Po udanym locie gratuluje por.pil. Maurycy Piotrowski (ten
od krasnala, moj jeszcze żyje).
Odc.06.
Nasze "czeskie migi", budowane najmniejszym kosztem
na wojnę koreańską, wyposażone były w przyrządy stosowane jeszcze
podczas wojny. Były to, można powiedzieć, jednorazówki, bo co do wyników
spotkania Skośnookich z Amerykanami na Sabre nikt nie miał złudzeń.
Jedynie samoloty szkolno treningowe UTI Mig-15, miały już nowoczesny,
odpowiedni do lotów w chmurach, dziennych i nocnych, osprzęt.
Wyposażone były w radiokompas ARK dający ciągły, automatyczny
namiar na radiostację prowadzącą i sztuczny horyzont AG-1, według którego
można było nawet akrobację kręcić w chmurach, w nocy, oraz nowy typ
busoli, wskazującej aktualny kurs, nawet podczas skrętu. Na nich też
trenowaliśmy loty w chmurach, czekając na wyposażenie w samoloty do lotów
w trudnych warunkach. Zajście do lądowania w chmurach polegało
na zgraniu wskazań ARK i busoli tak, by oba przyrządy wskazywały
kurs lądowania, a przelot nad prowadzącą sygnalizował odległość
i ewentualne odchylenia od pasa. Natomiast na samolotach bojowych,
ktore miały tylko RPK, manewr do lądowania wykonywało się według
metody "kąta standardowego". Po przelocie prowadzącej, z kursem
przeciwnym do lądowania należało się odchylić o wy liczony kąt tak,
by po określonym czasie wykonując skręt, wyjść na kurs lądowania.
Był to trudny i niepewny sposób. Bardzo trudne było określenie według posiadanych
przyrządów zarówno położenia prowadzącej, jak i momentu rozpoczęcia
skrętu. Tak że w praktyce, najważniejszym przyrządem okazywał
się nos pilota. To wewnętrzne przeczucie które podpowiada,
że akurat teraz, a nie klika sekund wcześniej lub później należy
rozpocząć zajście. "Nosy" jednak często zawodziły i ostateczne
zajście do lądowania odbywało się pod chmurami na oko. Loty
w chmurach na bojowych jednak wykonywaliśmy i to z wielkim
entuzjazmem. Nie tylko dlatego, że zbliżały nas do drugiej
klasy, ale i dla własnego sprawdzenia się. Satysfakcji przestania bycia
pilotem pięknej pogody. Latającm przy bezchmurnym niebie.
Nocne loty. Od lewej: por.pil. Edzio Cużytek, autor, kpt.pil.
Żółtaszek.
Zapał był więc ogromny i gdyby nie przepisy to latalibyśmy
w chmurach w dzień i w nocy, na obojętnie jakich samolotach,
nawet na PO-2. Czym trudniej, czym niebezpieczniej, tym odczuwało
się większą satysfakcję. Każdy lot w chmurach to test sprawdzenia
siebie, egzamin z męskości. Tak ciągle potrzebny młodym mężczyznom.
Byliśmy bowiem w wieku, w którym człowiek oddaje się bezgranicznie
powietrznemu żywiołowi i z największą rozkoszą unosi w błękitny
przestwór, nie pytając po co i za co.
Byliśmy tymi, o których Antoine de Saint-Exuperry powiedział:
"Jesteśmy wszyscy młodymi barbarzyńcami, których olśniewają nowe
zabawki... Sam lot staje się ważniejszy od celu..." 23 września
'54 przy dość ładnej pogodzie wykonałem pierwszy samodzielny lot w chmurach
na samolocie bojowym (Mig-15 ). Lot trwał 47 minut z tego w
chmurach 33 minuty. Chmury były zgodne z ćwiczeniem, o podstawie
dolnej 1500 m i górnej 3000 m. Nie za niskie i nie za grube. Sam lot
przebiegł bez specjalnych wrażeń. Byłem tak pochłonięty wykonaniem zadania,
obserwacją przyrządów, że nie myślałem o niczym innym tylko o zadaniu.
Wrażenie podobne do pierwszej jazdy na rowerze. Trudno mówić o
przyjemności, kiedy cały wysiłek wkłada się w utrzymanie równowagi. Z
wielką niecierpliwością czekałem więc na drugi lot. Na potwierdzenie
sobie, że już umiem. Ale ciepły front się zatrzymał i wisiał na Polską
niechlujnymi farfoclami z mokrych stratusów. Siąpiła z nich bez przerwy
mżawka. Komunikat meteo podawał, podstawa chmur 30-50 metrów, widoczność
do 100 m. W całej Polsce zawieszono loty. Pasażerskie liniowe też. Trwało
to kilka dni. W końcu front odszedł zabierając z sobą mżawkę i stratusy,
a jedynie w ariergardzie pozostały altocumulusy. Pogoda jak przypisana
programem. Kiedy startowałem, przygotowany byłem do trudnej
walki z chmurami, jednak w miarę lotu chmury się rozrzedzały,
natomiast powietrze traciło przejrzystość. Robiła się bania.
W takiej bani ziemię widać tylko pionowo, ale już pod kątem
kilku stopni, wszystko przesłania rzadka mgła, jak para w łaźni.
Widać jakieś nieostre kontury, kształty, ale rozpoznać nie
sposób. Ale ja nad chmury, a tam czysto, olśniewająca biel obłoków, a
nad nimi błękitnie złoty firmament. Potem, po skręcie o 180 stopni i z
ustawioną strzałką RPKO- 10 na prowadzącą zanurzyłem się w gęstą, lśniącą
bielą jak szata dziewicy, chmurę. Chmura okazała się jednak tylko z
wierzchu niewinnie biała, bo zaraz sciemniało, aż przyrządy zaświeciły
seledynowo, a wokół kabiny zagęszczają się brudne jej trzewia. Ciemne,
gęste obłoki różnych kształtow i gęstości. Raz widzę skrzydło do końca,
to znowu zdaje mi się, że lecę w samej tylko kabinie. Poza nią nic nie
ma tylko ciemność. Ta ciągle przesuwająca się za kabiną ciemna
zmienność powoduje, że zaczyna mi się wydawać, że lecę ze zwisem
to lewym to prawym. To znowu że samolot nurkuje. I wrażenie
jest tak silne, że czuję fizycznie jak siła odśrodkowa przyciska
w pasach na jedną to na drugą burtę. Staram się przekonać,
że to tylko złudzenia. Patrzę na przyrządy: sztuczny horyzont,
busola, chyłomierz, wskazują lot poziomy, wszystko w porządku,
a jednak muszę użyć całej siły woli by powstrzymać się od sterowania
według wrażenia. Lecę dokładnie według strzaki RPKO na radiostację
prowadzącą i wszystko idzie dobrze. Kiedy strzałka RPKO wahnięciem
wskazała przelot prowadzącej, pochylam samolot według sztucznego
horyzontu do skrętu, na kurs lądowania. Pochylam, ale samolocik
- wskaźnik sztucznego horyzontu - zatrzymał się w położeniu 15
stopni i nie reaguje. Zgodnie więc z instrukcją wyłączam, wyprowadzam
samolot według chyłomierza do lotu poziomego i ponownie włączam. Ale on
pokazuje, pochylenie 90 stopni. Chyba kompletnie nawalił. Wołam SD ale
w odpowiedzi słyszę tylko trzaski. Krótkofalówki w jakie wyposażone
są nasze samoloty mają w dzień, a jeszcze bardziej w chmurach
niewielki zasięg. Praktycznie od lotniska dalej niż 50 km nie
ma łączności. Zdany jestem na siebie. Już dawno doszedłem do
przekonania, że myśliwiec zawsze jest samotny i musi sam sobie
radzić. Lecę więc jakiś czas starając się kontrolować położenie
według chyłomierza i busoli, ale po dłuższej chwili zaczynam
się gubić. W pewnej chwili wydaję mi się, że lecę na plecach i
dał bym słowo, że wiszę na pasach. Patrzę na wysokościomierz 2000 m.
Dolna 1500, powinienem wyprowadzić bez względu na położenie samolotu w
jakim zobaczę ziemię. Ubieram obroty i zaczynam tracić wysokość.
Rzeczywiście, na 1500 chmury się kończą i dostrzegam dolny ich zarys.
Koryguję spory zwis na lewe skrzydło, którego wcale "nie czułem" i staram
się określić miejsce. Ale znalazłem się w "bani". Patrząc pionowo w dół
widzę jakby w kręgu reflektora o średnicy kilometra jakieś zagony,
wiejskie chaty, krajobraz jaki można zobaczyć w całej Polsce. Ale już po
za nim, tylko jakaś mglista ściana. Trudno się zorientować gdzie jestem.
Wołam znowu SD, jednak bezskutecznie. Radiostacje jeszcze jakoś
sprawdzały się przy małych odległościach, szybkościach na samolotach
śmigłowych, 10 lat temu, ale teraz to praktycznie złom. I nie wiem, lecę
po trasie czy zupełnie gdzie indziej. Paskudna widoczność. Żeby chociaż
rzeka, jakieś miasto, a tu nic. Tak jakby ktoś zamglił wzrok. Niby
widzący nie ślepy, a nic rozpoznać nie może. Dreszczyk niepokoju szykuje
się do wtargnięcia w serce, ale nie dopuszczam. Wiem, że tylko opanowanie
i pierwsza wymieniona w RWL instrukcja - zachować spokój, może mi pomóc
wykaraskania się z tej głupiej sytuacji. Było nie było, wykonuję skręt
na kurs lądowania. Wpadam w jeszcze ciemniejszą zadymę. Czuję
jakby czad i miejski smród. Czyżby to zapach Wrocławia, boję
się pomyśleć, żeby nie zapeszyć. Trzymam kurs i patrzę pionowo
pod siebie. W ciemnej magmie dymów zaczynam dostrzegać rudo-czerwone
plamy rozdeptanych gruzowisk, między nimi ciemne nitki ulic.
Tak, to Wrocław, odprężenie i ulga. Nie wiem jeszcze tylko,
z której strony lotnisko. Jeśli lecę dobrze, to z prawej powinny
pokazać się trzy kominy fabryczne. Stały punkt orietacyjny
przy lądowaniu. Są. Chowają się pod skrzydło i zaraz pod kadłub podchodzi
wielki czworobok wypalonych ruin rynku. Dobrze lecę. Jestem na kursie
lądowania. Z niecierpliwością czekam na ujrzenie lotniska i nagle wypadam
z czarnej smrodliwej chmury. Krwawo-brudna plama rozdartego miasta
pozostaje za mną, a ja wlatuję w czyste powietrze, w inny, kolorowy
świat. Przede mną krzycząca zielenią murawa i smolisty czarny pas
lądowania. Wszystko w porządku. Już zapomniałem o tamtej chwilce
niepokoju, ot epizod dodający smaczku życiu w przestorzach i ląduję
dokładnie przy literze T.
Jest 30 września 1954 i do głowy mi nie przychodzi,
że to ostatni mój lot w tym pułku. Zupełnie zapomniałem o "rozmowie"
w Warszawie. Ale ci z Warszawy nie zapomnieli.
Z GZP przychodzi poufna decyzja: za oszukanie Partii i
Władzy Ludowej nagana z ostrzeżeniem: do wiadomości tylko członkom
komitetu POP. Kara przedostatnia w hierarchii, następną, najwyższą było
wykluczenie z Partii i automatycznie dyscyplinarne zwolnienie z wojska,
nie zrobiła na mnie wrażenia. Wydawała mi się bez znaczenia dla toku
mojej służby...
Jednocześnie przyszedł rozkaz DWLOT nie dyscyplinarny,
jak się spodziewałem, lecz organizacyjny. Przenosił mnie do nowo
powstającego 62 P.Sz.T.L.M w Krzesinach na stanowisko nawigatora eskadry.
Te pisma były finałem pamiętnej rozmowy w DWlot. Potwierdzały decyzję
szefa kadr płk. Sobczyńskiego i prostowały na przyszłość ścieżkę służby
wojskowej. Uważałem, że mi się udało. Dobrze, że wykryto moją tajemnicę
dopiero w połowie 1954 (półtora roku po śmierci Stalina). Gdyby
wcześniej, zniknął bym przypuszczalnie bez śladu jak wielu wówczas
"zaginionych". Jedynie trochę szkoda mi Wrocławia. Przez te półtora roku
polubiłem to miasto, dużo przeżyłem. Poznania zaś nie lubiłem. Poznałem
to miasto już w czasie poprzedniego pobytu w Krzesinach, kiedy zdobywałem
skrzydła odrzutowego pilota i nie wzbudził we mnie sympatii. Wydawał mi
się jakiś taki protestancko-pruderyjny, bez fantazji, bez duszy. Trudno
było o kontakty z ludźmi. Jedynym miłym urozmaiceniem był flirt z Danką,
ale ona była z Zamościa. Pocieszałem się jednak, że mogło być o wiele
gorzej. Mógłbym zostać posłany do któregoś z leśnych garnizonów, jakiegoś
Zegrza czy Debrzna - do niego właśnie przenoszono 11 PLM zwalniając
miejsce dla naszej jednostki. Do jednego z tych zadupi, gdzie poza
knajpą, jedyną atrakcją są przechodzone oficerskie żony. A stanowisko
nawigatora eskadry - etat majora dla podporucznika - to awans dla
starszego pilota i możliwość otrzymania wyższego stopnia - przynajmniej
teoretycznie. W duchu nawet się cieszyłem. Będę jednym z tworzących nową
jednostkę, jej historię. Będę jednym z pierwszych. Pierwszy dowódca
pułku, pierwszy ...i pierwszy nawigator pierwszej eskadry.
I byłbym prawie szczęśliwy, gdyby nie bóle Wandeczki. Niestety, ostatnio
jakby się znowu nasiliły. Namawiam, żeby do innego lekarza, bo coś ta
diagnoza wydaje mi się podejrzana, ale ona się upiera, że to bóle
reumatyczne i na pewno, jak powiedział lekarz, po dziecku przejdą.
Zabiegany służbowymi sprawami nie mam już siły by wymusić pójście do
lekarza. Błagam, chciałbym żeby to zrobiła przed moim wyjazdem do
Krzesin, ale uparta jak dziecko. W końcu widząc moje zmartwienie
obiecuje, że pójdzie. A w ogóle żebym się nie martwił, bo będzie uważać
na siebie, wygrzewać w cieple tak że po miesiącu jej nie poznam. Zobaczę
wtedy jaką mam żonę, zobaczę...
Jechałem z nadzieją, że tak będzie, ale niepokoju pozbyć się nie mogę. Smutno mi, a najbardziej gdy widzę innych ze swoimi babami. Wchodzisz do kolegi, a on dopina spodnie, a żona leży w łóżku i ani wstać nie myśli. Od razu po minach, zapachu, wiadomo co robili. I to w dzień, jakby im nocy za mało, bezwstydniki jedne. Wyzywam w myśli z zazdrości. A dlaczego ja? Dlaczego my tak nie możemy się cieszyć życiem?
Do Poznania jadę w jednym przedziale z Bolkiem Kajetańczykiem
i jego żoną Zosią. Żałuję, że siedzę z nimi. Patrzeć nie mogę,
krew mi się burzy. Zosi ręce ciągle w ruchu. Jedną bez przerwy
poprawia kształtne piersi, które nie skrępowane biustonoszem,
coraz to wyłażą gołe z dekoltu angorowej bluzki, a drugą masuje
Bolkowe udo i nie tylko. Tak po prostu, nie krępując się mnie. A
we mnie rośnie pożądanie i zazdrość. Mam żal do losu: dlaczego ciągle
muszę cierpieć niezaspokojone pożądanie, które mgłą przesłania oczy, robi
ze mnie nienormalnego. Każdego babsztyla zamienia w księżniczkę godną
największej miłości. Lata nie wrócą, a ja już mam dwadzieścia pięć i dużo
nie zostało. Ot, choćby teraz. Siedzi przede mną Zosia. Dziewczyna
szczupła, nieduża, o okrągłej, trochę azjatyckiej twarzy i pospolitych
rysach. Ogólnie nieciekawa, zwyczajna dziewczyna z tłumu. A mnie się
wydaje, że to piękność, seks bomba i tej chwili zamieniłbym się z Bolkiem
nie tylko na miejsca ale na życia. Wyraża się prostacko, nawet wulgarnie,
ale ja nie słyszę słów. Odbieram tylko podniecająco zachrypnięty tembr
jej głosu, i widzę grube zmysłowe usta. A Zosia nie tylko wyraża się
bardzo swobodnie ale również tak samo się zachowuje, nie zwracając
specjalnie uwagi na otoczenie, jak choćby teraz. Zdarzenie z "jajeczkami"
Bolka, to jeden z przykładów i codzienny temat plotek pań oficerowych.
"Pani, toż ona rzuciła męża i poleciała za Kajetańczykiem. A wie pani co
ona chłopom robi, jak już nie może? Jaja urywa. Mój był świadkiem jak
lekarz Kajetańczykowi przyszywał." Musiały dobrze jej wejść za skórę, bo
wyjeżdżała bez żalu i o nich mówiła:
- Stare kurwy, udają święte, a z chłopami robią takie świństwa,
że w burdelu by się wstydzili. Każda przed swoim nogi ściska,
ci, ci, ci, ach to nie wypada. Ale niech tylko stary wyjedzie,
a trafią się byle jakie spodnie, to by dupę lizała. Inteligentki
skurwione. - Ech, szkoda gadać - machnęła ręką - idę się wyszczać
bo dojeżdżamy.
Rozstaliśmy się na dworcu. Bolek z Zosią poszli w swoją stronę,
oboje mieszkali w Poznaniu od urodzenia, a ja tramwajem do Starołęki.
Podnieciła mnie ta Zosia i w tramwaju diabelskie myśli, może zawrócić
i na Jeżyce do Joli? Przed rokiem poznałem ją w Belwederze.
Dobrze zbudowana, tleniona blondynka-ruda. Wspomnienie było
gorące, ale po chwili przeważył zdrowy rozsądek i moralny obowiązek.
Oficerski bagaż - waliza i brezentowy tłumok - też nie był
zachętą do wzlotów. Pozostałem w tramwaju. Przed
dworcem Poznań-Starołęka, pytam kolejarza o pociąg do Krzesin.
- Do Krzesin na lotnisko, pociągiem? - kolejarz dziwi się jakby
pierwszy raz słyszał. - To pan porucznik nie wie, że tera autobus
jeździ? Odpowiedź bez sensu, jakbym wiedział to bym nie pytał,
ale tak odpowiada 99% Polaków. Rzeczywiście podjeżdża
miejski z numerem 109, zupełnie jak pod bunkier w Wrocławiu.
Tylko na tablicy pisze Głuszyna. A ja przecież do Krzesin.
Pytam jakiegoś kaprala, mówili że dojadę na lotnisko.
- Tak jest - obywatelu poruczniku. Pod samą jednostkę, tylko z drugiej
strony. Nie trzeba teraz drałować 3 kilometry przez lotnisko. Pokażę ob.
porucznikowi. Autobus pomalowany w świeże żółto-czerwone kolory wydaje
mi się jakiś śmieszny. Trwa jednak chwilę, bym sobie uprzytomnił
co budzi we mnie wesołość. Kolory? Kształt? No właśnie. Jest
krótki, gruby jak chrabąszcz, a maleńkie okienka, zupełnie
jak otworki do oddychania w hitynowym kadłubie. Wewnatrz pachnie
świeżością.
- Nowy, radziecki - kapral klepie z dumą po siedzeniu. Najlepszy
na linię dali. Milczę. Radziecki to radziecki,
jak się nie chwali to lepiej się nie odzywać. Ale wewnątrz
przestaje mi byc wesoło. Duszno, okienka nie otwierane, a trzęsie
jak ZIS-5. No, ale może to też wina jezdni. Zaraz po przejechaniu
torów kocie łby aż do Marlewa. Potem poniemiecka betonka. Wytrzymam.
- Głuszyna to kilka domków na odcinku od Marlewa do Piotrowa. A w
Piotrowie szosa się kończy pętlą autobusową i dalej już tylko chłopskie
zacofanie - oznajmia mi kapral erudyta. - Nie chcą spółdzielni.
Piotrowo to właściwie przedwojenny majątek ziemski. Teraz pola
rozpalcerowane, a w pałacu hotel-internat dla kadry dowódczej.
- O, tu wejdzie ob. porucznik przez tą bramę i zobaczy, ja w lewo
do jednostki - kapral odsalutowje odejście. Brama
murowana, czerwono szara. Spod odpadniętego tynku szczerzą się
czerwienią poczerniałe cegły. Widok smętny i melancholijny. Nie poprawia
nastroju błotnisty plac za nią i tzw. pałac. Brudny, zaniedbany
murowaniec, którym trudno dopatrzeć się różnicy od dworskich czworaków.
Wewnątrz jednak pozostało coś z dawnej siedziby dziedzica.
Obszerny hall z krętymi schodami na pięterko, gdzie wzdłuż galeryjki
pokoje. Dostałem pokój, wiekszy niż niegdyś w C-9 w Wrocławiu, z podłogą
wypastowaną czerwoną pastą, z łóżkiem, stolikiem i taboretem. Podłoga
pachnąca terpentyną przypominała dom rodzinny sprzed wojny i pucowanie
przed Świętami. Pomimo spartańskiego wyposażenia powiało swojskością i
przytulnością. Za to taboret wywołał innego rodzaju,
o wiele świeższe wspomnienia. Zacząłem zaraz szukać umywalki,
ale toalety były w piwnicy. Droga do nich przez hall krępująca,
a i wyposażenie przewidziane do kolektywnego korzystania, nie
zachęcało do damskich wizyt. W jednym bowiem obszernym pomieszczeniu
znajdowały się umywalki, brodziki do nóg, pisuary i boksy do
kucania i jedynie one miały niskie ścianki zasłaniające do
ramion osoby w przysiadzie. Ale to najmniejeszy kłopot. Tym
bardziej, że niedługo mają wybudować bloki mieszkalne, przy
szosie, na wyrost nazwanej ulicą Głuszyna.
Tymczasem w pałacu mieszka kadra dowódcza 62 P.Sz.T.L.M. i ja
też. Kadra dowódcza i reszta. Przyjemnie brzmi to "kadra dowódcza".
Nareszcie wyszedłem z tłumu. Coraz mniej żałuję Wrocławia.
Jest nas niewielu. Pułk ma inną organizację niż bojowy. Tylko dwie
eskadry, ale o podwyższonych etatach. Dowódca eskadry, etat
podpułkownika, a pomocnik, nawigator - majora, i tylu narazie nas jest.
Pozostałe stanowiska: dowódcy kluczy, starszych instruktorów czy
instruktorów będą obsadzane już przez wyszkolonych przez nas pilotów.
Skład pierwszego dowództwa w dniu 1.10 1954 r. jest następujący:
mjr. Andrzej Dobrzeniecki - dowódca pułku, kpt. Stanisław Halerz -
nawigator pułku, kpt. Zygmunt Lewiński - szef strzelania powietrznego
pułku,
I eskadra. Kpt. Czesław Bill - dowódca, ppr.Bolesław Kajetańczyk
- pom. dowódcy d/s pilotażu, ppr. Zbigniew Możdżeń - nawigator eskadry.
II eskadra. Kpt. Mieczysław Maliga - dowódca, por. Antoni Łącki
- pom. dowódcy d/s pilotażu, por. Janusz Leszczyński - nawigator
eskadry.
Z poprzedniego 11 PLM stacjonującego w Krzesinach pozostali tylko:
Zygmunt Lewiński i Stasio Halerz. Reszta to piloci z całej Polski, z
różnych jednostek bojowych, a nawet ze Szkoły. Wszyscy w swoim lotniczym
fachu, wyżej przeciętnej. I trudno by się było doszukiwać jakiegoś innego
kryterium doboru gdyby... No właśnie, gdyby... W miarę upływu czasu, z
różnych półsłowek przy wódce można się było domyśleć, że scenariusze
naboru były podobne. Nie byłem wyjątkiem. Najpierw przesłuchanie
w Informacji, potem w kadrach DWLot, a potem w drodze łaski
przydział do 62 PSzT.LM. Nie rozmawiamy na ten temat. Jedyne
co wiemy to z rozkazów. Jak w przypadku rozwiązania pułku malborskiego
po ucieczce na Zachód aktywistów ZMP: Jareckiego i Jaźdwińskiego,
kiedy to do Krzesin przeniesiono Antosia Łąckiego, a Kazika
Wachnickiego do Wrocławia. Na ogół wszyscy żałowali dawnych
jednostek, a jedynie Leszczyński i Maliga (instruktorzy z radomskiej
Szkoły) cieszyli się z przeniesienia. Wyzwolili się ze szkolnej
harówki. Antoś Łącki, kiedy wódka dodawała odwagi, porównywał nasz
pułk do sanatorium. Tylko nie leczy się plam na płucach lecz
na życiorysie. Na socjalistycznym życiorysie. Każdy niby zdrowy,
a przecież skażeni. Dobrze, że Stalina już nie ma, więc nie
w czapę, a zsyła się na "leczenie". Może
też ktoś policzył koszty i doszedł do wniosku, że lepiej mieć
pilota "skażonego" niż żadnego. Wyszkolenie bowiem wymaga coraz
dłuższgo czasu i coraz więcej kosztuje. Więc zamiast
leżeć w trumnach pełnimy służbę w "bezpiecznym" pułku, w samym
środku Polski daleko od źródeł zakażenia... Na razie organizujemy
się i zajęć niewiele. Dużo wolnego, mam czas na zwiedzanie
Poznania. Ileż zmian, wszystko wydaje sie inne niż przed półtora
rokiem. Nie mam też znajomych. Nie służy już w wojsku Czesiek Olszewski,
Danki też nie szukam, bo i po co? Pewnie jeszcze gdzieś studiuje,
ale jestem już żonaty, nie wypada. U Biedaków, spokojnie. Dziewczyny
podzielono między młodzież oficerską, pancerniaków "trupków z
żelaznych trumien", i lotników, zeskrobków z "gumowych worków" i nie ma
już atrakcyjnych bitew pancerno-lotniczych.
Inne lokale też już nie te same. Arkadia, niegdyś ekskluzywny
dancing, zmieniła się w zwyczajną tancbudę. Belweder, średniej klasy
spelunka, teraz nora z najgorszymi mętami. Jedynie Syrena, przedwojenny
Moulin Rouge trzyma kurewski fason. W drzwiach wykidajło w liberii, loże
obijane czerwonym pluszem itd. Salon exkluzywnego burdelu. Ale otwierają
ją dopiero o 22, godzinę przed ostatniem autobusem i jest bardzo droga.
Wielkopolanki też nie poznaję. Niewiele pozostało z dawnej
kawiarni, chyba stoliki. Ale na nich więcej golonek i parującej kapusty
niż kawy. I towarzystwo takie bardziej knajpiane. Częściej widelcem
dłubie w zębach niż smakuje ciastka. Kiedyś takie zdarzenie nie miałoby
miejsca. Zamówiłem kawę, przynosi młodziutka praktykantka.
Wysoka, czarnooka, czarnowłosa, ładna. Chcę wyświadczyć jej
jakąś uprzejmość, a tu niespodziewane towarzystwo. Umalowana
jak Indianin, tleniona, dobrze podwiędnięta czterdziestolatka
uśmiecha się do mnie i jak by nigdy nic do dziewczyny:
- Wiesiu, przynieś mi kawy. Patrzę z dezaprobatą, ale
dziewczyna tylko zarumieniła się i posłusznie poszła do bufetu.
A ta tleniona małpa zapala papierosa, dmucha mi dymem przez
stolik i dalej uśmiecha się drwiąco.
- No cóż żołnierzyku, co tak siedzisz naburmuszony, postaw wódkę
od razu humor ci się poprawi. Wołam kelnerkę. Przychodzi
praktykantka z kawą dla tego kolorowego czupiradła. Ale cóż
dziewczyna, tylko się rumieni, chcę kelnerki. W końcu kołysząc
szerokimi biodrami dojrzałej kobiety, powoli przychodzi kelnerka.
Jest w wieku tlenionej, mam więc nadzieję że sobie poradzi. - O co
chodzi, poruczniku?
- Jak to o co, nie życzę sobie towarzystwa, a już tej pani szczególnie...
Ale kelnerka dziwi się memu oburzeniu.
- Taka piękna pani, przeszkadza? - uśmiecha się do tlenionej. Nachyla
mi się do ucha i szepcze: powinien się pan cieszyć że dosiadła
się do pana, to królowa wszystkich dziewczyn. No,
tego to już dla mnie za wiele. Co ona, co one obie sobie myślą.
Przyszedłem do kawiarni a nie... A one się śmieją. W końcu kelnerka
patrzy jak na wariata, to nie moja sprawa, wzrusza ramionami i odchodzi.
A tleniona dalej prowokująco pali papierosa i nagle wykłada nogi na stół.
To już mnie dobrze zdenerwowało.
- Ja sobie nie życzę, niech pani zaraz je zabierze - zawołałem oburzony,
ale ona jakby nie słyszała.
- No, nareszcie oficerek się rozchmurzył. Taki ładny, złość piękności
szkodzi, napijemy się teraz wódki?
- Proszę natychmiast zdjąć nogi, bo ja zaraz, zaraz...
Zrozumiała, że ja serio, bo spojrzała pogardliwie na mnie i zawołała na
cały lokal:
- Co, moje nogi ci przeszkadzają, na popatrz sobie eunuchu, może
przypomnisz sobie co w spodniach nosisz. Rozkraczyła nogi na stole.
- Widzisz, koronkowe? Chcąc nie chcąc, zaledwie półtora
metra, musiałem spojrzeć. Nie kłamała. Rzeczywiście majtki
miała jak z kostiumowego filmu. Długie, koronkowe, śnieżno
białe nogawki sięgały kolan i szedł od nich zapach. Psiakrew
jeszcze mi tyłkiem będzie smrodzić, ale musiałem przyznać że jej zapach
to nie był babski zapach. To były Pięcioraczki Kanadyjskie, przedwojenne
Palmolive. Miała rację kelnerka, że to nie byle
kto, ale ja nie przyszedłem studiować życia codziennego kurtyzan,
tylko pić kawę. Porozmawiać "towarzysko" choćby z tą uroczą
praktykantką, która tak przychylnie błyskała do mnie okiem
zanim to czupiradło się nie dosiadło. A teraz siedzę, a przede
mną rozkraczone babskie uda jak u ginekologa. Kelnerki nie
reagują tylko przy bufecie chichoczą, przy sąsiednich stolikach też
nie oburzenie, ale wesołość. Żadnego zrozumienia. Co robić?
Czuję, że zrobiłem się czerwony i lada chwila odpuszczą nerwy.
Pistolet mam w kieszeni, ale na śmieszność nie ma sposobu, najlepiej dać
dyla. Więc wychodzę, płacąc przy wyjściu rozbawionej kelnerce i
przyrzekając sobie, że tu już nigdy moja noga, itd.
do 07pet