odc.5.
- Milczeeeć!!! - wiadrowata głowa pułkownika sczerwieniała jak przypalony
słońcem melon.
- Chodźcie no tu, patrzcie. Podsuwa mi pod oczy arkusz kancelaryjnego
papieru w linie, złożonego w taki sposób, że można przeczytać tylko dwie
linijki.
- Nu, czytajcie co tu napisano. Litery wyraźne, kaligraficzne,
stawiane rondówką, przypominają czyjeś pismo. Ale ostrzegam
się, to prowokacja, nie wolno dać się złapać. Jednak czytam:
"Mój były mąż..." Nagłym ruchem zabiera kartkę i z napiętymi
jak indor policzkami tym razem cichutko syczy:
- Poznajecie to pismo? Kręcę przecząco głową.
W takich chwilach najlepiej nic nie mówić. Nie przyznawać się
do niczego.
- Co, pisma swojej matki nie poznajecie? - tym razem znowu ryk.
Milczę. Krótko spojrzałem na pułkownika. Patrzy na mnie drwiąco.
Nie jestem pierwszym w tym gabinecie, którego złamali. Błyskawicznie
oceniam sytuację. Wszystko wiedzą. Najlepsze wyjście
to chyba pójść na całego. Ostatecznie cóż za zbrodniE popełnił
mój ojciec, że miałbym się wstydzić. - Tak kłamałem - przyznaję się
i czekam następnego ryku, ale on nagle, zwyczajnym ludzkim
głosem pyta:
- Dlaczegoście kłamali? Major, zauważam kątem
oka, ironicznie się uśmiecha: "dla pilota granice nie istnieją."
Nie zwracam jednak na niego uwagi. Zaczynam mówić. Mówić prawdę.
Pierwszy raz od czterech lat. Och, jaka to rozkosz mówić prawdę.
Jaka ulga wyrzucić z siebie te wszystkie kłamstwa. Uwolnić się od
przymusu ich pamiętania. Od myślenia, że na nich wisi całe moje życie.
Że wystarczy, by jedna nitka w pamięci się przerwała, by runąć
w przepaść, więzienną lub łagrową, sybirską. Mówię:
- Chciałem latać. Być obrońcą państwa robotników i chłopów.
Świadczy o tym całe moje postępowanie. Jestem wzorowym oficerem i
pilotem. Członkiem partii. a moja żona jest córką starego, przedwojennego
komunisty. Jej brat, mój szwagier jest oficerem służącym w ochronie
rządu, a mnie nie żadne granice, zagranice w głowie tylko dziecko, które
niedługo będziemy mieli. Słuchali w milczeniu zaglądając tylko od czasu
do czasu w rozłożone przed sobą papiery. Gdy skończyłem, pułkownik
zadał pytanie: - Dlaczegoście kłamali?
- Chciałem latać.
- To po to musieliście kłamać?
- Przecież obywatel pułkownik dobrze wie, że jakbyście wiedzieli
to co teraz wiecie to do lotnictwa nigdy byście nie przyjęli.
Pułkownik ręką przerwał potok moich słów.
- Nu dobra. Idzcie do pokoju obok, tam major da wam pióro i papier
i wszystko coście nam powiedzieli, dokładnie opiszcie. Zobaczymy
co z wami da się zrobić. Ponowiłem prosbę, że dla
mnie nieważne na jakim stanowisku, byle by tylko pozwolono
latać. W pokoju był tylko stolik z krzesłem. Na stoliku stał kałamarz,
leżało pióro w drewnianej obsadce i kilkanaście arkuszy kancelaryjnego
papieru. Zapomniałem o upale, głodzie. starałem się jak najszybciej
napisać, żeby już to wszystko mieć za sobą. Czułem się jak w poczekalni
u dentysty przed wyrwaniem zęba. Zapisałem
cztery kartki. Pisałem szczególnie o sobie i ojcu. O mamie
jak najmniej. Nie wiedziałem co napisała i bałem się, że mogą coś
potem wykorzystać przeciw niej. Może znowu zaczną ją gnębić za walkę z
Niemcami. Wolałem więc nie dopisać, pominięcie nie jest kłamstwem, niż
napisać za dużo. Gdy skończyłem, major zabrał kartki i kazał czekać.
Po kilkunastu minutach wezwali do gabinetu. Myślałem, że znowu
zacznie się maglowanie, ale pułkownik nie zaryczał tylko spokojnie
powiedział:
-"Nu dobra, napisali prawdę. Uwierzyliśmy w waszą szczerość.
Zabrzmiało to troche groteskowo po scenie sprzed godziny, ale słuchałem
ze skruszoną miną, a pułkownik ciągnął dalej: - Postanowiliśmy, że
będziecie latać dalej. Polska Ludowa wam ufa, tylko przeniesiemy
was do innego pułku, szkolno treningowego, gdzie spokojnie
sobie będziecie szkolić młodych pilotów. Wracajcie więc teraz do pułku
i oczekujcie rozkazu.
- A co z moim życiorysem? Czy mam zgłaszać zmiany w pułku?
Nie wiedziałem jak się teraz mam zachowywać, żeby już się nie czepiali.
Pułkownik popatrzył badawczo.
- Nic nie mówcie. Wszystko pozostaje jak było. To co napisaliście
pozostaje u nas i tylko do naszej wiadomości. Odbierając w
kancelarii rozkaz wyjazdu, starszy sierżant kancelista mrugnął
do mnie:
- Wszystko dobrze się zakończyło? Wzruszyłem ramionami.
Mam iść do jakiegoś szkolnego pułku.
- Panie poruczniku, to będzie taka fucha - porozumiewaczo zgiął
rękę w łokciu. - Do tego ten pułk będzie stał w Poznaniu.
Ulżyło mi i nagle poczułem straszne zmęczenie. Wyszedłem za bramę.
Kiedy wyszedłem za bramę, był już wczesny, letni wieczór. I chociaż
zachodzące słońce pozłacało jeszcze dachy kamienic, to w dole, na coraz
tłoczniejszych chodnikach już zaczynała panować szara godzina. Dzień się
kończył, ale między domami nadal zalegał żar i duchota całodziennego upału.
Nie czułem jednak ani upału ani radości z pozbycia się zadry od czterech
lat wbitej w serce. Szedłem jak automat otępiały zmęczeniem, w dalszym
ciągu podświadomie czujnie napięty. Kiedy jednak pomyślałem o
czekającej ośmiogodzinnej jeździe w śmierdzącym, zatłoczonym pociągu,
nogi same zaczęły odmawiać posłuszeństwa. I zamiast na ul. Żelazną, na
Dworzec Główny zaniosły do znajomej z cywilnych jeszcze czasów knajpki
przy Al. Jerozolimskich. Ostry zapach fasolki po bretońsku,
za bufetem ta sama blondyna - właścicielka, i ten sam bujny
biust wysoko unoszący stanik. Wszystko jak przed laty, kiedy
z Pruszkowa wysiadałem z WKD na Mazowieckiej przy Romie i jako
skromny, wyblakły urzędniczek - młodszy referendarz - napychałem
się tanią fasolką do następnego dnia. Wdzięczę się do blondyny,
ale ta nie może sobie przypomnieć. Zamawiam fasolkę, pięćdziesiatkę,
drugą dla niej, ale to nie przywraca jej pamięci. Patrzy na
mnie badawczo, macza usta w kieliszku, pewnie potem z powrotem
wleje wódkę do butelki, i po długiej pauzie zauważa, że z oficerami
się nie zadaje. Wódka grzeje, znieczula zmęczenie i mam straszną
ochotę sobie pogadać. Mówię, że podobała mi się kiedy jeszcze
nie byłem oficerem. Powiedziała mi wtedy, że na miłość nie
może sobie pozwolić. Bo prowadzi interes, a ja nie jestem urzędem
finansowym, ani komitetem. Ale teraz jestem już, jakby można
powiedzieć, też osobą urzędową... Lody pękają. Uśmiecha się
życzliwie i po starej znajomości stawia pięćdziesiątkę na koszt
firmy. Twarz ma świeżą, bez worków pod oczami, po drugiej pięćdziesiątce
zaczyna mi się podobać. Patrzymy sobie w oczy i wydaje mi się,
że znalazłem powiernika, a może i sypialnię. Czuję jak wzbiera
między nami zaufanie. Jak wzrasta potrzeba chociażby dotknięcia
się. W pewnym momencie barmanka nachyla się przez ladę, aż dotykam nosem
wyperfumowanego biustu, i w takim zbliżeniu poufale szepcze:
- Lokal mi likwidują. Dostałam nakaz. Smutnie kiwa ufryzowaną głową
i lokami przejeżdża mi po uchu. Gdybym nie siedział na stołku
siadłbym chyba na podłodze.
- Będzie tu jakiś sklep państwowy, ale cóż ja, porucznik o tych
sprawach mogę wiedzieć. Współczuję, i patrzę coraz
goręcej w oczy. Ale ta, jakby przypomnienie sytuacji debrało
jej chęć na ciąg dalszy, odsuwa swoją reprezentację za bufet
i waha się niezdecydowana. O psiakość, kiedy wyczułem możliwość,
podoba mi się coraz bardziej. Noc w miękkim łóżku z taką pulchną
hurysą, to naprawdę raj. Mahomet wiedział co mówił. Więc staram
się pomóc w decyzji, zamawiam jeszcze dwie wódki i silę się na
dowcip. Mówię rozochocony:
- No to wypijmy na pożegnanie knajpki, wypijmy jak na stypie.
Wydaje mi się, że to bardzo śmieszne, ale blondyna zastygła. I zamiast
wesołej aprobaty odstawiła kieliszek, błysnęła złym okiem i odeszła bez
słowa na drugi koniec bufetu. Próbowałem zagadać, dowiedzieć
się dlaczego, ale ona zamieniła się w kamienny posąg i ani
słowa. Jakby mnie nie było. No cóż, adieu piernaty i pierzyny.
Wstałem ze stołka, wyprostowałem się, spojrzałem z lekką pogardą
na grube babsko, niech sobie nie myśli i sztywno, jak na defiladzie,
wyszedłem oficerskim krokiem. I tak pozostały tylko we wspomnieniach:
mała restauracyjka i obiadki młodszego referendarza. Na ulicy
upalna ciemność. Roje owadów wokół słabych latarni. Z trudem
się oddycha. Tramwaje nie chodzą. Przygotowania do defilady 22
lipca. Idę powoli w stronę Żelaznej, Dworca Głównego i czuję jak z każdym
krokiem po plecach kolejne strużki potu. Ależ mi się nie chce iść, ale
usiąść po drodze nie ma gdzie. Czuję się paskudnie. Na mundurze od potu
nowe mapy, a o zapachu lepiej nie mówić. Po drugiej stronie
ulicy idzie jakaś kobieta. W mdłym świetle latarni nie widać
dokładnie rysów, ale jest młoda, dobrze zbudowana, w cienkiej,
kretonowej sukience. Walę do niej przez ulicę.
- Pani to dobrze - patrzę znacząco w jej głęboki dekolt, mimo woli
w myśli rejestrując: skóra czysta, elastyczna, zdrowa, przyjemna. Dobrze
się odżywia - a ja muszę się męczyć, chyba śmierdzę na odległość.
Demonstracyjnie pociąga nosem:
- Trochę czuć, ale można wytrzymać. Śmieje się, zaraz jednak współczująco
kiwa głową.
- Rzeczywiście te mundury dobre na Syberię - mówi łagodnie, a ja
wyczuwam w jej głosie jakąś zgodę, z której chyba sama sobie
jeszcze nie zdaje sprawy. Bo kiedy mówię o zmęczeniu, pragnieniu
- rzeczywiście w tym upale wóda zaczynała suszyć - i wpraszam
się na herbatę słyszę:
- Godzina co prawda późna, ale taki upał, proszę niech pan wejdzie.
Zenka mieszkała na Nowolipiu, w wieżowcu, w maciupeńkiej garsonierze. Wąski
tapczan, rysownica i nic więcej. No to czeka wspólne spanie,
pomyślałem, ale się omyliłem. Najpierw zaprowadziła do łazienki, a w tym
czasie złożyła rysownicę, i rozłożyła małe, polowe łóżeczko. Nie miałem
wyboru. Łóżeczko było niskie, tapczan wyższy, leżała więc jakby na
piętrze, 40 cm ode mnie. Odkryta, duszno niesamowite, tylko w kostiumie
kąpielowym. Byłem zmęczony, ale jak zawsze starałem się być
dżentelmenem. Ostatecznie po co dama wpuszcza na noc zdrowego mężczyznę.
Więc chcesz nie chcesz, ale musisz, gramolę się na "piętro".
Zenka grzecznie się odsuwa i z troską pyta - niewygodnie ci
tam? Ale gdy ciało do ciała, oba gołe i świeżo po prysznicu,
jeszcze nie spocone, zorientowała się, że nie chodzi o wygody.
Zaciska nogi i zdecydowanie - trudno, jeśli ja nie mogę na
polowym, to ona się przeniesie. Zastanowiłem się przez chwilę czy mówi
serio czy tylko dlatego, że tak wypada. I czeka na zmagania godzinne,
dwu, a nieraz i czterogodzinne, by potem nie robić sobie wyrzutów, że się
nie broniła. Nie znałem jej, a w głosie było tak mocne zdecydowanie, że
potraktowałem jej decyzję serio i z ulgą "spadłem na parter."
Spałem jednak marnie. Przeszkadzały duszność i muchy. Bardzo
dokuczliwe. Ze wschodem więc słońca zerwałem się do łazienki. Ciasno,
duszno i prawie goła, niebrzydka dziewczyna. A że, parafrazując Boya,
"dwoje nie chce naraz", nie chciałem robić kłopotu i zacząłem się
ubierać. Ale Zenia nie spała.
- Poczekaj, jeszcze się nie ubieraj, wezmę prysznic i zaraz dam
ci śniadanie. Kac cię nie męczy? Zdziwiła się. Przy takim upale... no,
to bardzo dobrze. Ale wczoraj to mi nagadałeś. Mam taką głowę...
W wilgotnym bikini smażyła jajecznicę. Pachniała poranną rosą. A mnie
ogarnęło przemożne pożądanie, naturalne drugiego dnia po piciu. Nie
mogłem się powstrzymać, by nie dotknąć nagiego uda. Udo grube, okrągłe.
Jakby nie zauważyła.
- Lubisz szczypiorek? - krząta się w dalszym ciągu przy patelni.
Ona trzyma patelnię, a ja jej udo.
- To wszystko prawda? - przez chwilę nie wiedziałem o co jej chodzi.
- No te wczorajsze twoje opowieści.
- Ach, ty o tym - tak prawda. Ogarnęła mnie złość. Wystarczy
trochę wódy i pierwszej lepszej tak się wyłożyć. Poczułem niesmak
do siebie i wstyd. Nic męskości. Taka stara baba, miele bez przerwy jęzorem.
- Nie martw się - odczytała moje myśli. Każdy ma taką godzinę. Przyjemnie
mi, że masz do mnie zaufanie. No, jak ona tak miło, to ja wyżej.
Spod obciśniętych, skąpych majteczek wyglądają czarne włoski,
więc może? Ale ona zaraz energicznie. Jakby dopiero zauważyła.
- Daj spokój, nie możesz siedzieć spokojnie. Zdecydowanym ruchem
odsunęła mi rękę z uda.
- Nie musisz. Zaprosiłam, bo mi się ciebie szkoda zrobiło, a nie
po to...
- Ja nie z obowiązku - próbowałem namacalnie przekonać...
- Bo się naprawdę obrażę - w jej głosie pojawił się gniew. Nie przelewki,
pomyślałem i poszedłem ochłodzić się do łazienki. Kiedy się uspokoiłem,
powiedziała:
- Mam chłopaka i te rzeczy wcale mi nie w głowie. Jakby twoja żona?
Rozu miesz? Rozumiałem. Po jajecznicy ze szczypiorkiem,
na pożegnanie pogratulowałem jej opanowania, tak to przez grzeczność
nazwałem, a nie brakiem temperamentu. I pusząc się dodałem:
- Jesteś pierwszą kobietą z którą spędziłem noc w jednym pokoju,
spałem w jednym pokoju i która mi się nie oddała.
- Poczekaj z latami takich będzie więcej - zaśmiała się wzgardliwie.
Ale kiedy byłem już na schodach, wybiegła na korytarz i zawołała:
- Napisz! A jednak? - pomyślałem. Gdyby tak więcej czasu...
Wandy nie ma w domu. Zgodnie z ustaleniami. Odpocznę i zaraz
pojadę. Wtem stukanie do drzwi. Melduje się goniec. Porucznik Piotrowski
pyta się czy ob. por. będzie w nocy latał. Ja w nocy? Naturalnie.
Ucieszyłem się. To znaczy ci tam w Warszawie mają zaufanie. Nie
boją się, że ucieknę. Normalnie dalej latam na bojowych. Jestem
szczęśliwy i jak neofita gotowy jestem oddać życie za Władzę Ludową.
Zostałem zaakceptowany i to teraz moja władza. Pomimo, że zaledwie
kilka miesięcy temu rozwiazano pułk w Malborku po tym gdy uciekli
na Zachód zetempowscy aktywiści, Jarecki i Jadźwiński, mnie
zaufano. Sobczyński wcale nie taki straszny. Odwrotnie ludzki,
wyrozumiały. Z nadmiaru wrażeń zasnąć nie mogłem, ale nie czułem
zmęczenia. Podniecenie nie opuszczało. Całe życie się zmieniło w tak
krótkim czasie. Teraz już mogłem myśleć o jutrze, o synu. Życie przestało
wisieć na cienkiej słomce, którą w każdej chwili donos mógł zerwać.
Szybko zjadam kolację w kasynie, nie śmieję się nawet z ostatniego
dowcipu Aliny:" jeszcze się taki nie urodził, który by dogodził, ha, ha,
ha...", bo śpieszę na lotnisko. Może w międzyczasie szyfr z Warszawy i
szyfrant niesie tekst dowódcy, a Maurycy na zbiórce powie: Dzisiaj nie
będziesz latał Zbychu. Warszawa ma jakieś zastrzeżenia, jesteś wolny. Do
ostatniej chwili, do momentu otrzymania zezwolenia na start, jeszcze w
sercu niepewność. Ale potem już pewność. Jestem nadal pełnoprawnym
bojowym pilotem. A w nocy lubię latać. Wszystko wydaje się
inne, tajemnicze. Nie widać lotniska tylko gęstą czerń pokrytą
paciorkami kolorowych światełek, jak lustrzanym odbiciem galaktyk
wiszących nad nami. Gdy kołuję na start wydaje mi się, że wędruję
w kosmosie pośród gwiazd. I niewiele się zmienia
gdy na pełnym gazie zostawiam za sobą dwa sznury białych startowych
świateł, ostatnie cumy łączące z ziemią, i zanurzam się w ciemność.
Jakbym znalazł się w nieprzenikalnej dla wzroku kuli w której
uwięzione gwiazdy, te niebieskie i te ziemskie, błyskają różnokolorowo
tęskniąc za wolnością. Pochylam samolot w wiraż i wprawiam kulę w ruch.
Te wszystkie gwiazdy, światła, zaczynają obracać się wokół mnie. I wydaje
mi się, że jestem demiurgiem zdolnym poruszać wszechświat. Czuję się
potężnym i ważnym. Przenika radość istnienia i duma panowania nad nocnym
niebem, jestem obrońcą zatopionego gdzieś tam w ciemności kraju.
I kiedy rozkoszuję się nocną nieskończonością, nagle w wyobraźni
pojawia się Zenka. Jasnowłosa, gibka, pochylona nad patelnią... A skąd
że ona? I pragnienie, by tak mnie zobaczyła gdy w stalowym
bolidzie z groźną, marsową miną patroluję nocną otchłań. To
samczy atawizm, nie pozwala zapomnieć o nie zdobytej
samiczce. Odpędzam widziadło. Zniknęło, zarzuciło jednak na
umysł sięć ziemskich spraw, zmąciło beztroskę przebywania w
innym wymiarze. Zaraz więc po lotach, niewyspany, zmęczony,
ale odprężony, nareszcie pierwszym autobusem jadę na ul. Chrobrego
do Wandy. Leży w łóżku w dużym pokoju, blada, wyczerpana.
- Co się stało. Wypadek? -przestraszyłem się, a ta w płacz.
- To matka ją namówiła, a teraz żałuje i znowu ryk. Uparła się żeby
zrobiła skrobankę. "Jeszcze nie masz nawet osiemnastu lat, a on taki
gołodupiec. Gdzie wam mieć dzieci, macie czas. A jak cię zostawi? Ja cię
w domu nie będę trzymać" - awanturowała się.
- No tak - pomyślałem. Awantury podobnie jak o ślub, gdy chciała
jak najszybciej pozbyć się Wandy z domu. Wściekły
idę do matki. Zaspana, rozmamłana stoi przy płycie, przygotowana.
I kiedy tylko pytam dlaczego? - Od razu na granicy histerii
wykrzykuje:
- Młodzi jesteście, po co wam dziecko, niech wpierw skończy szkołę.
Nie pozwalasz jej uczyć się, bo chcesz żeby zawsze czekała
na ciebie w łóżku
- podniecona macha rękami. Dobrze zbudowana nabita w
letnią, kusą sukienkę, która ledwo zakrywa intymne szczegóły
jej obfitego ciała, wydziela mocny zapach brunetki. Zamilkłem.
Nie umiem z kobietami się kłócić. Stoję i myślę jak szalenie
Wanda różni się od niej. Trudno uwierzyć, że ta gruba, sprośna,
czarna jak cyganka kobieta jest jej matką. Patrzy na mnie z wściekłością,
a pierś faluje przyspieszonym oddechem. W pewnym momencie odlatuje guzik
od skąpej sukienki i śniada sutka wysuwa się z dekoltu. Mimo
woli patrzę na nią. Ta chwytą ją reką, wciska sobie za sukienkę
i krótkim błyskiem czarnego oka spotyka mój wzrok. W jednym
momencie z rozwścieczonej hetery przemienia się w zawstydzoną
dziewczynkę. Pokornie pochyla głowę i cicho mówi: - Niech się Zbyszek
nie gniewa, chciałam dla was dobrze. No i jak z taką. Co zrobić.
To szaleje, to płacze. Chyba to nawet nie jej wina, tylko tego
safanduły. A czasu nie cofnie. Nie będzie dzidziusia. Zakręciło
mi się w głowie. Nerwy, napięte ostatnimi przeżyciami nie wytrzymały:
rozpłakałem się. Jak mogła, jak tak mogła, wielki żal i smutek.
Przyzwyczaiłem się już do roli ojca. Po "zabiegu" Wandeczka
długo nie mogła dojść do siebie. Pojawiły się jakieś bóle,
ale jak to ona, uparła się że do lekarza nie pójdzie.
- Samo przejdzie - pociesza mnie i siebie. Zaczyna nawet oszukiwać,
że już lepiej, że przestaje boleć, byle tylko nie do lekarza.
A ja chodzę napięty, zdenerwowany. Tyle dziewczyn wokoło, a ja się
męczę po nocach sam, w pustym mieszkaniu. Ale nie jestem wolny. Nie wolno
nawet zakochać się na kilka dni. Odpędzam takie myśli. Człowiek żeni się
w życiu tylko raz, i Wandeczkę bardzo kocham. Tylko czasami nie mogę w
pełni opanować zmysłów i to one każą oglądać mi się za atrakcyjniejszymi
kobietami, zaglądać w oczy. Ale nic poza tym. Po kilku tygodniach
urlop, personel latający ma sześć tygodni urlopu, i okazyjne
wczasy w Zamku Czocha. Jadę z cichą nadzieją, że może Wandeczce
miną dolegliwości, niestety. Nie mijają. Czuje się gorzej. Boję
się, że może jeszcze się nie zagoiło. Ale Wanda twierdzi, że to z
wilgoci. Reumatyzm. Zamek rzeczywiście stoi na wyspie na jeziorze
i dla reumatyków paskudny, klimat dobry dla wędkarzy. Całe
dnie samotne baby po zamku się włóczą. Wanda nie chce dłużej.
Więc wyjeżdżamy przed zakończeniem wczasów, ale pod warunkiem
jednak, że pójdzie do lekarza. Wykręca się ale nie może powiedzieć,
że się wstydzi. Już cię oglądali - mówię i albo z do lekarza,
albo do mamy. Tam może sobie kwękać do woli. Ustąpiła. Pojechaliśmy
razem do szpitala wojskowego na Krzykach. Po badaniu, sam wszedłem
do gabinetu. - Zdrowa jak rydz - tubalnie grzmi lekarz.
- Ale chodzi o to, że był robiony zabieg i może coś po tym...
- Toż mówię panu, wszystko w porządku, jak nowe.
- To dlaczego boli?
- Kobiety, a szczególnie młode i wrażliwe mają takie różne urojenia.
Trzeba tylko delikatnie ale i stanowczo. Musi zrozumieć, że przestała już
być dziewczynką. Powinna urodzić. O tak, koniecznie powinna urodzić.
Zobaczy pan, po dziecku nie pozna pan żony, wszędzie,. he, he, he śmieje
się jak stary rozpustnik. Wracamy więc uspokojeni. Wanda poweselała.
- To co, dzisiaj zaczynamy leczenie? - szturcha w bok po łobuzersku.
Niestety, nie jest tak jak byśmy pragneli, mówi że tylko troszczkę ćmi
jak dawny ból zęba, troszeczkę, ale wystarczy by odebrać radość. To nic,
pocieszamy się. Będziemy czekać na moment, kiedy nie będzie bolało, a
zaległości odrobimy po dziecku. Nastrój więc niezły, a poprawia jeszcze
Stasia Sobiechowa gdy przybiega do Wandy ze Skrzydlatą Polską.
Patrz nasz Zbyszek na okładce. To "nasz" zabrało uśmiech z twarzy
Wanady ale gdy popatrzyła na tygodnik uśmiech powrócił.
- Rzeczywiście, to mój Zbyszek -powiedziała z naciskiem. Pewnie,
przytaknąłem w myśli, chociaż z zazdrością spojrzałem na szerokie
biodra Stasi. Ta kłopotów nie miała. To zdjęcie, przypomniałem
sobie patrząc na swoją marsową minę, to efekt najazdu dziennikarzy
na jednostkę przed dwoma miesiącami.
A teraz leży przede mną "Skrzydlata Polska" Nr 34 z 22 sierpnia 1954. Zdjęcie na całą okładkę. Jak wsiadam do kabiny miga przed nocnym lotem. Twarz blada, surowa, z przesadnie, lampą błyskową, zarysowanymi zmarszczkami. Pod nim napis: "CZUWAMY W DZIEŃ I NOCY! Oto oficer Możdżeń, jeden z przodujących pilotów odrzutowych w naszych Wojskach Lotniczych, przed startem do lotu nocnego. Takich jak podporucznik - pilot Możdżeń jest w naszym lotnictwie bardzo wielu. Reportaż z życia pilotów - str. 532 Foto: WAF.
Jeszcze wiosną, specjalnym rozkazem MON wprowadzono klasy pilotów.
Pierwszą, drugą i trzecią. W rozkazie wymienione były "warunki" jakie
pilot musiał uzyskać i przedmioty z których musiał zdać egzaminy. Miał
to być system oceny i wynagradzania pilota za kwalifikacje,
bez względu na stopień i stanowisko. Dotychczas nie było żadnego
odpowiednika tej metody oceny więc wszyscy zaczynali od początku,
od klasy trzeciej.
Warunkiem przystąpienia do egzaminu na trzecią klasę było ukończenie
programu szkolenia bojowego w powietrzu w dzień i nocy w zwykłych warunkach
meteo. Druga klasa wymagała dodatkowo przeszkolenia w lataniu w
chmurach (bez widzialności ziemi) w dzień. Na pierwszą trzeba było latać
w dzień i nocy we wszystkich warunkach meteo, dla ustalonych na lotniskach
minimum.
III klasę uzyskałem z datą 12 lipca 1954. Z klasą łączył się dodatek
procentowy liczony od wynagrodzenia za stopień w wysokości: za klasę
I - 15%, II - 10%, III - 5%. W moim przypadku podwyżka z tego tytułu wyniosła
niewiele, trochę ponad 60 zł, jako że miałem najniższy stopień
oficerski - podporucznika. Była to pierwsza próba powiązania
kwalifikacji z wynagrodzeniem, ale nie bardzo udana, bo wysokość
gratyfikacji zależna była od stopnia. Piloci tych samych klas,
a różnych stopni otrzymywali dodatki różniące się nieraz o
100%. 60 zł podwyżki nie była to duża kwota. Nie można na przykład
było kupić nawet pończoch dla Wandy, ale zawsze więcej niż nic.
Można się było upić i na trzy dni zapomnieć o notorycznie pustej
kieszeni. (Pół litra kosztowała 38 zł). Można też było pójść we dwoje do
kawiarni. (Wieczór w kawiarni: dwie kawy, dwa ciastka i dwie lampki wina,
kosztował właśnie te 60 zł). O drugiej klasie ani tym bardziej
o pierwszej w tym czasie nikt nie myślał. Nie było to możliwe,
bo brakowało samolotów z przyrządami do lotów bez widoczności
ziemi.
do pet 06