odc.7.
Zacząłem chodzić do Biedaków. Tania wódka i parówki. To mi
wystarczało. I jeszcze kelnerka Vera. Azjatycka twarz, szerokie biodra,
odpowiedni biust i sposób bycia zaspokajający budzącą się po kieliszkach
tęsknotę za tą jedną jedyną. Na pijaka nie gniewa się, przytuli,
wysłucha, zrozumie. A jeszcze dwuznaczne obiecujące półsłówka przy
dolewaniu kieliszka, że może, że nigdy nic nie wiadomo... itd. Jednym
słowem popić można, porozmawiać od serca i odejśc z nadzieją, że być
może? Dziewczyn też owszem dużo. I to pewne. Wojskowe, ze sztabów
lub samotne żony mężów na poligonach. Zawsze zresztą można
było sprawdzić u Very. Wystarcza seta i porcja parówek by pozbyć
się nocnej samotności. Rachunku też nie trzeba się obawiać,
bo przyjeło się zwyczajowo, że płacą zarówno meżczyźni jak
i kobiety. Bo tu w klubie sympatia towarzyszy miłości.
Nawet się nie mówi poszedł z nią tylko zakochał się. Choćby
miłość miała trwać tylko przez czas podróży służbowej "starego".
Dlatego moje kontakty towarzyskie ograniczałem do pogawedek z
Werą, między kolejną setą czy parówkami. Nie byłem kawalerem i musiałem
się pilnować by nie ugrząść w czyimś sercu. Polubiłem Billa, mojego
dowódcę z eskadry. Chociaż kawaler, nie miał dziewczyny. Mówił
że on nie z tych co to rwą co popadnie, byle ukoić niepokój
duszy, zgodnie z powszechnym panującym w wojsku przekonaniem, że
pod kołdrą wszystkie są takie same. Odpowiadało mi to bo myślałem o
Wandzie i starałem się żyć w cnocie. Pojawiające się zaś ciągoty
zazwyczaj topiłem w alkoholu, i w rezultacie wracaliśmy z rozrywkowych
wyjazdów sami. Pewnego jednak razu w barze mlecznym dosiadły się
dwie młode dziewczyny. My z Bilem krokiety ze śmietaną, a one
makaron z kapustą. Pożerały ten swój makaron, ale oczu nie
mogły oderwać od naszych krokietów. Nie można było się nie
roześmiać, odpowiedziały uśmiechem trochę zakłopotanym. Oceniliśmy
wspólnie, głodne. Popatrzyliśmy na ubranie, buzie,
głodne ale nie k... Studentki?
- spytaliśmy. Naturalnie, z architektury. No to mówimy, spełnimy
dobry uczynek, zachowamy przy życiu i zaprowadziliśmy do Biedaków.
Pożarły z miejsca po dwie porcje parówek i z fanfaronadą sięgneły po
kieliszki. Ale pierwszą piećdziesiątką zaksztusiły się i więcej nie
chciały. Bardzo dobrze, będzie taniej. Za to ja sobie nie żałowałem.
Początkowo o niczym innym niż tańcach nie myślałem, ale po kieliszku
jednym, drugim odezwały się wspomnienia. Przypomnieli się koledzy,
których już nie ma, i że życie pilota jest krótkie jak błysk gwiazdy i
szkoda każdej mijającej chwili itd. I jak to zwykle bywa, gdy alkohol
rozmarza, a dziewczyna ma czarne jak agat niezgłębione oczy, pojawia się
retoryczne pytanie. Coż złego się stanie gdy pozwolę sobie dzisiaj na
trochę radości? Jutro może mnie już nie być. Właśnie jutro może nie być,
a dzisiaj jeszcze jestem. Obie dziewczyny bardzo sympatyczne, bunetka
i blondynka. Bill szepcze na ucho. Zabieramy je do Piotrowa,
ja tę blondynę. Blondyna ładniejsza. Wysoka postawna z blond
amerakanką na głowie. W porządku - zgadzam się. Zawsze przecież
starszy i kawaler. Ale jak to zrobić. Godzinna jazda i na końcu ciemne
zadupie, samego dreszcz przechodzi, a co dopiero dziewczyny
ciągnąć.
- Załatwisz, wygadany jesteś - Bill mnie napuszcza. Tańczę
więc z tą drugą, brzydszą - czarnooką, deskowatą brunetką, Jolą.
Mało ciała, dużo kości, ale gorąca jak gejzer i w tangu można się
ugotować. Plotę, że mieszkamy co prawda w oddaleniu od miasta
ale za to w pałacu. Prawdziwym pałacu, w którym jest hall z
kominkiem, dywany, fotele, i w ogóle wykwint i komfort. A obrazów
na ścianach, jak w muzeum. Ale oboje wiemy, że to tylko dla
pozoru. Odchodzą na bok i naradzają się. Już widzę, że przyjęły
podział, bo blondynka patrzy badawczo na Bila, a czarna na
mnie, jak w biurze matrymonialnym. Zgadzają się, ale tylko
na kawę. Obejrzą obrazy i zaraz wracają. I teraz lekki popłoch. Na
taksówkę, żeby z fasonem nie mamy pieniędzy więc ciągniemy
na tramwaj. Na przystanku sztywnieją. Pałac, kominek i tramwaj...
Jednak wsiadają. Pytam się dlaczego się dąsają. Czyż nie widziały
żeśmy jedli w Barze mlecznym, jak one. A tacy nie jeżdżą taksówkami.
- Zgoda, drwiąco uśmiecha się czarna - tylko one jadły makaron z
kapustą, a my krokiety ze śmietaną. Śmiejemy się w końcu wszyscy
i atmosfera robi się koleżeńska. Do końca jazdy.
A tam na pętli ciemno i głucho. Koniec z nastrojem, z zapałem.
Nigdzie nie idą tylko do rozkładu odjazdów. A tam pisze, że to
ostatni autobus do Poznania. I dziewczyny chcą wracać tym samym,
ostatnim. O psiakrew tyle zachodu i wszystko na nic. Trudno
chce się czy nie chce, atakujemy indywidualnie. Bill do blondyny
ja do Joli. Po chwili blondyna podchodzi do nas z ironicznym
uśmiechem. Po jej minie widać, że Bill przegrał.
- Jolu, ja do tej kurnej chaty nie idę, nawet gdyby generał zapraszał,
spojrzała wyniośle na gwiazdki Bila. Wracamy. Wsiadam do autobusu.
Ale czarnowłosa Jola ma ochotę zostać, sama się jednak boi... Waha się.
Mówi, że ona owszem ale nie może bo koleżanka... Patrzy na mnie.
A ja w duchu myślę: tyle zachodu, parówki, przejazdy i na darmo.
Ale czuję jak pachnie. Jest podniecona. Wystarczy piórko, by szalę
przeważyć. Więc kładę to piórko.
- Jesteśmy przecież dorosłymi i nawet jeśli by koleżanka została
to i tak bylibyśmy tylko we dwoje. Ja i ty. Pomyśl. Tak pięknie
zaczęty wieczór, może być jeszcze piękniejszy. Czyż go nie
szkoda ? Nie szkoda życia? Każdy ma tylko jedno i utracona
chwila nie wróci. Piórko przeważa, Jola do autobusu nie wsiada. Maszyna
warczy, blondynka macha przez szybę ręką, zostajemy w ciemności
we trójkę. Biorę ją pod rekę i prowadzę na żółte światło latarni
świecące za bramą, jak statek nocą do portu. Ciasno przytuloną
biodrem staram się prowadzić ostrożnie, omijajjąc nigdy nie
wysychające, błotniste kałuże pałacowego podjazdu. Nagle Bill
przypina się do niej z drugiej strony. - Jak to dobrze żeś
Jolu została, będziesz miała okazje zobaczyć jak pilot-kawaler
mieszka. I jednocześnie: - Słuchaj Zbychu, jak się czuje twoja żona?
Poczułem się jak żołnierz któremu towarzysz strzeli w plecy. Zaskoczony
milczę. Jola też, tylko mocniej przyciska się do mnie biodrem.
Ale zaśmierdziało, jakby ktoś między nas rzucił gówno. W milczeniu ale
i napieciu wchodzimy do pałacu. W pałacyku, w hallu,
naturalnie nie ma ani kominka ani foteli, a żarowka tak słaba,
że w półmroku trudno schody znaleść. Jola drepcze po schodach
za mną, ręka którą trzyma się mnie drży. Półmrok, kręte schody,
galeryjka, pusto, tylko ona i my dwaj. Odwrotu nie ma. Na łasce i
niełasce. Schody wąskie, Bill puszcza ramię Joli i w milczeniu idzie za
nami. W porządku, myślę, podpity, wyrwało mu się. Pokoje na
piętrze, wzdłuż galeryjki, pierwszy Bila. Bill chwyta dziewczynę
za rękę i ciągnie do pokoju. - Chodź ja tu mieszkam, sam. Nie bój
się. Jola przestraszona mocniej zaciska drugą rekę na moim rękawie
i tak przez chwilę się mocujemy. Jak przy przeciąganiu liny.
W końcu, mam dość. Dowódca nie dowódca, energicznie odpycham
Bila i wpuszczam Jolę do swego pokoju. Ale jeszcze nie zdążyłem
zamknąć drzwi, a Bill woła: - Chodźno Zbychu na korytarz. I głośno
aż echo po hallu idzie.- Człowieku, odstąp mi ją. Jesteś żonaty
i masz babę ma na każde zawołanie, a mnie kawalerowi jak się
trafi. Bądź kolegą, zamieńmy się pokojami i będzie po krzyku...
Zbaraniałem. Tego się nie spodziewałem. Dotychczas w naszym gronie,
młodych oficerów, dziewczyna kolegi, obojetnie czy była żoną, narzeczoną
czy tylko przyjaciółką, traktowana była jak tabu. Niedotykalna.
Szanowanie jej godności uważaliśmy za szanowanie godności kolegi. Była
to podstawa naszego koleżeństwa, honoru i uczciwości. A ten
dziewczynę która nam, mnie, zaufała traktuje jak prostytutkę.
Ależ podły gówniarz. Nie wiem jak postąpić. Najchętniej dałbym
w mordę, ale taki typ jeszcze napisze skargę, że pobiłem przełożonego.
Sąd honorowy itd. Nie chcę więc awantury i nie chcę Joli w
to wciągać. Zaufała mi. Ale z drugiej strony kiedy usłyszała,
że jestem żonaty, o czym nie zdążyłem po prostu powiedzieć,
może inaczej teraz patrzy na mnie. Może wolała by z nim? Kawaler,
zawsze jakaś perspektywa. I kiedy stoimy naprzeciw siebie:
on żebrzący o kobietę, a ja niezdecydowany jak postąpić, uchylają
się drzwi od pokoju i zdenerwowana Jola drżącym głosem mówi,
że jeśli natychmiast nie wejdę do niej do pokoju to ona skacze
przez okno... No to koniec. Sprawa załatwiona - mówię do Bila i chcę
wracać do pokoju, ale on nie rezygnuje.
- Co kurwy słuchasz, od kiedy to dziwki wybierają...
Szybko zamykam za sobą drzwi i przekręcam klucz. Jola siada na łóżku,
ujmuje głowę w ręce i szpcze jak mantrę: - O Boże, co mnie napadło,
po co ja przyjechałam. Ale jestem głupia i naiwna - łzy dławią
głos i zaczyna szlochać. - Ja tak samo się rozczarowałem - pocieszam
jak mogę. Zawsze odnosiłem się z szacunkiem do kobiet kolegów
i nigdy nie przypuszczałem, że ktoś, a Bill szczególnie, może
okazać się takim fałszywym chamem. Że potrafi tak ordynarnie
ubliżać. I wiesz dobrze, że tak jak mówił nie myślę i on też
powiedział to tylko z zadrości. Ale myślę jeszcze o czymś gorszym,
co bardziej boli, o zdradzie. Kolega, koledze?
Siadam przy niej i delikatnie obejmuję ją ramieniem. Ale między
nami legło paskudne, śmierdzące słowo. - Dlaczego? Dlaczego, za co
tyle podłości - mówi Jola - co ja mu zrobiłam? A ja co
mu zrobiłem? I zadra zdrady wbija się w serce. I nie przypuszczam
nawet, że ten wieczór w niedalekiej przyszłości bedzie miał wpływ na
zmianę mego życia.
Rano uroczysta zbiórka. Trębacz gra sygnał Wojska Polskiego,
dyżurny wciąga flagę na maszt, nowa jednostka w Lotnictwie 62 SzTPLM
rozpoczyna służbę. Stoję w szeregu i duma rozpiera mi pierś. Jest nas
niewielu, a ja jednym z nich, pierwszych pilotów i zostanę na zawsze w
kronikach pułku. Nawigator pierwszej eskadry. Zostałem wyróżniony z
tłumu. Po zbiórce technicy na lotnisko, rozkonserwowywać samoloty,
a personel dowódczy na lampkę koniaku do dowódcy pułku. Mjr.
Dobrzeniecki, szczodry, poświęcił cały swój fundusz reprezentacyjny
do końca roku na butelkę gruzińskiego brandy. Przeszkalani
piloci zdają właśnie egzaminy państwowe, potem promocja, urlopy
i przy końcu grudnia zdaje się będziemy mieli zajęcie. A narazie,
gdy tylko technicy przygotują pierwsze maszyny mamy latać,
trenować to, co któremu nie wychodzi. A każdy sam najlepiej
wie czego jeszcze nie opanował na perfekt. Bo w jego pułku nie będzie
miejsca dla pilota, który czegoś w powietrzu nie potrafi. Samoloty
nie są najwyższej klasy, to prawda, ale dobry pilot to nie
baletnica, i na miotle potrafi beczki sterowane kręcić. Zaintrygowało
mnie słowo dowódcy o samolotach. Więc szybko na lotnisko. Widzę
już z daleka, stoją szare, z opadniętymi skrzydłami jak zmokłe
kury. Ale to naturalny wygląd tych maszyn, zakrytych brezentowymi
pokrowcami. Dopiero kiedy podchodzę bliżej i widzę jak stopniowo wyłania
się ze szmat nie piękny stalowo lśniący motyl, lecz taka sama szara
maszkara, nie dowierzam swoim oczom. Czyżby?
- Co to za rakiety - pytam ppor. Przybyłowicza, inżyniera naszej
eskadry.
- Rzeczywiście, nie wyglądają najlepiej, ale to staruszki, dawno
już powinny iść na lotniczą emeryturę, czyli na złom. Kilka
miesięcy temu przygonili je z pierwszego pułku. Kiedyś były
pierwsze w Polsce, ale to dawne czasy. Mój Boże
- poznaję - toż to te graty które osobiście... Alem trafił. A
mówił mi Tatuś, póki żyjesz nie mów nigdy. No i stało się. 30.11.1954
pierwsze samoloty zostały rozkonserwowane i przygotowane do
technicznych oblotów. Więc przypadło mi w dwudzieste piąte urodziny
wzlecieć w przestwór na tym śmierdzącym weteranie. Przyjemniej chyba by
było nawet na drabinie, ale wojsko to nie straż pożarna. Nie dyskutuje
się, tylko wypełnia rozkazy. Wsiadłem więc do cuchnącej kabiny od razu
z maską tlenową przełączoną na czysty tlen. Technicy patrzyli
wyrozumiale. Olszewski technik klucza mówi, że gdy przychodzi
mu pracować w kabinie bez golnięcia nosa nie wsadza. Lekarstwo
dobre, ale pilot nie może. Dlatego ten tlen. Później
do zapachu się przyzwyczaiłem, zresztą nie miałem innego wyjścia.
Latać musiałem. Więc pierwszy lot, oblot samolotu w same urodziny.
Godzina 12.15 znaczy już od pół godziny mam 25 lat. Zapinam
pasy i mówię w duchu do niego. Jest jak jest, nie jestem też już młody,
więc może weteranie, zrozumiesz mnie i się postarasz. Daję
pełny gaz i samolot nieprzyjemnie, jak stara rozklekotana skrzynia,
grzechocząc turbiną, z trudem odrwał się od ziemi. Powoli zaczyna
wspinać się ponad jesienne cumulusy. Wysokości nabiera ociężale,
niechętnie, jak stary koń gdy wygania się go ze stajni. Na trzech
tysiącach zezwalam mu na lot poziomy, mam litość dla wieku staruszka, ale
on leci jakoś dziwnie bokiem, jak pies truchtem. Trawersem? No nie, chyba
złudzenie. Ale kulka chyłomierza z boku, znaczy jednak trawers.
Staram się ustawić go nogą, ale obciążenie za duże. Stopa drętwieje
Myślę, że może potrzeba większej szybkości. W książce płatowca jest zapis
oblatania na Vp 1050 km/godz. Rozpędzam więc samolot, ale ten
już na 800km/godz zaczyna się trząść, jakby dostał febry i
nagle... usztywniają się stery (nie ma wspomagania buster)
i wali się na lewe skrzydło. Próbuję wyprostować drążkiem,
ale lotki sztywne jak zamurowane. Nogi też nie słucha i wydaje
się, że nic nie zdoła go powstrzymać w tym samobójczym pędzie. Z
pochylonym łbem przez skrzydło rwie do ziemi jak buhaj do krowy.
Złośliwy staruszek nie chce latać i już. Ubieram obroty, wypuszczam
hamulce, no i nareszcie łagodnieje, zaczyna słuchać sterów, a gdy
szybkość spada poniżej 800 km/godz staje się wprost barankiem.
No dobrze myślę, nie jesteś młody, nie lubisz dużych szybkości,
pokaż więc to, co na pewno opanowałeś przez tyle lat służby w powietrzu
do perfekcji. Nie bój się. Żadnych młodzieńczych fantazji. Powoli,
spokojnie, jak przystało starszym panom, zrobimy sobie szkolną wiązankę.
Ciągnę więc do pętli ale on znowu wydziwia. Jakby miał zeza. Nie kreśli
pętli lecz jakąś zwichrowaną obręcz ze starej beczki. Leci sobie ukośnie,
boczkiem, a moje sterowanie ma gdzieś. Sterów nie słucha. Schodzę z
kierunku dobre dwadzieścia stopni, ale to jeszcze nie wszystko. W
immelmanie, kiedy go odwracam, jak nie wierzgnie, jak nie rzuci ogonem,
tracę kierunek więcej chyba niż trzydzieści stopni i to nad samym pasem,
nad lotniskiem. Złośliwy staruch. Kompletna kompromitacja.
Jeszcze beczki. Mściwie chwytam drążek, teraz się nie wywiniesz,
teraz ci pokażę. Lubię robić sterowane na wznoszeniu. Do takich beczek
trzeba trochę większej szybkości niż regulaminowe 600 km/godz. Rozpędzam
więc ponad 700 i nagle czuję lotki znowu tak twarde, że dwoma rekami nie
daję rady obrócić samolotu. Przyzwyczajony do buster, nie mam
wytrenowanej takiej siły. Zrezygnowany idę do lądowania. I
tu zaskoczenie. Do lądowania leci idealnie. Wprost czuję jego
radość. Precyzyjnie szybuje, wyrównuje i bez mojej reakcji
sterami dotyka kołami pasa przy literze T. No, to o on umie.
Zdaje się przez tyle lat latania tylko tego jednego się nauczył.
Ale coż mi z tego. Dawno o szkolnych popisach tego rodzaju zapomniałem.
Teraz jestem myśliwcem, pilotem bojowym i na takim mierzynku mam szkolić
rycerzy przestworzy? Smutno rozmyślam. Ale jednak nigdy (magiczne
słowo nigdy) nie trzeba z góry się zniechęcać. Samoloty zostały
poddane odmładzającej kuracji. Pomierzono, wyregulowano skrzydła
i stery. Wymieniono odstające blachy poszycia i skompensowano,
podginając i odginając przeznaczone do tego celu blaszki. I
w końcu odmłodzone, jak starzy lowelasi po zastrzyku z małpich jaj,
przestały się bać szybkości, nawet powyżej 850 km/godz i bez obawy o
jakieś psikusy można było wykonywać pełną akrobację. Mogłem
i ja przystąpić do ćwiczeń zalecanych przez dowódcę. Dowódca
powiedział - niech każdy stara się ćwiczyć element lotu, którego jeszcze
doskonale nie opanował. Dla mnie takim elementem, o którym myślałem od
dawna był przelot pod mostem. Przelot pod mostem, wykonywany
był przez niejednego przed wojną, pisał o nich Meissner. Teraz
więc nadeszła i dla mnie okazja uzupełnić technikę pilotażu
o ten element akrobacji będącej jak wiadomo, życiem i śmiercią
pilota myśliwskiego. Latam więc nad Wartą i szukam mostu. Chłodno,
pusto, ani dziewczyny, ani nawet wędkarza, zimna rzeka płynie
samotnie. Grudzień. Śniegu jeszcze nie ma, mostu też.
Te w mieście, pokryte ciągle ludźmi jak mrówkami nie liczą się. Nie
chcę zapełniać szpitali zawałowcami, przy tym leżą nisko nad wodą i pełno
pod nimi przewodów. Latam, dzień krótki i nic odpowiedniego nie znajduję.
Dopiero na wysokości Rogalina, coś widzę. Jest, jest most, ale kiedy
podlatuję bliżej widzę, że niekompletny. Brakuje mu przęseł. Resztki
pogruchotanych leżą w wodzie. Sterczą tylko potężne betonowe filary.
Pewno przelot pomiędzy nimi to nie to samo co pod zamkniętymi przęsłami,
"pod sufitem" ale pomyślałem, że jednak gdy przelecę niżej ich
wierzchołków, to będzie prawie tak jak pod mostem. Zresztą
będzie mi trudniej niż tym przed wojną, bo nie będę leciał
lekkim płatowcem "mknącym" z szybkością 110 km/godz, lecz ciężką maszyną
ważącą ponad 3,5 tony, lecącą z szybkością manewrową 600 km/godz.
Przeleciałem więc nad nim i wydało mi się, że odstęp miedzy
przęsłami ma co najmniej piętnaście, siedemnaście metrów. Rozpiętość
skrzydeł - niecałe dwanaście metrów, powinienem się zmieścić. Lecę. Podniecony
odlatuję ze trzy kilometry w dół rzeki i wykonuję skręt o 180 stopni, na
kurs z prądem rzeki. Pode mną Warta, z tysiąca metrów, kręta
ciemnozielona strużka w żółtym piaszczystym łożysku Zniżam się nad
wodę. Niżej i niżej. Kiedy z odległości kilkunastu metrów strużka
zamienia się w rzekę, której pochmurna jak niebo, ale przejrzysta
woda ucieka pode mnie z szybkościa 600 km/godz, doznaję dziwnego
pragnienia, podobnego temu gdy stoimy na wysokim moście, a woda
zaprasza z przemożną siłą: skocz, połącz się ze mną. Więc niżej
i niżej, tak pragnę dotknąć jej kadłubem jakby była żywą istotą
wody. I muszę użyć całej siły woli, by powiedzieć sobie stop.
Niżej nie wolno. Bo dotknięcie to nie tylko efektowny pióropusz wodnej
piany, ale koniec istnienia. I zaraz refleksja, a właściwie
po co mi to. Dlaczego to robię? Ale szybko znika, ustępuje
skoncentrowanej uwadze, bo przecież ta umykająca pode mną woda
to nie atrakcyjny film na ekranie, to ja mknę nad nią trzy
razy szybciej niż najszybszy samochód wyścigowy. I muszę tak
mknąć, lecieć, muszę, bo to jest moje życie. Przede mną kreseczki
przęseł, wydają się bardo blisko siebie.Silnik huczy, pode
mną wszystko miga, filary zbliżają się i na szczęście, odstęp między nimi
się zwiększa. Zmieszczę się czy nie zmieszczę, jeszcze jest czas wyrwać
do góry. Na brzegu śmigają jakieś postacie, ale nie patrzę. Skupiony
celuję w "przejście". Nie jestem pewny czy dobrze obliczyłem. Filary
nadal wydają się tak blisko siebie. Odległość już tylko 200 metrow
i widzę jak filary rozchodzą się nareszcie. Powinienem się
zmieścić. Delikatnymi rychami sterów celuję kadłubem w sam
środek. Patrzę na wysokość. Muszę niżej niż one. Wtedy dopiero
będę mógł sobie powiedzieć że "przelecialem" POD MOSTEM. Niżej
ich wierzchołków i między nie w środek. Gwałtownie zbliżam się. Rosną w
oczach. Żeby w środek, dokładnie w środek. Na skrzydła nie patrzę. Jeśli
kadłubem trafię w środek, powinny się zmieścić. I nagle z obu
stron kabiny błysk betonu. Przeleciałem. Automatycznie samolot
ostro w górę. Kręcę beczkę, a rodość rozpiera duszę. Radość
i szczęście. Dlaczego? Skąd ta euforia? Nikt nie widział, nie
podziwiał. Publiczności nie było. Więc dlaczego?
Ba, żebym to ja wiedział. Po przelocie imperatyw wewnętrzny znika,
mosty obojętnieją, a ja znowu wysoko nad ziemią w błękitnej przestrzeni,
swobodny i wolny jak ptak.
A jednak publika była. Jakiś ormowiec, który wystosował odpowiedni
raport, "samolot robił nad rzeką fikołki i straszył ryby". Na szczęście,
Dobrzeniecki był jeszcze młodym dowódcą pułku, nie zdążył przywiązać się
do stanowiska, nie zatracił jasności w szybkim podejmowaniu decyzji i ów
mozolnie nagryzmolony chemicznym ołówkiem raport-donos po prostu wyrzucił
do kosza. Mnie zaś powiedział, żebym ćwiczył co innego, bo program
wyszkolenia bojowego nie przewiduje lotów pod mostami.
- Ej chłopie, chłopie - pokiwał głową. Masz taką śliczna żonę, i
nie żal ci by było zostawić? Na Boże
Narodzenie dostałem urlop i pojechaliśmy z Wandą do mojej mamy
do Zwierzyńca. Zwierzyniec o tej porze roku, to nie ta kolorowa
osada z wakacji. Do tego dzień był wbrew kalendarzowi, jesienny.
Pochmurny, deszczowy. W szarej mokrej mżawce nie widać kolorowych
wzgórz, puszczy roztoczańskiej o której opowiadałem, a zciemniałałe
od wilgoci, drewniane domki, dopełniają smutkiem ten melancholijny
krajobraz. Wanda straciła humor i radość życia. Nie było ani
gdzie, ani po co wychodzić. W domu podobnie nastrój "jesienny".
Mama od początku była przeciw i bezpośrednie spotkanie nie
zmieniło jej zdania. Największą niechęć wywoływał wiek Wandy.
Spodziewała się, że ożenię się z kobietą, która będzie spełniać
obowiązki domowe przynalezne kobiecie, a tu spotyka dziewczynkę.
Uczennicę, którą jeszcze jak dziecko sama potrzebuje opieki.
Nie potrafi ani prać ani gotować. Po koszulach widać, że synek sam sobie
pierze i jedyne szczęście, że je w kasynie i nie nędznieje z głodu.
Ale co gorsza nie tylko sam koło siebie robi ale jeszcze jej usługuje.
A na każdą uwagę, zwyczajną, starszej kobiety która poucza młodą, ta
smarkata hardo odpowiada i uważa się za jej równą. A cóż taka
szesnastoletnia dziewczyna może wiedzieć o życiu, o tym co żona powinna.
Teściowa i młodziutka synowa, niechetne sobie, w szare deszczowe dni w
dwóch niewielkich pokoikach w drewnianym domku. Chyba tylko polarna noc
jest bardziej ponura. Feliks próbował wnieść trochę słońca, życzliwie
i pogodnie ciesząc się z młodej pary, ale kończyło się na próbach.
Wystarczyło spojrzenie mamy by milkł w pół słowa.
Mama nie była przeciwna, jak myśmy sobie ubzdurali - mówiła
kiedyśmy byli we dwoje. - Tylko jej serce pęka z żalu jakie mam ciężkie
życie. I jeszcze rodzina? Lepiej żebym ożenił się z ... w tym momencie
powstrzymywała się i ciężko wzdychała. - No, ale gdy kocham to i ona ją
pokocha, tylko niech jej powiem, żeby jej nie ubliżała. I ślub, ślub w
kościele powinniśmy wziąć. Można by tu, w Zwierzyńcu, po cichu. No
coż, starałem się delikatnie zwrócić uwagę ale Wadna reagowała
jakby miała alergię. Gwałtownie i płaczem. O ślubie nawet nie
wspominałem. Oboje, 16 i 24 lata, uważaliśmy się za tak mądrych, że
chociaż ochszczeni, wiarę uważaliśmy za wymysł człowieka - na pewnym
stopniu rozwoju - za zabobon. Ciężko było w te Święta. To Wadna
dostawała histerii, to z kolei Mamie nerwy sterane wojną i
powojennymi prześladowaniami nie wytrzymywały i atmosfera w
domu była daleka od spokojnej, świątecznej. Wanda była jednak
coraz bardziej niewzruszona. Nie mogła? Nie chciała wykrzesać
z siebie trochę skruchy, wyrozumiałości? Albo mama albo ona...
Serce mnie rozbolało ale cóż miałem zrobić? I chociaż urlop
dopiero się rozpoczął wyjechalismy do Wrocławia . Resztę urlopu spędziliśmy
w naszym mieszkaniu i jedyną atrakcją i radością było to, że
Wandeczkę przestało boleć. Był to więc ciąg dalszy, przerwanego
bólami, swoistego miesiąca miodowego. I w tym bezbolesnym,
króciutkim okresie szczęścia, powstało jak się potem okazało nowe życie.
Przedłużenie naszego istnienia: Zbyszek i Czarek.
W styczniu 1955, zgodnie z planem, przyjechali absolwenci radomskiej
OSL Nr 5. 16 chłopa, po ośmiu do każdej z eskadr. Po przeszkoleniu
mają szansę zostać dowódcami kluczy, instruktorami.
- Tylko dlaczego bez gwiazdek?
- A to przez jednego. On sobie rzygnął przez okno na generalski
wężyk, a im gwiazdki pospadały. Słabego był zdrowia.
A był to już ostatni popij przed promocją. Na rano wszystko
przygotowane. Nawet już generały z Warszawy przyjechały. I wszystko by
się odbyło jak powinno gdyby jednemu nie zachciało się po nocy łazić.
Budowa, rozkopy, a on łazi pod blokiem. Chłopakowi zrobiło się słabo i
by podłogi na sali nie zapaskudzić, puścił pawia przez okno,
a tu masz ci los. Zamiast wykopu, generał. Kto by się spodziewał.
Szukali potem, który to. Niech powiedzą to innym darują, ale nie
wydali. Jak razem to razem. Szlachetna solidarność - pomyślałem - to tak
bywa na początku drogi. Potem będą się gryźli jak wściekłe psy. Ale nic
nie mówię, pytam tylko: - To budowa jeszcze nie skończona? Długo
jeszcze do końca? - Co najmniej jeszcze dwie promocje.
- A stoi tam jeszcze szopa budowlańców? - Naturalnie. W czasie
pracy chleje w niej klasa robotnicza, a po fajerancie podchorążowie.
Wygoda z nią. A mnie się przypomniała mroźna noc i Halinka.
Lekki smętek przeleciał przez serce.
- No i teraz mają kiblować jako podchorążowie do zakończenia
przeszkolenia - ciągną dalej opowieść i z butelek też, jako że spotkanie
odbywa się na żołnierskiej sali, w baraku w którym zostali zakwaterowani.
Najgorsze to to, że do promocji będą mieli dotychczasowy żołd (120
zł). Trzy lata tęsknili za napiciem się czegoś lepszego niż patykiem
pisane, a teraz przyjdzie im czekać jeszcze z rok.
do 08