odc.4.
- Chodź Antoś do mnie, napijemy się, ale na zakąskę mam tylko orzechy
- zastrzegam się przewrotnie. Wanda dostała od
kogoś całą torbę, jednak po zjedzeniu kilku dostałem takich
boleści, że myślałem że skonam jak padalec, czołgający się
po ziemi, nie doczekm się śmierci lotnika - zwierzam się Antosiowi.
- Co za problem, byle było czym przepłukać. Bo orzechy suche są,
można się udławić. A Czeremuchinem się nie martw. Nawet sutek
nie dostałeś. Mnie to z miejsca zdegradowali. I to nasi, nie
ruscy. Za niewinność. I co? Myślisz że się przejmowałem, o
tyle - Antoś zgiął rękę w łokciu. Latam sobie dalej, piję i
żyję. Kapitana znowu się dosłużyłem. Moi kumple z promocji
co prawda są już pułkownikami, ale lepiej żyją? Gówno, wszystkiego
się boją. Są niewolnikami swoich gwiazdek i pasków.
- Zdegradowali, Antoś chlusnął pięćdziesiątkę i rozgniótł dwa orzechy
- i za co? Jak służyłem w Krakowie, przywieźli na kwaterę kilka
dziewcząt. Wesołe były, z fantazją. Kiedy zaczeli grać w pokera
to jedna położyła się na golasa na stole i kazała sobie na
brzuchu kłaść karty, bo to tak przyjemnie ją łaskocze. No to
kładli. A brzuch miała gładki, nie porośnięty. Tak jej to się
spodobało, że kiedy zgasło światło, to zapaloną świeczkę wsadziła
sobie w p. byle tylko grali. Antoś znowu chlusnął, dwa orzechy
zgruchotał i ciągnął dale: - Podpatrzyła przez okno jakaś niewyp...
k.. oficerska i doniosła. Ot i cała historia. Antoś chlusnął
i znów dwa orzechy. Patrzyłem i czekałem kiedy skrętu kiszek
dostanie, ale Antoś martwił się tylko niskim poziomem w butelce.
Na orzechy nie zwracał uwagi.
- Słyszałem już tę opowieść, od Gienka Żurowa czy jego też? Bo o
tym nie wspominał.
- Tak, jego też, do sierżanta. A gdzież on teraz? - rozczulił się
Antoś i chlusnął i zgruchotał. -Przenieśli go na instruktora
do szkolnej eskadry, a dalej nie wiem. Tak, tak, takie życie
- pokiwał głową i sięgnął, ale nie chlusnął i nie zgruchotał.
Skończyło się jedno i drugie.
- No to już ci lepiej, przestałeś martwić się duperelami?
Potwierdziłem, a szczególnie orzechami, dodałem w myśli. - No to
pójdę sobie - popatrzył smętnie na pustą butelkę - i wyszedł.
Następnego dnia wezwanie do tajnej kancelarii. Nie było Rupali
tylko jego pomocnik, sierżant Szmit. Wręcza rozkaz wyjazdu do kadr DWLOT
do Warszawy.
- Nie pisze po co?
- W rozkazie wyjazdu nigdy nie pisze. Na miejscu obywatel porucznik
się dowie.
- Naprawdę nic nie wiecie? Szmit robi niewyraźną minę
i wzrusza ramionami.
- On nic nie wie. To nic nie może powiedzieć. Teraz
naprawdę się przestraszyłem. I widocznie musiałem zmienić się
na twarzy bo mimo woli mu się wyrywa:
- Niech się obywatel porucznik nie z góry nie martwi, zawsze jakoś
to bedzie.
- Nie martwię się, nic nie mam na sumieniu - odburknąłem.
- Gdzie jest Rupala? - Z szefem trzeba, myślę. Dobroduszny i życzliwy,
na pewno wyzwoli z niepewności. Sierżant już rozkłada ręce,
ale z drugiego pokoju, zza żelaznej kraty wychodzi Rupala.
Z zatroskaną miną pytała:
- O co chodzi obywateli poruczniku? Jakby nic nie wiedział.
Pokazuję rozkaz wyjazdu.
- Ach tak, wyjazd do Warszawy - nic pogody, na twarzy nadal ponura
troska. - Jest rozkaz to trzeba jechać.
- Ale po co? Rupala, przez chwilę patrzy na mnie i nie
patrzy. Potem tak jak Szmit wzrusza ramionami:
- Nie wiem, ja nic nie wiem - i z zatroskanym obliczem odwraca się
i bez słowa wraca do pokoju z którego wyszedł.
Nie jest dobrze. Dobrą wiadomość każdy chętnie przekaże, o złej nikt nie
chce mówić. Co to może być? Nie do informacji, a do kadr. Czepiam się tej
myśli jak deski zbawienia. Jakby coś podejrzewali to do Informacji,
rozumuję... Nie wzywali by tylko "zdjęli", że śladu by nie zostało.
Pewnie nic strasznego, a w każdym razie nie to, o czym boję się myśleć.
A nie chcą nic mówić, bo w wojsku, a szczególnie w tajnej kancelarii
najlepiej w ogóle nie mówić. Wszystko tajemnica. Nawet instrukcja PO-2
ma nadruk "ściśle tajne". Obejmuję Wandę na pożegnanie.
Na te kilka dni pojedzie do mamy. Co tu sama będzie robić,
jeszcze się przyśni krewki sierżant, lub rozpustna lelija?
Przytula się mocno i szepcze:
- Wracaj szybko, będziemy czekali we dwoje.
- Jak to we dwoje?
- Będziemy mieli chłopczyka. Już drugi raz potwierdziło się.
- Co? Chłopczyka?
- No dziecko, ale na pewno będzie chłopiec.
- Teraz mi to mówisz, w takiej chwili. Przerywam, nie chcę jej straszyć,
że może jutro nie będę już żył lub w więzieniu? - W jakiej chwili? - z
buzi znika uśmiech. - No wiesz, miałem na myśli że wychodzę, wyjeżdżam
- plączę się. A myślę, dziecko? Miało być po dwóch, trzech
latach. Jak ona sobie poradzi, a gdy nie wrócę? Sama z dzieckiem.
Wanda smutnieje. Oczekiwała entuzjazmu, a ja niewyraźnie milczę.
Roztrzęsione nerwy nie pozwalają rozsądnie pomyśleć. Trochę czasu.
Potrzeba mi trochę czasu, a tu muszę wychodzić. W końcu całuję mocno i
mówię "fajnie" jedyne słowo jakie mi przychodzi do głowy to "fajnie".
Brzmi głupio i bezsensownie. Więc jeszcze od progu rzucam odruchowo
równie wytarte z uczucia zdanie: poczekaj jak wrócę, pogadamy.
Postępuję beznadziejnie i klnę sam siebie w drodze na dworzec. Ale
naprawdę jestem półprzytomny. Żebym mógł się wyłączyć. Spokojnie
zastanowić. A to tak wszystko naraz. Sam przed sobą nie chcę się przyznać
ale jestem bardzo zaskoczony. W takiej sytuacji dziecko? Mebli nie mamy,
Wanda porządnej kiecki... Ochłonąłem dopiero w pociągu. Bardzo
głupio się zachowałem. Żeby jeszcze raz można było cofnąć to
pożegnanie. Lub porozmawiać teraz, chociaż przez telefon...
To wszystko przez to, że byłem u kresu wytrzymałości nerwowej,
w stanie gorączkowego miotania się między optymistycznym "wszystko
dobrze się skończy " do pesymistycznego "wszystko stracone".
Rytm pociągu uspokaja nerwy i nagle, olśnienie. Zaczynam rozumieć
co to znaczy mieć dziecko, mieć syna. Bedę jak mój ojciec i ja. Będę
ojcem. O tym, że może być córeczka nie pomyślałem nawet przez chwilę.
I zaraz wszystko inne, pieniądze, ubrania jakby zmalały, przestały być
ważne. Przestały być problemami. Za siedem lat (bedę miał 32 lata)
szkraba będę mógł brać na rower i na ryby jak mnie mój ojciec. Samoloty
będę pokazywał. Może zostanie jak ja pilotem, a może już poleci na inne
planety. Coraz bardziej oswajam się z nim i coraz radośniej na duszy.
Strach przed kadrami zelżał. Czyż ten syn to nie znak losu, że
wszystko zakończy się dobrze? I nagle poczułem wielkie uczucie do
nienarodzonego, zatęskniłem za nim. Chciałbym żeby już był. I poczułem
ogromną potrzebę podzielenia się nowiną, choćby z tymi przygodnymi
towarzyszami podróży, ale oni, schowani w duszną ciemność nieoświetlonego
przedziału, byli tylko posapującą bezkształtną masą, odbierającą resztki
tlenu z przegrzanego powietrza. Byłem sam ze swoim synem. Poczekamy do
rana. W Warszawie zaduch jak w babilońskim piecu.
Bezwietrznie i gorąco. Mury jeszcze nie zdążyły wydyszeć wczorajszego
upału, a już poranne palące słońce zapowiada nowy upalny dzień.
Spocony i brudny, jak zwykle po podróży pociagiem, wlokę się
na piechotę do DWLot na ul. Raszyńską. Zaraz za dworcem olbrzymi
plac budowy. Rozkopy, sznur olbrzymich wywrotek jeżdżących
tam i z powrotem, wyładowanych gruzem, belkami, kurz i smród
spalin. A nad tym wszystkim z gigantycznych głośników bez przerwy pieśni.
Polskie, radzieckie na przemian. "Szyroka strona radnaja" przeplata się
z "Ukochany kraj", wesoło, aż serce rwie się do pracy. Pośród
najrozmaitszych dźwigów, skarp, rozkopanych dołów uwijają się robotnicy,
to ludzie radzieccy budują pałac kultury, dar Stalina - objaśniają z dumą
przechodnie gapiącego się mundurowego. Na spuchniętych nogach
docieram do potężnej, przedwojennej willi za wysokim murem.
W wąskiej furtce czujni wartownicy. Kiedy czytają mój rozkaz
wyjazdu nadchodzi szczupły kapitan. Patrzę i oczom nie wierzę, toż
to Sztos. Niedawno jeszcze porucznik.
- Ależ awansowałeś - cieszę się - nie to co my powietrzni wyrobnicy
- gratuluję. Sztosa znałem z Dęblina ze szkolnej
kompanii. Potem w Podlodowie nie mógł samodzielnie wylecieć
na PO-2 i został wraz z kilkunastu innymi "niezdolnymi lotniczo"
zabrany z eskadry. Ostatnio widziałem go chyba z rok temu gdy
kierowano mnie na Akademię Sztabu Generalnego. Był wtedy porucznikiem,
nie posłuchałem go, nie zgodziłem się na Akademię i rozstaliśmy
się zimno. Teraz jest już kapitanem. Żartobliwie salutuję.
Niedbale odsalutowuje i prześlizgnąwszy się po mnie obojętnym
wzrokiem przechodzi dalej. Nie poznał - myślę i wołam za nim:
- Sztos! Odruchowo odwrócił się z wielce
zdziwiona miną. - Cześć stary, co słychać - wyciągnąłem rękę. On
jednak tak jak zatrzymał się tak stał. Wyprostował się tylko,
usztywnił i z kamienną twarzą wycedził przez zęby: -
Co wy podporuczniku regulaminu nie znacie ? Zwracać się do starszego
nie umiecie? Co on ? Albo żartuje, albo udaje.
- Nie wariuj Sztos - uśmiecham się do niego, ale jemu twarz ani
drgnie. I nagle uświadamiam sobie patrząc w jego nieruchome
zimne oczy, że owszem poznał, tylko znać nie chce.
Straciłem pewność siebie. Co się dzieje? Czułem jak gorąco
wypełnia żołądek, podnosi do serca, mąci w głowie. Musiałem zblednąć i
doszedł do wniosku, że wystarczającą nastraszył, bo obojętnie odwrócił
się i odszedł bez słowa. Niedobrze, pomyślałem i dreszcz niepokoju
przeleciał przez plecy.
Jeden z wartowników towarzyszy mi do willi i potem długim
korytarzem do pokoju oficera dyżurnego. Przy biurku młody podporucznik
z opaską służbową na ramieniu wskazuje mi krzesło stojące pod
ścianą. Skromnie siadam i czekam. Przede mną olbrzymie drzwi
obite skórą. Szerokie dwuskrzydłowe, szczelnie zamknięte.
- Długo tak koleś mam siedzieć? - pytam podporucznika.
Dyżurny nerwowo poprawia białoczerwoną opaskę na rękawie i zakłopotany
milczy. Najwyraźniej nie wie jak mnie traktować. Tu w DWLOT, podporucznik
podporucznikowi nierówny. Na pewno się zastanawia. Wyjdę z powrotem tymi
drzwiami czy już więcej mnie nie zobaczy. Najlepiej nie zajmować
zdecydowanego stanowiska. Młody ale szczwany.
- Różni różnie czekają. Nieraz długo, ale odchodzić nie wolno. Jakby
zawołali, a nie było, to bardzo źle - mamroce, jakby do książki meldunków
którą rozłożył przed nosem. Więc siedzę, ale czuję się
coraz gorzej. To z gorąca. Lipcowy upał coraz intensywniej
wypełnie wnętrze przez otwarte okno z zewnątrz duchotą, a ja
umundurowany jak na Sybir: w szewiotowej grubej koszuli, równie
grubym krawacie i mundurze gabardinowym. Wszystko to opina ciało
szczelnie jak pokrowiec. Powietrze nie dochodzi, nawet to upalne. Żadnej
wentylacji. Pot spływa strużkami po karku, plecach, piersiach, wszędzie,
drażniąc skórę potwornym swędzeniem. Swoista szata Dejaniry. Nogi w
grubych, wełnianych skarpetkach spuchły już wcześniej, a teraz odzywają
się odmrożenia okupacyjne. Świąd nie do wytrzymania. Czapkę ciężką, z
okutym blachą daszkiem, położyłem na kolanach, ale pot i tak spływa
ciurkiem po skroniach, czole, do ust. Słony ten pot. Okropność. Nachodzi
myśl, żeby rzucić to wszystko - po prostu wyjść. Niech aresztują,
wyrzucają z wojska, robią co chcą, byleby tylko, pozbyć się tego potu,
tego torturującego swędzenia odmrożonych stóp. No, nie badź
mazgajem - przywołuję się do porządku. Weź się w garść, jesteś
przecież ojcem rodziny, a nie samotnym, opuszczonym strzelcem.
Jestem ojcem. Trzeźwieję. Ta myśl wraca mi siły. Te pieczenia,
te swędzenia od razu jakby mniejsze, a na mokry od potu mundur przestaję
w ogóle zwracać uwagę. Mija godzina, dwie, trzy, chwilami tracę
poczucie czasu. Wiem, chodzi o zmiękczenie. Stara metoda. Zmęczeniem
odebrać odporność. Żeby przestać myśleć, żeby wszystko stało
się obojętne, a pozostała tylko jedna myśl: skończyć z czekaniem.
Obojętnie jak, ale żeby się skończyło. Zdaję sobie z tego sprawę
i zaciskam zęby. Wspominam Mamę, pana Zenona i znajomych z
AK, jak ich trzymano w malutkich ciemnych piwnicach z podłogami
specjalnie zalanymi wodą, w których ani leżeć ani wyprostować
się nie mogli, bici, bez jedzenia, a przecież wytrzymali. Nie ugięli się.
A mnie słabo. Jakże mi nie wstyd. Siedzę w komfortowych warunkach,
popalam papierosa i już po kilku godzinach, gotowy jestem się poddać.
Przestałem się mazgaić, użalać nad sobą. Stężałem. To czekanie
świadczy chyba o tym, że nie wszystko stracone: na co mogło wskazywać
zachowanie Sztosa. Inaczej wcale by ze mną nie rozmawiali. Kazali by
zgłosić się do Informacji i wszelki ślad by zaginął. Koszula
zaczęła parować, odbierać ciepło i poczułem na ciele przyjemny,
rzeźwiący chłód. Mogłem zacząć spokojnie myśleć o sytuacji. A
cóż ja takiego zrobiłem? Jaki czyn popełniłem, że śledztwo, że czuję się
jak przestępca. Mam cierpieć za ojca? Dlatego że własną krwią bronił
ojczyzny w 20 i 39 roku. Ze oddał w łagrach sowieckich za nią życie?
Obrona ojczyzny to zbrodnia? Szarpniecie za ramię wyrywa z zamyślenia.
Drzwi na które przez tyle godzin patrzyłem, uchyliły się. Rodzący
się duch oporu znika i jak automat zrywam się prosto w drzwi, jakbym się
bał by się nie zamknęły. Jednak okrzyk dyżurnego "czapka" osadza w
miejscu. Ach tak, rzeczywiście, nie wiadomo czy wrócę. Zrywam czapkę z
wieszaka i wciskam się przez uchyloną szczelinę. Znalazłem
się w mrocznym pomieszczeniu. Wzrok jednak szybko się przyzwyczaja
i ukazuje się obraz jak z filmu o kapitalistach. Gabinet olbrzymi
niczym sala, a w oddaleniu, za potężnych rozmiarów biurkiem
widnieje atletyczny tors mężczyzny. Na nim jak wiadro na płocie osadzona
ogromna, okrągła głowa. Ciężko pochylona nad rozłożonymi na biurku
papierami ale spod nawisłego fałdami czoła, patrzą na mnie bezbarwne,
okrągłe, wielkie jak bawole oczy. Ciężkim nieruchomym spojrzeniem, jak
oczy gada, budzą lęk i pozbawiają woli. Ocho, kiepsko myślę i zimny
dreszcz przelatuje mi po grzbiecie. Domyślam się, że to chyba
sam szef kadr DWLOT, słynny pułkownik Sobczyński, sowiecki
oficer, który i generała potrafi zjebać jak szeregowca. Widocznie,
jak można się było spodziewać po różnych oznakach, sprawa poważna
i nie mam co się stawiać - pomyślałem. Z pokorną więc miną
z czapką regulaminowo w ręku melduję swoje wejście. Grubas za biurkiem
ani drgnie. Siedzi nadal nieruchomo i patrzy na mnie jak wąż. Stoję przy
drzwiach, oddalony od biurka o dobre pięć metrów, w postawie na baczność,
milczę i czekam. Czekam kiedy ryknie, słynny jest
z tego, wiem o tym i nie zaskoczy ani nie przestraszy, ale
muszę się pilnować by tego nie okazać. Odwrotnie, mam się przestraszyć
aż do drżenia nóg, a przynajmniej rąk, zapomnieć mowę i tylko
bełkotem i jąkaniem się starać się wzbudzić jakiś cień litości.
A przy tym wszystkim być trzeźwym i przebiegłym. Czekam więc
na ryk by odpowiednio zareagować, ale albo moja mizerna postać
w wymiętoszonym mundurze z plamami potu wzbudziła jakiś cień
ludzkich uczuć, albo scenariusz inny, bo ryku nie ma. Za to słyszę z
ciemnego kąta spokojny głos: - Siadajcie podporuczniku. W ślad
za głosem dostrzegam w cieniu przy przeciwległej ścianie niewielki
stolik, a przy nim szczupłego majora. Major ma krogulczy nos i lśniące
granatowe włosy, czysty Mefisto przyczajony na skraju piekła. Wskazuje
samotne krzesło stojące na środku, sam dalej pozostając za mną, w
półmroku. Ciemnawo, jedynie krzesło na którym siedzę oświetlone jest
światłem wpadającym z dworu przez sprytnie udrapowaną kotarę. Nie mam
czasu jednak na rozglądanie się, bo major ostro: życiorys!
Życiorys, ach tak - udaję zaskoczonego by nie zdradzić się, że ten
scenariusz ćwiczę od czterech lat i mam opracowany jak aktor rolę
po dziesięciu spektaklach, jest przecież podstawą mojego wojskowego
istnienia. Zaczynam więc mówić powoli, dość płynnie ale nie na tyle by
sprawiać wrażenie wyuczonego na pamięć. Lekko się zacinam. Żeby wyglądało
bardziej naturalnie, spontanicznie. Zdaję sobie sprawę, że przed sobą mam
lepszych speców niż zwyczajnych matołów z pułkowej informacji.
Najważniejsze nie pomylić się ani na jotę. Każda bowiem pomyłka we wzorze
powtarzanym od lat, może stanowić punkt zaczepienia. Wiem o tym z
doświadczenia, z wielokrotnych przesłuchań. Moje jednak skupienie i trud
nie trwa długo. Nie zdążyłem dojechać do wojny gdy przerwa mi ryk
pułkownika: - Dość! Co wy mi tu pieprzycie! Kazano wam opowiadać
życiorys, a nie bajki! Zrobiło mi się gorąco. Poczułem
wewnętrzną słabość jak przed dostaniem sraczki. Spokój, tylko
spokój. Zaciskam zęby, ale tego spokoju nie wolno mi ujawnić.
Patrzę więc z pokorną miną w wielkie bawole ślepia pułkownika
w których gotuje się biała piana tajfunu i staram się tłumaczyć,
że nie mam innego życiorysu. Że to prawda, a nie żadna bajka.
Wiem, że w takich sytuacjach trzeba być stanowczym, że nie wolno dać się
zachwiać, złamać.
W ulubionym samolcie, jednak coraz "mroczniej".
do 05pet
dziewczyny