odc.39
- Coś pan tu wlazł. Kto panu zezwolił?!
  Odwróciłem się od modeli. Przede mna stał facet mojego wzrostu, w niegdyś
  białej podkoszulce i wypchanych na kolanach, wojskowych drelichowych
  spodniach. Ale najciekawsze z punktu antropologicznego były jego oczy.
  Wysadzone z orbit (choroba Basedowa - określiłem z miejsca) pod potężnym
  wypukłym czołem pitecantropusa, w pierwszej chwili sprawiały niesamowite
  wrażenie. Niebezpieczny facet, pomyślałem. Epoka kamienna z roztrojem
  nerwowym.
  - Przyjechałem i właśnie chciałem z kierownikiem, jakieś może miejsce -
  zacząłem nieśmiało.
  - To właśnie ja - powiedział troche ciszej, łagodniej. Ma pan skierowanie
  z Rady Zakładowej ZW LOK w Zielonej...
  - Nie ma, to miejsca nie ma. Mamy kurs żeglarski i wszystkie pokoje
  zajęte - rozłożył ręce gestem powszechnie w PRL przyjętym, oznaczającym
  że chęci owszem są, ale nic więcej. Pomóc nie można.
  - Może jednak - nalegałem.
  Jeszcze raz popatrzył na moje ubranie, trzeba przyznać nędzne. Wszystko
  krajowe. Cywilne cajgowe spodnie, zwyczajna popularna wiatrówka, a na
  nogach krajowe tenisówki. Chwilkę jakby się zastanowił, ale w końcu
  pokręcił przecząco głową, chociaż nie tak zdecydowanie, a twarz wyrażała
  już wyraźną przykrość z odmowy.
  Zafrasowałem się, było upalne wczesne popołudnie, ale  całodobowe
  zmęczenie zwaliło mi się teraz na plecy cetnarowym worem. Na samą myśl,
  że bedę musiał iść gdzieś, szukać, załatwiać, robiło mi się słabo. W
  duchu przyrzekałem sobie na przyszłość, że już nigdy więcej... ale to nie
  zmieniało sytuacji, że tu i teraz z stałem przed facetem z workiem na
  ramieniu i z niemą prośbą w oczach. Zrobiłem minę nr 4, "nieszczęśliwie
  zmęczonego" ale to nie była kobieta, nie podziałało. Troglodyta nawet nie
  mrugnął.
  Postanowiłem wyjść z incognito.
  - Wie pan, właściwie to ja przyjechałem z Gdyni. Jestem oficerem
  Marynarki Wojennej na urlopie, może więc...
  Podetkałem pod wyłupiaste oczy legitymację oficerską z fotografią w
  kapitańskim mundurze. Z początku nie chciał patrzeć, ale jak to zazwyczaj
  w takich sytuacjach bywa, ciekawości nie mógł powstrzymać. Popatrzył na
  zdjęcie, na mnie... Przewrócił gałami i z wyraźną boleścią na twarzy
  znowu rozłożył ręce.
  - Niestety, naprawdę pokoi wolnych nie mamy, są co prawda takie psie
  budki, ale nie śmiałbym obywatelowi kapitanowi (szybko rozpoznał stopień)
  proponować. Zresztą bez skierowania nie wolno, jak przyjadą z Rady to
  będę miał nieprzyjemności. Tylko za skierowaniem.
  - Jak przyjadą to ja się wyniosę, natychmiast, ale ostatecznie przecież
  jestem oficerem, a nie jakąś zacofaną inicjatywą prywatną. Postępowym
  człowiekiem, więc chyba Rada nie będzie taka sroga.
  Przypomniała mi się Rada Zakładowa ze Świdnika, która wydawała zezwolenia
  dziewczynom na dawania pupy żołnierzom, ale nie byłem przekonany, że
  opowiedzenie tej historii zjedna mi jego przychylność, za to wyciągnąłem
  z torby butelkę.
  No i okazało się, że wyciągnąłem nie flaszkę wódki ale czarodziejską
  różdżkę. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pani Hela z kuchni
  doniosła kieliszki i szklanki, a nawet trochę ostygły ale na upał w sam
  raz obiad. Zaraz znalazł się i bosman przystani, i zrobiło się swojsko,
  rodzinnie. Miałem jeszcze jedną butelkę w zapasie, i tak sie
  rozochociłem, że i jej nie pożałowałem, wyciągnąłem ku ogólnej radości.
        W nastroju braterskiej przyjaźni i pełnego zaufania zapytałem czy
  bym nie mógł popływać na jakiejś żaglówce. Spojrzeli po sobie
  zakłopotani, trzeba by chociaż kartę...
  - Mam patent sternika, uprawniający do prowadzenia wszelkich statków
  sportowych po wodach śródlądowych, bez ograniczeń - wyrecytowalem jak z
  nut, tylko zostawiłem go w Gdyni. Sami więc rozumieją, że dla takiego
  żeglarza jak ja, łódki jakie u nich stoja na przystani to dziecinne
  zabawki, w porównaniu do morskich jachtów na których pływałem.
  Nie od razu ich przekonałem, ale druga butelka pomogła podjąc decyzję.
  Bosman z lekkim trudem podniósł czerwoną od upału twarz i krótko służbowo
  wypalił:
  - W porządku, jest pan kapitanem Marynarki, a kto dowodzi okrętami,
  kapitanowie. Przyjdź pan jutro rano na molo dam panu omegę.
  Z trudem trafiliśmy do domku, w którym miałem zamieszkać. Była to
  rzeczywiście psia budka, jak nazywali te kilka zbitych desek. Pod
  daszkiem w kształt stożka, dwa wąskie posłania z wąziutkim między nimi
  przejściem.
  Znużony, pomimo zaduchu i alkoholu z miejsca zasnąłem, ale obudziłem się
  po kilku godzinach.
        Było pod wieczór i słońce przesłaniały wysokie drzewa, jednak
  pomimo cienia było bardzo duszno. Od zachodu szła ciemna ławica chmur.
  Poszedłem na molo szukając chłodu ale i tam w bezwietrznej ciszy, od
  nagrzanej wody nie szedł najmniejszy rzeźwiący powiew.
  Grupka osób siedziała na deskach i głośno rozprawiała używając takich
  słów jaki bajdewind, stenga itp. Domyśliłem się, że to członkowie kursu o
  którym mówił kierownik. W niewielkim oddaleniu siedziała samotnie
  brunetka. Miała na sobie krótkie szorty i biustonosz kąpielowy.
  Usiadłem obok. Była chyba w moim wieku, ale jedną z tych, które wszelkimi
  sposobami starają się zatrzymać młodość. Fryzura, twarz wygładzona
  kremami, zdawały się w pierwszej chwili skutecznie opierać naporowi
  czasu, ale skóra, szczególnie na odsłonietych częściach opalonego ciała,
  dawno straciła młodzieńczą świeżość. Sucha i sztywna, świadczyła o
  liczbie lat które przeminęły, a nie była to już mała liczba, niestety.
  Bo na skórze, nawet najbardziej zadbanej, odciska się cały kalendarz
  przeżytego życia i aktualne staje się przysłowie że: "mie pomoże szminka
  róż kiedy gęba stara już".
        Kiedy jednak, jak w moim przypadku, wypije się dwie butelki wódki,
  a upał wzmaga jeszcze działanie alkoholu, mniejszą uwagę poświęca się nie
  szyji czy ramionom, a zainteresowanie wbudza głównie "ten śliczny zakątek
  skąd życie bierze początek".
  Dlatego też nie kontemplowałem spalonej skóry głębokiego dekoltu, a z
  przyjemnością za to podziwiałem krągłość kształtnych opalonych ud.
  Dama uchwyciła moje spojrzenie i popatrzyła wzgardliwie, demonstracjnie
  odsuwając się o jedną wąską deseczkę mola. Po czym wzrok utkwiła w
  spokojną jak lustro taflę jeziora i zastygła jak mumia egipska. Wokół też
  w dalszym ciągu żadnego ruchu, cisza, ani zefirka.
        Nie tylko było gorąco ale, zdawałem sobie sprawę, nic nie zwiewało
  obłoku alkoholu jaki musiałem roztaczać wokół siebie. Świadomy tego
  siedziałem jak trusia. Zrobiłem tylko minę nr 5, "okaż współczucie, czyż
  nie widzisz jaki jestem nieszczęśliwy?" i ostrożnie zerkałem na nią. Po
  pewnej chwili zauważyłem, że ona też błyska okiem w moim kierunku.
  Pomyślałem, nie jest tak źle i ruszyłem do ataku. Z miejsca zacząłem od
  przeprosin i prośby o wybaczenie, że tak cuchnę itd. itd.
  Przeproszenia, prośby o wybaczenie, repertuar stary, wyświechtany, ale
  skuteczny. Po kwadransie byliśmy znajomymi. Ja z Gdyni ona z Zielonej i
  tylko towarzystwo z kursu ją krepowało. Nie chciała zajść do mego domku,
  ale - jak powiedziała - kurs będzie trwać jeszcze trzy dni, więc jak
  zostanę, to okazja na pewno się znajdzie.
        Trzy dni i... To zapamiętałem, ale poza tym wszystko co jej
  nagadałem uleciało z pamięci razem z wietrzejącym alkoholem. Jeszcze
  tylko jak przez mgłę przypominało mi się, że całowaliśmy się na
  pożegnanie. Rano zobaczyłem szminkę na policzku.
  O tym pocałunku myślałem ze współczuciem. Musiała pałać namiętnością by
  całować taką gębę, zionącą nieprzetrawionym alkoholem. Teraz wstydziłem
  się, nie chciałem jej spotkać, ale na molo musiałem iść. Honor wymagał.
  Nie po to tyle wierciłem bosmanowi dziurę w brzuchu o żaglówkę, żeby
  teraz okazać się tawernowym żeglarzem.
        Wczesnym rankiem stanąłem więc na molo. Alkohol jeszcze nie
  wyparował i byłem pełen wigoru. W nocy przeszła frontalna burza,
  pozostawiając za sobą powietrze rzeźkie, chłodne. Czyste, ciemno
  niebieskie niebo jak zwykle po zimnym froncie odbijało się w wodzie
  ciemnozieloną głębią, którą porywisty wiatr łamał falami i nie był to
  zachęcający do żeglowania widok. Trzeźwiałem, a wraz z alkoholem
  wyparowywał junacki fason.
  Szczególnie ten wiatr, silny porywisty, napawał niepokojem. Miałem co
  prawda patent sternika ale zdobyłem go pływając na jachtach morskich,
  kilowych. A żaglowek śródlądowych, do tego mieczowych nigdy nawet nie
  dotknąłem. Przycumowane przy bojach kilkanaście metrów od mola miotają
  się jak złe psy na łańcuchach. Patrząc na ich wściekłe pląsy zaczynam
  kombinować jak by tu z honorem, ale głowa coraz cięższa, myśli wolno się
  obracają, jak koła wozu po piaszczystej drodze i nic rozsądnego nie mogę
  wymyślić.
  - Nie może już pan się doczekać co? Troszkę zaspałem.
  Nawet nie zauważyłem, kiedy bosman podpłynął bączkiem. Dobry sobie: nie
  mogę sie doczekać. Na takich jachtach tylko raz w życiu płynąłem i to
  tylko jako pasażer. Do tego łajba była dwa razy większa od tych
  skaczących na falach łódek i wiatr był mniejszy, a i tak wywróciliśmy
  się. Na jeziorze augustowskim, to było duże jezioro tak jak i to, ledwo
  motorówka wyratowała. A tutaj nawet motorówki nie widać. Rozglądam się
  dyskretnie ale pytać nie wypada.
  Włażę ostrożnie do kokpitu, a ten pyta:
  - Weźmie pan dwa żagle czy jeden. E, też się pytam, omega rasowo chodzi
  na dwóch.
  Zamilkłem ze strachu, będę musiał sam je zakładać, ale na szczęście
  bosman przycumował do burty skaczącego bączka i pomógł ożaglować rwącego
  się do biegu regatowca.
  Ożaglował i do bączka, jacht dalej uwiązany do boi, rwie się na cumie w
  łopocie żagli, a ja z dwoma szotami foka i grota w jednej ręce, i rudlem
  w drugiej, modlę się (w takiej byłem trwodze) do Pana, byle tylko się nie
  wywrócić.
  Bosman pomógł, odwiązał cumkę i mój jacht ruszył zgodnie z wiatrem rufą
  do tyłu. Ruszam rumplem w lewo, prawo, a on nic tylko do tyłu. Zrazu
  wolno, wolno, a potem jak nie dmuchnie w fok, pchnie dziób od wiatru, że
  ledwo zdążyłem w ostatnim momencie wyluzować grota. Zachwiało potężnie,
  zakołysało, mało nie wypadłem za burtę, ale się nie wyłożyłem.
  Bosman głośno się roześmiał widząc moje dramatyczne ruchy - spodziewał
  się, że na starcie się wywalę -  i czekał w bączku ze złośliwą pomocą,
  ale kiedy ostrożnie wybrałem  grot, a omega wdzięcznie pochyliwszy się na
  burtę zaczęła bajdewindem ciąć z sykiem fale, krzyknął - silnych wiatrów,
  pomachał ręką i odpłynął do mola.
        Silnych wiatrów, dobry sobie, sam bym mu życzył. Po kilkudziesięciu
  metrach chęć do żeglowania zupełnie mi odeszła. Zimny wiatr szybko ją
  wywiał, przyszło zmęczenie i złość na siebie. Zawsze coś mi po wódce
  strzeli do głowy, kląłem i obiecywałem sobie na przyszłość być rozsądnym.
  (Nic nie pomogło: po kilku latach odbyłem podobny rejs na zalewie
  Rożnowskim tylko nie omegą ale okrętową szalupą, chociaż w scenerii i
  okolicznościach podobnych.)
  Ale teraz płynę, ba śmigam. Wiatr cholernie silny. Dwa wyrywające się
  szoty w jednej ręce w drugiej ster, ani się podrapać. Żagle napięte,
  twarde jakby ważyły tony ani podebrać, a na windę nie mam jak założyć,
  rąk brakuje. Łodź praktycznie z pełnym ożaglowaniem jak teraz
  czteroosobowa, minimum załogi to dwie osoby, a tu ja sam i ten cholerny
  wiatr.
  Nigdy na takiej łajbie nie pływałem i nie wiem do jakiego przechyłu mogę
  dopuścić, żeby jacht się nie położył. Bardzo ostrożnie robię zwroty i
  tylko przez sztag. Wszystko jednak co robię to ciężka praca, żadnej
  przyjemności. Jedna myśl i drżenie całego ciała, byle się tylko nie
  wywrócić.
        Na molo ujrzałem bosmana i jeszcze bardziej się zdenerwowałem.
  Pewnie, każemu się zdarzy wywrotka, ale w tych okolicznościach
  kompromitacja. Kapitan Marynarki i od razu fik, trzeba wyciągać z wody.
  Wiatr coraz silniejszy, omega coraz szybciej śmiga i nagle jezioro się
  kończy. Teraz już koniec, myślę i bez wiary w powodzenie, z duszą na
  ramieniu szykuję się do zwrotu. No bo jak zwrot zrobić gdy te szoty w
  jednym ręku. Luzować można ale wybrać? A czym wtedy trzymać ster...
  Przygotowałem się na najgorsze ale nie poddawałem się. I kiedy z
  cykoriometrem do oporu zbliżałem się do brzegu nagle wiart osłabł. Prawie
  zanikł. Wysokie drzewa zatrzymały jego gwałtowny wiew.
  Żagle zwiotczały, jacht pęd stracił i udało mi się w porę uchwycić i
  wybrać szoty, przytrzymując ster kolanami. Jacht popisowo wykonał
  cyrkulację na wiatr i stanął na kurs prosto na molo Ośrodka.
        Na molo wylegli wszyscy kursanci z zainteresowaniem śledząc moje
  pływanie. Nie domyślali się z jakim strachem w sercu wykonywałem, z tej
  odległości, być może ładnie wyglądające manewry. Nie domyślali się,
  widząc mknącą omegę, że żeglarz sterujący nią nie odczuwa przyjemności
  lecz walczy o życie.
  Dopłynąłem do mola pełnym szwunkiem z fasonem, potem męczyłem się jeszcze
  pół godziny, nie mogąc przycumować do bojki. W końcu bosman litościwie
  podpłynął bączkiem. Poprosiłem żeby ominął molo i podwiózł prosto na
  plażę.
  Miałem dosyć wszystkiego: szukania samotności w pieszych wędrówkach,
  spania po polach, wreszcie żeglowania po takich kałużach... Szybko
  złapałem torbę i do Sławy na autobus. Wczesnym popołudniem zaskoczyłem
  przybyciem rodzinkę w Zaborze. Czekało czyste, wygodne łóżko w
  przewiewnym pokoju, a czterysta kilometrów na północ cumowały do keji
  prawdziwe jachty, morskie.

        Wracałem autobusem relacji Zielona Góra - Gdańsk przez Poznań.
  Drzemałem, jak to w autobusie, gdy okrzyk konduktora:
  - Babimost, dziesięć minut postoju, można na piwo, wyrwał mnie ze z
  marzeń.
  Babimost? Babimost, nazwa jakby znajoma. Po chwili przypomniałem sobie,
  że tu powstała nowa jednostka, do której przenieśli kilku kolegów z
  Krzesin. Próbowałem coś dojrzeć przez zachlapane błotem szyby ale widać
  było niewiele. Staliśmy na małym placyku wybrukowanym kocimi łbami, a
  wokół rachityczne, oblazłe liszajami domki. Jedynie jeden piętrowy, z
  czerwono brudnej cegły, sprawiał solidniejsze wrażenie. Na nim wisiał też
  szyld, błyszczący w padającym deszczu: "Babimojszczanka" Gospoda Ludowa.
        To tam skierowali swe kroki nieliczni amatorzy piwa z konduktorem
  na czele. Padało i nie chciało mi się opuszczać ciepłego autobusu dla
  wątpliwej przyjemności. Za piwem nie przepadałem.
  Na dworze było szaro, wilgotno, bezludnie. Jeśli handra z mordobijskiego
  powiatu szukałaby nowego osiedlenia, to miejsce byłoby dla niej
  wymarzone. Niedawno na WIMLU widziałem Janusza Leszczyńskiego, którego
  też tu przenieśli. Opowiadał z wielkim entuzjazmem o zaletach mieszkania
  w Babimoście.
  - Człowieku - wykrzykiwał z emfazą - ryby, grzyby, a baby palce lizac.
  Odnosiłem się do tych zachwytów sceptycznie.
  Być może w lecie są jakieś ryby czy grzyby, ale co do bab to nie brałem
  tego poważnie. Już dawno zauważyłem, że miłosne sukcesy odnosi tylko
  w sferze fantazji.
        Dzień pochmurny, ciemny, siąpiący deszczyk i ani jednego
  przechodnia. Domyślałem się, że największą atrakcją i chyba jedyną jest
  gospoda. Przy naszym trybie życia: przez sześć dni służba, a siódmego
  picie, od biedy może wystarczyć za wszystko. Nawet zastąpić "baby co
  palce lizać". Ale kiedy wyobraziłem sobie, że to ja mógłbym się znaleźć
  na miejscu Leszczyńskiego, ciarki przeszły po plecach. Dożywać życia w
  takim Babimoście. Jako siwy, emerytowany kapitan, opowiadający tłustym
  kelnerkom w gospodzie (no bo i gdzie?) stare kawały?
  Za żadne skarby. Choćby rozkaz dawali, nie wykonałbym. Lepiej w więzieniu
  niż w takim grajdole. Odpędzałem myśl, na zasadzie wilka z lasu. I z
  radością powitałem powrót kierowcy z Babimojszczanki.
        Ruszyliśmy. Za oknem przesunęło się kilkanaście domków i zaraz
  "kartofle"... Z ulgą opuściłem to smutne miejsce, przy którym chyba
  piekło Dantego napawałoby większą, pomimo wszystko, większą nadzieją.
  Dziękowałem losowi, że tu mnie nie rzucił. Że tam, w oddaleniu kilkunastu
  godzin czeka na mnie Gdynia. Statki, kawiarnie, oddech wielkiego świata,
  wesołe, kolorowe życie.
  I nigdy bym nie przypuszczał, że ktoś mógłby mnie wtedy tak zapamiętać,
  że poznał po siedmiu latach, a była nią Renia, z którą spotkaliśmy się
  na balu sylwestrowym 69/70 w LOK w Sławie.

do 40 gdy.