Zdjęcie z kolekcji Pana Adama Gołąbka.
- To złom z pierwszego pułku z Mińska, mówią mechanicy. Chyba jedne
z pierwszych wyprodukowanych około 1951 r. I w
tym momencie przypomniałem sobie mroźny poranek w Pruszkowie,
Helenkę, i na niebie ćwiczące migi. Pokazując na skośnoskrzydłe samoloty
ciągnące za sobą białe smugi, powiedziała wówczas: "Na takich Zbyszku
odlecisz ode mnie, odlecisz. Nie zaprzeczaj i nic nie poradzisz - takie
jest przeznaczenie." Być może był to któryś z nich. I teraz przepowiednia
miała sprawdzić się, dosłownie.
Te samoloty nie mają wzmacniacza hydraulicznego
(buster) sterowania lotkami, i śmierdzą. Gdy otworzyłem kabinę
myślałem że zemdleję. Szedł z niej ciężki odór zepsutych ryb,
nafty i dziegciu.
- Stały zamknięte - pocieszał mechanik. - W locie się przewietrzy.
To hermetic tak czuć. Jakie to szczęście, że nie
będę musiał na nich latać - pomyślałem. Te 30 minut do Poznania
jakoś wytrzymam, ale potem, nigdy. Wystartowaliśmy. Pogoda
była wymarzona. Dzień złocisto-błękitny z pozawieszanymi białymi
cumulusami dodającymi niepowtarzalnego uroku bezkresnemu firmamentowi.
Krąg nad Warszawą, jak nad wulkanem. W środku dziura, wokół
domy i na kurs 270 do Poznania. Płyniemy sobie w spokojnym
powietrzu jak stadko ryb, statecznie, poważnie i dobrze nam. Rzadko mamy
okazję lecieć tak sobie razem, całą eskadrą. Widzieć swoją siłę. I
chociaż w razie awarii, żaden z nas drugiemu nie mógłby pomóc, to jednak
czujemy się pewniejsi, bezpieczniejsi. W Poznaniu czekała już
litka, a we Wrocławiu Wanda. Dobrze jest mieć kochaną żonę
na lotnisku.
Biuro Polityczne podjęło uchwałę o popularyzacji lotnictwa. Więc
zaraz zjechał do jednostki tłum korespondentów pisać o nas artykuły.
Grupą, zdyscyplinowani, pilnie słuchają politruka o czym i o kim mają
pisać, kogo fotografować. Wyznaczono Maurycego, jako przodującego
dowódcę klucza i parę. Mnie i Edzia Cużytka. Potem śmieszne
artykuły pod jedną sztancę w Żołnierzu Wolności, Trybunie Ludu,
Nowej Wsi, w rodzaju "Podporucznik ma niebieskie, marzycielskie
oczy, ale dla wrogów są one stalowe, bezwzględne
itp." Na dwa tygodnie temat do kpin w kasynie. Czas jednak płynie, unosi
wszystko w niebyt i "popularność gazetową" też uniósł. Któregoś
dnia zaszedł do nas Lenczewski, ten który sprzedał mi radio.
Postawił ćwiartkę, włączył radio, pokiwał głową i zaczął:
- Co ci po nim Zbychu. Sam widzisz, kiepsko gra, nic nie słychać
i trudno będzie zrobić żeby grało. Ja sam myślałem, że to antena
ale okazuje się że lampy. A lampy przedwojennej teraz nie dostaniesz.
Ale znam jednego co mu skrzynia meblowa potrzebna, a reprezentację
ono ma. Na pewno mu się spodoba. Sprzedaj.
- Za ile?
- Nie spadnij z krzesła, za motocykl. Rzeczywiście zakręciło
mi się w głowie. Motocykl? Naprawdę? Niedościgłe marzenie,
bo ani talonu, ani pieniędzy, a to taka okazja.
- Chodź, to ci pokażę, w komórce stoi. Idziemy, spotykamy
Jasińskiego. Gdy usłyszał o motocyklu, dołącza z miejsca. My
chyba nie wiemy ale on jest starym eskpertem od motorów, nie
dam cię Zbychu wykiwać. Utraciłem trochę entuzjazmu gdy zobaczyłem
w
komórce olbrzymią machinę marki Mag z 1920 roku. Dwa ogromne
koła i długa, z teowników stalowa rama. Reszta motocykla, silnik
i oprzyrządowanie w koszu na bieliznę do złożenia.
Zawahałem się. Radia co prawda należy słuchać z uchem przy
głośniku, ale jak ma się dobry słuch, posłyszeć coś można, a motocykl?
Nie wiadomo czy pojedzie? Patrzę pytająco na Jasińskiego eksperta, bo
moje kontakty z motocyklami ograniczyły się tylko do jednej ósemki na
egzaminie, więc Jasiński zabiera się do fachowej analizy...
Ogląda stalową ramę, ujmuje kierownicę i nagle jak przemieniony,
jakby już jechał, z błyskiem w oku woła:
- Nie masz co się zastanawiać. Bierz. Złożymy, ja ci pomogę i maszyna
będzie jak ta lala. Wszystkie motory we Wrocławiu będą za tobą tylko
dymek wąchać. A co ci po radiu. Będziesz siedział w domu i nadsłuchiwał
co w nim brzęczy? Pomyśl wiosna wokół, a ty na maszynie, żoneczkę
z tyłu, torbę z piwem i mkniesz na majówkę. A jak Wanda się
ucieszy. Boisz się składać? Nic trudnego, pomogę.
I ta wizja mknięcia w wiosenny pogodny dzień z piwem na majówkę,
tak podnieciła Antosia, że wszystkie piegi na policzkach mu sczerwieniały
i z takim zapałem mówił, jakby to on miał na tej machinie jeździć. Mnie
też przekonała.
- Dobra, decyduję się. Wierzę, że Antoś jest lepszym
ekspertem od motorów niż bab, przypomina mi się historia z
Kają. Prowadzę więc ramę do domu, a za mną Antoś w koszu na
ramieniu niesie resztę. Kosz jest ekstra, jako składowa część
motocykla. Wandy nie ma w domu i bardzo dobrze, bo to ma być
niespodzianka. Z góry się cieszę jaką jej sprawię radość. Nie
mamy komórki, ale Antoś mówi, że to i lepiej bo w kuchni będzie
wygodniej składać. Dobrze że na parterze i kuchnia duża. Zmieści
się bez kłopotu. Lenczewski zabiera radio, a my sobie z Antosiem
na konto przyszłych jazd odbijamy butelkę litkupu. Popijamy
i zadowoleni podziwiamy maszynę. Ogromna, jak samochód. Jutro
po lotach rozpoczynamy pracę. Wchodzi Wanda, załamuje ręce
i zaraz się rozpłacze. Dlaczego? Chyba z wrodzonej wrażliwości.
No bo że troche pachnie benzyną i olejem, że pokapuje na podłogę
to nic takiego, wytrze się, ale zobaczy jak złożymy.
- Czy sobie zdaje sprawę ile taka maszyna wyciąga? Antoś z powagą
podnosi palec do góry. - Sto dwadzieścia, albo i więcej. Jak
wyścigówka. Nikt was nie wyprzedzi.
- A jak pojedziemy pod szkołę to twoje koleżanki posikają się z
zazdrości...- dodaję. I tak wspólnie łagodzimy wstrząs motoryzacyjny
u Wandy. Nie bardzo przekonana, ale nie płacze. Otwiera tylko
na noc szeroko okno.
- Tamci się postrzelali, a ci się potrują - mamrocze pod nosem.
Nazajutrz po lotach z Antosiem do pracy. Zgromadziłem zapas piwa i
kluczy. Kręcimy, składamy, kombinujemy. Obaj mamy jak się okazuje w
praktyce mgliste pojęcie o tym co mamy robić i ciągle czegoś brakuje.
Ciągle w samochodówce trzeba załatwiać. Praca się przeciąga. W końcu
jednak po kilku dniach, silnik złożony tylko brak tłumika. Ale skąd
tłumik i po co? Lotnicze silniki nie mają tłumików i dobrze, moc mają
większą. Po tylu dniach pracy brak już cierpliwości na dłuższe czekanie.
Nawet nie wyprowadzamy z kuchni. Szkoda się męczyć, może nie zapali.
Zapalił. Kłęby dymu, huk jak z haubicy 150.
- Widzisz - przekrzykuje hałas zachwycony Antoś. 1200
cm pojemności bez tłumika, do dopiero maszyna, Japp to przy nim
rower. Warczy strzela, otworzyłem okno bo zaczęło dusić, a tu sąsiedzi
się zbiegają. Wystraszeni. Jeden z pepeszą, myślał że Wervolk atakuje?
- Panie - zaczęli upominać - toż nie tylko się potrujecie, ale i
ściany nie wytrzymają, wszystkich nas gruz przysypie.
E tam, będą krakać. Okno szeroko otwarte, a ściany jeszcze przez Niemców
budowane, mocne, wojnę wytrzymały. Lękliwe to wszystko. Ale
baby, im nic nie przemówi, wrzeszczą jakby rodziły. Gasimy więc
silnik usatysfakcjonowani i wyprowadzamy machinę na dwór, na próbną
jazdę. Nadbiega wystraszona Wanda, była u sąsiadki i słyszała
jakiś huk, mówiły że wojna. A tu nie wojna, lecz mam zaszczyt
zaprosić na przejażdżkę naszym motocyklem. Brakuje co prawda
drugiego siodełka, ale to bagatelka. Mówię Wandzie żeby przywiązała
jasiek do błotnika i na razie wystarczy. Więc siadamy,
ja na siodełku Wanda na jaśku, a Antoś wajchą próbuje uruchomić
silnik. Kręci, kręci. Wanda coraz mocniej się przyciska do
mnie, bo taka wyścigówka jak ruszy to wszyscy możemy pospadać, ale on
nic. Piwko skrapla się na czole Antosia, a silnik ani dychu. W kuchni
palił, a na dworze nie chce i już. Antoś zmęczony zostawia wajchę w
spokoju i woła jeszcze jednego, do pchania. Sam nie da rady, pojazd waży
chyba ponad 200 kg. Pchają więc we dwóch. Dróżka asfaltowa równa, nawet
dobrze im idzie, ale Mag się uparł i nie chce. Prycha tylko ze złości
kłębami dymu, ale nawet nie kopnie tylko milczy jak obrażony.
Zrezygnowany chcę już zsiadać, gdy niespodziewanie strzelił ogniem.
Raz, dwa, trzy, i gwałtownie skoczył. Byłoby kiepsko gdybyśmy się mocno
nie trzymali. Taka to potęga. Ale jedziemy. Strzela dymem, świszcze, ale
jedziemy, jedziemy! Dusza na skrzydłach radości wzlatuje do nieba.
Jedziemy skokami do przodu jak piechur w ataku, ale jedziemy. Antoś
biegnie z boku i krzyczy:
- Nie przejmuj się, on się dociera. Ale on gdy
posłyszał, w miejscu zaparł się przednim kołem i tylko ciężar
długiej ramy uchronił nas od salta przez głowę. Cisza. Wystraszeni
siedzimy bez ruchu, bo nie wiadomo w którą teraz stronę skoczy.
Ale on już nie skoczy. Z karteru strużka oleju zbiera się na
asfalcie w kałużę. Rozpękł się. Antoś klnie strapiony, ciężka sprawa ale
jak się znajdzie speca to pospawa - pociesza. Pchamy go więc
we dwóch z powrotem do kuchni. Wanda dawno uciekła do domu.
Taki wstyd... I tak skończył się sen o motocyklu. Po kilku
dniach Lenczewski przyniósł 100 zł i zabrał motocykl i kosz do bielizny
w dodatku. Potem dowiedziałem, że jakiś amator
pospawał i nawet dojechał nim do miasta, ale już nie wrócił.
Widocznie Mag po 24 latach istnienia postanowił zamienić się
w złom. Czekamy na ćwiczenia naszego III korpusu lotniczego i co dzień
spodziewamy się alarmu. Wszystko przygotowane, ale i tak gdy w nocy
zawyją syreny, a gońcy zaczną łomotać do drzwi "alarm", alarm" człowiek
budzi się jak pijany. Półprzytomny chwyta walizkę ze zmianą bielizny i
szczoteczką do zębów i biegnie na miejsce postoju samochodu.
Tak i dzisiaj, jeszcze ciemno kiedy już zawożą nas na lotnisko,
samoloty już czekają, chyba już wieczorem je wyciągneli. Do kabin,
meldunek przez radio i można się zdrzemnąć. Nie czuję się nadzwyczajnie.
Takie gwałtowne wyrwanie ze snu wymaga czasu, bym wrócił do
zwykłej równowagi. Ale już sygnał z SD - wysiąść z kabin i
na odprawę. Obok naszych oficerów, widzę z dywizji, a nawet
korpusu. Poważna sprawa. Spodziewany jest nalot n-pla bombowców
(jaków -23 z Krzesin) i zrzucenie bomby atomowej na Wrocław.
Nasze zadanie, przechwycić na rubieży działania i zniszczyć,
nie dopuścić do zrzutu. No fajnie. Powiedzieli, to teraz można
do "trolejbusu" na drzemkę. Czekać na Alinę lub Rózię ze śniadaniem.
Ale nic z tego. Zadanie bardzo ważne mówi Parol, dowódca pułku,
więc na pierwszą parę pójdą M. i Edzio Cużytek.
"Para" najmniejsza jednostka lotnictwa mysliwskiego.
Od lewej autor i jego "naparnik" por.pil. Edzio Cużytek.
Odkąd nas opisali, staliśmy się "sławni", jakby opis nam dodał
lub odjął umiejętności. Edzio Cużytek, mój naparnik jest
niewielkiego wzrostu i wysokiego, nie spotykanego w lotnictwie
ciśnienia: 140 mm. Dobry kolega tylko łatwo się zacietrzewia,
i wtedy upiera się, jąka. Może to skutek tego ciśnienia, podobno
serce gdy blisko pupy daje takie efekty, ale to tajemnica
lekarska.
- No Edziu, damy im do wiwatu. Rozpiera mnie duma. Nie czuję żadnej
tremy, choć bądź co bądź występ przed całym korpusem.
- Tylko Zbychu nie za gwałtownie, a to się jeszcze pogubimy, dopiero
był by obciach. - Edzio ma zmartwioną minę, ale on zawsze tak
wygląda. Siadamy więc do kabin, włączamy radia i czekamy na
komendę. Dzień pochmurny, ciemnawy. Podstawa chmur około 1000
metrów. Martwimy się, że przy takiej pogodzie nie poderwą,
a to pierwsze nasze poważne ćwiczenia i bardzo chcielibyśmy
się wykazać. Z ziemnej wieżyczki wystaje "rama" (P-8), antena
starodawnego radiolokatora, który chyba jeszcze wysługiwał
się Anglikom podczas wojny. Widzimy jak kręci się powoli, ale w
słuchawkach tylko trzaski krótkofalówek. Czekamy. Zaczynam się
denerwować. Jeśli w ciągu godziny nie usłyszymy komendy start, to
będziemy musieli wysiąść, dla odpoczynku. Taki regulamin. Wtedy polecą
inni. Minie okazja do sławy. Po godzinie oczekiwania jesteśmy
już tak pewni, że sygnał może być tylko jeden: wysiadać, że
zrezygnowani w pierwszej chwili nie reagujemy na komendę wam
start grzmiącą w słuchawkach. Mija kilka sekund zanim sobie
uświadamiamy, że to dla nas. Krzyczę do mechanika: "patrz płomień"
i jednocześnie naciskam przycisk startera. Jakże to wszystko
wolno. Gdyby to było możliwe to sam bym zamiast automatu zakręcił
turbiną. No nareszcie, silnik wchodzi na obroty i rozpoczyna
swoją stałą melodię. Podstawki spod kół i na pas. Za rurami
pióropusze kurzu, fruwają wszelkie lotniskowe ustrojstwa, skutki
nie zmniejszenia obrotów przy wykołowywaniu. Normalnie co najmniej
upomnienie ale dzisiaj nikt na to nie zwraca uwagi. Dzisiaj liczy się
szybkość. Z prawej krótki nosek Edziowego miga i machnięcie ręką. Gotowy.
Pełny gaz. Startujemy. Po oderwaniu zaraz podwozie i skręt nad miasto.
Wołam przez radio o dane, ale pośród trzasków nic nie mogę
zrozumieć. Radiostacje krótkofalowe (KW) szczyt techniki na samolotach
śmigłowych, ciągle się rozstrajają, a szybkość odrzutowca sprawia, że
trudno ponownie nastroić, fala co chwila zanika. Tymczasem
czas płynie, przestrzeń ucieka z szybkością 600 km/godz. Jesteśmy
nad miastem. Zasnute dymami, szare, bezbarwne rumowisko. Zupełnie
jakby bomba już spadła. Wreszcie słyszę radio: - Kurs 365, wysokość
1000. Na tysiącu są jednak chmury. Niegrube od osiemset do
półtora kilometra, ale ciągła warstwa. Żadnego okna. Można
lecieć tylko pod nimi lub nad. Zależy jak leci cel. Pytam naprowadzającego
czy cel pod czy nad chmurami, ale on tylko krzyczy, że cel
zbliża się do nas i jak zobaczymy sami mamy wykonać manewr.
No tak, ale jak mam go spotkać. Przez chmury nie widać. Coraz
bardziej się denerwuję. Z Poznania niedaleko, osiemnaście minut i z każdą
minutą prawdopodobieństwo przechwycenia maleje w postępie geometrycznym.
Krzyczę, proszę, podaj tylko, czy lecą pod czy nad chmurami, resztę sam
sobie dam radę, ale głos z SD zanika i pośród trzasków słychać tylko
kłótnie ruskich gesto okraszane jobami. Pytam Edzia czy
coś słyszy. Kręci głową. Nie. Postanawiam iść nad chmury. Krótki
ruch drążka i już jesteśmy nad rozległą, oślepiającą blaskiem
płaszczyzną. Słońce z tyłu, ale rażą obłoki. Rozglądam się pilnie wokół,
wszędzie jednak pustka. Obliczam, że jesteśmy gdzieś nad Rawiczem i
czuję, że jesteśmy w pobliżu n-pla. Ale nic nie widać, nie słychać, tylko
nieskończona, milcząca obojętna na nasze troski, śnieżno biała pustynia.
Minęliśmy się czy nie, nie wiem. Coraz bardziej się denerwuję. Wołam
rozpaczliwie naprowadzenie ale SD milczy. W radio nadal tylko trzaski.
Ogarnia zwątpienie. Nie przechwycę. Taki wstyd, a może co gorszego.
Najlepsi z pułku, koń by się uśmiał. Muszę jednak podjąć decyzję,
nie ma co dalej z tym kursem. Do Poznania zalecę. Robimy skręt o 180
stopni i schodzimy pod chmury. Ciemno, szaro. Na 600 metrach trudno coś
odróżnić. Wlepiam pełny gaz i na 900km/godz gonimy do Wrocławia. I nagle
zaczynam słyszeć nieprzyjaciela, który rozmawia z naszym SD. Jest nad
Wrocławiem. Teraz i ja wszystko słyszę. Nad Karłowicami zauważamy
w kierunku dworca głównego cienkie krzyżyki samolotów, przechylone
w głębokim skręcie. Dochodzimy do nich i przewijając się między
kominami fabrycznymi atakujemy. Musztarda po obiedzie. Cel
już wykonał zadanie i podczas prawdziwej wojny z miasta pozostałby
tylko kształtny grzybek. Ale może chociaż troche uratujemy
twarz. Strzelamy z foto-kaemów i z nadmiaru szybkości przelatujemy
przez ich szyk. Poznaniacy kiwają skrzydłami i grają na nasach.
Czerwony ze wstydu koncentruję się na lądowaniu i sadzam parę
pokazowo, przy samej literze T, ale przecież nie o to chodzi.
Pod kabinę podjeżdża niewielki samochodzik. Skoda dowódcy pułku.
Okazuje się, że czeka już na mnie przed SD dowódca korpusu
gen. Czeremuchin ze swoją świtą. Czeremuchin, drobny, czarny
jak Cygan, a może Gruzin szczupły człowieczek, o suchej, babajagowatej
twarzy z miejsca na mnie:
- Job wasza mat', wy szto pilot ili barani chwost... - i tak
dalej i tak dalej, długa wiązanka w tym stylu.
Robi mi się gorąco. Nie tylko obelga ale i niesprawiedliwość. Radio
nawaliło, próbuję się tłumaczyć. To dopiero dolewa oliwy do ognia.
Generał sinieje i ryczy aż z kącików ust lecą odpryski śliny: - Ja
was pod scianku, was nada rostrelat'! Czuję, że zapadam się
w ziemię. To już koniec. Wokół dowódca dywizji, pułku i ich
sowieccy doradcy, sztaby, a ten mnie wyzywa. I to wyzywa w
taki sposób, w jaki nikt w życiu. Pali wstyd, upokorzenie,
płakać się chce z bezsilności. I żal. Uważałem go za ludzkiego dowódcę.
Pamiętałem jak w Poznaniu, po zabiciu się Chudzika, rozmawiał z nami.
Przyjacielsko, życzliwie, a teraz? W końcu macha ręką i odwraca się
plecami. Najbliżej stojący wzruszają ramionami, niby dla pocieszenia, ale
nikt nawet nie chrząknie. Dostało ci się brachu, dostało. Ale cóż możemy
ci poradzić. Czeremuchin odsapnąwszy, już innym tonem, jakby
chciał trochę załagodzić te rugi, które mi się dostały, zagaduje
do Antosia Stojowskiego
- Wy podobno w Italii byli?
- Tak toczno obywatelu generale - Stojowski pręży się na baczność.
Jest równie niewysoki, a może nawet niższy od Czeremuchina
i tak samo szczupły, o wysuszonej czarniawej twarzy.
- Nu, tam podobno żaby kuszają - generał przechodzi na pogawędkę.
- Żaby niet, ale glizdy, tow. gienerał. Atmosfera się
rozluźnia. Antoś słynny jest ze swoich "konsumpcyjnych" wyczynów.
W kasynie, kiedy jakieś danie mu smakuje potrafi wrzucić sobie
do zupy muchę, jedną albo dwie, poczekać aż popływają i na
łyżkę, i zjeść. Naturalnie pozostali biesiadnicy uciekają zostawiając
swoje porcje, a on wtedy je zjada. Teraz też schylił się do
murawy.
- Ot towariszcz gienerał, smatritie. Italcy tak diełajet.
Ujął w dwa palce tłustą sino-rożową dżdżownicę. Uniósł do góry zwijającą
się jak wąż, żeby wszyscy mogli zobaczyć i drugą ręką zaczął ją wyciskać.
- Nada z ziemi oczyścić - objaśniał. A potem kiedy wyciekł
z niej zielonkawy śluz, obtarł i jak połykacz wężów wpuścił
sobie do gardła. Powiało ogólną grozą. A kiedy zamknął szczęki i
smakowicie zaczął żuć, generał nie zdzierżył. Zbladł, zaklął i biegiem
pobiegł na SD do sracza. Pozostałym też, naturalnie prócz Antosia,
zrobiło się mdło. Dowódca pułku Parol zaczął kiwać głową i
chciał coś powiedzieć ale tylko wydukał dwa razy:
- Oj Stojowski, Stojowski, toż to obrzydliwość - i blady jak śmierć
angielska z zaciśniętymi ustami pobiegł za kopczyk meteoo.
Na popołudniowe omówienie lotów Antosiowi zabroniono przyjść. Sam
generał zakazał. Jak widzi Stojowskiego to mu się niedobrze robi, podobno
powiedział. Ale przeczyszczenie widocznie dobrze mu zrobiło bo nie
krzyczał, zachowywał się łagodnie i nawet nie ukarał. A joby? No cóż, to
forma zachowania się w socjalistycznej armii. Nie ma miejsca w niej na
burżuazyjne zakłamania jak honor czy tak zwana godność. Chciałem latać,
musiałem się tym godzić. Chyba nawet lepiej że opieprzają,
niżby złowrogo milczeli. To znaczy, że wszystko dobrze, traktują
jak swojaka - tłumaczyłem sobie. Ale coś w powietrzu musi być,
bo opadła mnie jakaś chandra. Czy to przeczucie?
- On taki jest, raz wyzwie, to znowu pochwali. W gruncie rzeczy
ludzki. Nie masz czym się przejmować. Ja nie takie perepałki
miałem i się nie martwiłem, postaw to ci opowiem. Antoś, wieczny
optymista, też nie domyśla się powodu mojej chandry. Nic nikomu
nie mogę powiedzieć, nawet Wandzie. Z drugiej strony chyba
przesadzam. Już pięć lat w wojsku, półtora roku oficerem i
nic. Więc akurat teraz by się dowiedzieli? Skąd? Przeczucie?
Nie wierzę w przeczucia.
Tylko w niebie jest nasz dom.
do 04.