, jego woń
  napełniała wnętrze baru firmowym zapachem, co w połączeniu z kwaśnym
  aromatem zwietrzałego piwa, tworzyło niezapomniany dla nosa smrodek
  peerelowskiego baru. Wzdłuż i wszerz socjalistycznej Polski wszystkie
  bary śmierdziały jednakowo, podgniłą kiszoną kapustą i najgorszego
  gatunku piwem. Wyjątek stanowiły tylko bary mleczne, te "pachniały" tylko
  kapustą.
  Po obiedzie stanąłem przed koniecznością podjęcia decyzji. Tak naprawdę
  to najchętniej wróciłbym do domu, ale wstyd mi było. Wymaszerowałem w
  nocy na co najmniej, jak szumnie zapowiadałem, tygodniową wycieczkę:
  pieszo z torbą na ramieniu, spaniem w polu, gotowaniem strawy na ognisku
  w kociołku itd. itd., a tu masz ci los, jeszcze druga noc się nie
  zaczęła, a już w progu stoi. Dopieroż dostarczyłbym tematu do kpin Kindze
  na pół roku. Jednak dalszy marsz z góry wykluczyłem. Po obiedzie
  ociężały, a do tego przyszło jeszcze zmęczenie nocnym etapem, bądź co
  bądź 18 kilometrow pieszo. Ostatnie marsze odbywałem dwanaście lat temu,
  jeszcze w piechocie. Potem to już na kółkach lub skrzydlach, więc nic
  dziwnego, że nieprzyzwyczajone nogi się buntowały. Wobec tego pieszą
  turystykę odłożyłem ad calendas graecas i postanowiłem wsiąść do
  pierwszego autobusu PKS jaki będzie odchodził z miejscowego przystanku.
  Autobus jechał do Sławy.
        Przypomniałem sobie, że podobno  w Sławie duże jezioro i liczne
  ośrodki wczasowe. Miejscowy taksówkarz potwierdził i zawiózł ze dwa
  kilometry za miasto, przed dziwnie znajomy, piętrowy drewniany dom. Po
  chwili dopiero sobie uświadomiłem, że podobny jest do Morskiego Oka przy
  Krupówkach.
  - To najporządniejszy w Sławie ośrodek, lokowski, mają łódki, żaglowki i
  dużo domków kampingowych, niech pan próbuje, może mają miejsca.
  Zainkasował należność i nie czekając na rezultat moich prób, odjechał.
  Wszedłem do budynku. Na korytarzu pusto. Na jednych drzwiach kartonowa
  wywieszka "Kierownik Ośrodka". Otwieram drzwi ale w gabinecie kierownika
  też nie ma nikogo. Za to wisi kilka pięknych modeli żaglówek. Zacząłem
  przyglądać się z ciekawością. Nagle drzwi szczęknęły klamką i posłyszałem
  nienaturalnie podniecony głos:

do 39