odc.03
Jest późne popołudnie 28.06.1956. Czujemy się trochę jak po bojowym   locie. W Osobistym Dzienniku Lotów zapis tego, jak i późniejszych lotów w   nocy brzmi: "lot na zadanie specjalne".  Jeszcze przed naszym lądowaniem startuje klucz Maligi, ale zaraz   zostają zawróceni. Dowództwo dochodzi do wniosku, że tak działać nie ma   sensu. Nie tylko nieekonomicznie i niebezpiecznie, jeszcze się   pozderzają, ale i trudno obserwować. Na małej wysokości na szybkości   600km/godz uliczki, podworka widać krócej niż mrugnięcie oka...   Na ziemi dowiadujemy się, że Cyrankiewicz podjął "odważną" decyzję   i kazał wylądować swojemu samolotowi na Ławicy, "w sercu kontrrewolucji".   To i lepiej, zgodnie z wojskowym porzekadłem: "blisko kuchni z dala od   naczalstwa ". Chociaż niektórzy bąkają, że byłaby okazja do zasługi.   Decyzja: loty na Jak 11. Lecę pierwszy. Słońce już pochylone nad   horyzontem, a w mieście, w wąwozach ulic, nieśmiały czerwcowy zmierzch.   Widać w nim wyraźnie ogniki wystrzałów z budynku UB. Grupki ludzi nerwowo   biegających. Ciała przed budynkiem nadal leżą nieruchomo. Na dachu   "zagłuszki" pusto. Ani ludzi ani anten. Dostaję rozkaz rozpoznania w   promieniu dwudziestu kilometrów od miasta. Na szosach promieniście   wiodących do Poznania w w pióropuszach kurzu kolumny czołgów. Lufy   obrócone do tyłu, szyk marszowy. Za nimi niekończące się kolumny z   wojskiem. Każą mi liczyć czołgi - widać Cyrankiewicz nie dowierza   raportom dowódców. Liczę: pięć kolumn, z pięciu stron, w każdej nie mniej   niż 50 i nie więcej niż 60 czołgow. Tak melduję. Na sumowanie nie mam   głowy.  Po wylądowaniu mieszane uczucia. Ktoś mówi, że te dwa pierwsze czołgi ze   szkoły oficerskiej (jedyne jakie znajdowały się w garnizonie, reszta była   na poligonie), które widzieliśmy poprzednio w pierwszym locie, wsparły   kontrrewolucję.
- A co, mieli do ludzi strzelać - dodaje niezauważony w gęstniejącym   mroku.  - Podobno - szepczą politruki - rżną oficerów i rodziny. Bez wyjątku,   całe osiedla (okazało się potem, że zabito tylko (jednego)   znienawidzonego ubeka, rozpoznanego na ulicy). Trwoga. U nas żadnej   ochrony. Tych kilkudziesięciu wartowników nie obroni nawet lotniska, a co   dopiero osiedla. My piloci wystartujemy ale nasze rodziny... Dowódca każe   rozdać broń długą (automaty) oficerom spoza personelu latającego. Noc   zapada, robi się straszno. Widzę, ale nikomu nic nie mówię, jak dwóch   oficerów zakląwszy: "huj im w dupę", umyka w ciemność lotniska.   Ale są i inne wiadomości, telefony miejskie działają i na osiedlu   jest jeden czy dwa, opowiadane w najściślejszej tajemnicy, by broń Boże   Informacja czy jaki politruk nie posłyszał. Podobno to robotnicy   wystąpili, nie żadna kontrrewolucja. Śpiewają piesni narodowe i   kościelne... Robimy się coraz głupsi. Lekarz rozdaje pastylki przeciw   senności i zmęczeniu.   Na ziemi noc ale w powietrzu jeszcze wieczorna poświata, mogę   stratować na Jak-11. Nic specjalnego się nie dzieje. Mroczno, mało co   widać, jedynie do miasta ze wszystkich stron wjeżdżają, jak pluskwy,   czołgi. Lufy już w kierunku jazdy, gotowe do boju.  Po wylądowaniu meldunek, że w pobliskiej Krzesinom wsi ukradziono chłopu   świnię. Kontrrewolucja. Antoś wprosił się na dowódce grupy   interwencyjnej. Politruk przestrzegał dowódcę, że to wroga robota, żeby   osłabić obronę lotniska, ale gdy chłop który przyniósł tą wiadomość   powiedział, że byli to młodzi, krótko ostrzyżeni, uwierzono mu. Pojechało   z Antosiem pięciu żołnierzy. Powrócili nad ranem i trudno byłoby nazwać   ich humory czarnymi. Okazało się, że nikt świni nie ukradł, a tylko   zawistny o pędzenie samogonu sąsiad chciał przy okazji załatwić swoje   porachunki.  Chłop, który miał być pokrzywdzony tak się wystraszył, że wojsko   "wytwórnię "odkryje, że nie tylko uraczył wszystkich obficie swoim   wyrobem, ale i nie protestował gdy Antoś jego babę namowił "na spacer".   Żołnierze chwalili się potem kolegom, że ich dowódca tak babę na kopie   siana wymłócił, że ta koniecznie chciała z nim do garnizonu... I było to   nasze jedyne lądowe zetknięcie się z kontrrewolucją.   Lekarz rozdaje drugą serię pastylek. Czeka nas całą noc działanie.   Ustalono grafik dyżurów i patrolowania. Ja mam pierwszy wylot, a potem do   domu opiekować się Wandą. Jest zupełnie sama. Tym razem startuje na   U/Mig, Jak -11 nie jest przystosowany do lotów w nocy. Z dwoma   podwieszonymi zbiornikami Sparce powinno wystarczyć paliwa na 35 minut   lotu.   Z daleka już widze czerwone łuny. Zniżam się. Na ulicy Dąbrowskiego   przed barykadą płonący czołg. Nieco dalej płonie dom. W świetle płomieni   widno jak w dzień. Na granicy światła kilka czołgów. Urywane płomienie z   luf. Strzelają. Dalej w mieście zmrok i cisza. Pozorna.  - Uważaj, walą do ciebie - ostrzegają z lotniska.  Oglądam się. Rzeczywiście, sznur kolorowych paciorków ulatuje w górę   jakieś sto metrów za mną. Żadnych emocji. Słaby strzelec, myślę, ale na   wszelki wypadek gaszę światła pozycyjne. Robię skręt starjąc się dostrzec   skąd strzelają. Ciemna czerń nieoświetlonych budynków. Nic nie widać.   Nagle jest. Mrugająca iskierka pośród jakby wymarłych bloków, i zaraz   zamienia się w sznur różnokolorowych paciorków, lecących na spotkanie.   Wystarczy żeby taki jeden zaczepił...brr. Ale na szczęście jestem   szybszy. Znowu przelatują za mną. Strzelec nie widzi, strzela tylko na   słuch. Pewnie strzelał na poligonie do rękawa, który "ciągany" jest z   szybkością najwyżej 360 km/godz, a ja lecę na 500km/godz stąd, na moje   szczęście, ta ciągle za mała poprawka. Wpatruje się dokładnie i w bladym   świetle poświaty idącej z mieszkań dostrzegam na jednym z podwórek czołg.   To z jego NKM, umieszczonego na wieży stara się uparcie ktoś mnie trafić.   Ech, żeby mi było wolno, już ja bym ci pokazał. Sparka ma co prawda jeden   12,5mm karabin maszynowy tylko do celów szkoleniowych, ale bym grzmotnął
- jak ty mnie... ogarnia wściekłość. Już nie ma refleksji o ludziach, o   życiu ludzkim, słusznej sprawie, jest tylko przeciwnik. Wróg który chce   mnie zabić... Przelatuję nad domem na pełnym gazie grzmiąc jak   podrażniony Zeus. Nie strzela. Albo się wystraszył albo nie zdążył.   Po locie do domu. Wstyd się przyznać ale trochę żal mi opuszczać   kolegów. Między nimi byłem jednym z nich, bezmyślnym kółeczkiem. Nie   musiałem i nie chciałem myśleć, a teraz wracam do człowieczeństwa, do   całego bagażu ludzkich przeżyć, do cierpienia. Idę powoli piechotą. Noc   ciepła, pachnąca. Nie słychać toczącej się w Poznaniu walki. Cisza, tylko   z nieba głuchy grzmot silnika - koledzy patrolują. Nie mogę zasnąć. Może   to pastylki, a może zmęczenie za duże... Obok, na zestawionym z moim   łóżku leży Wanda. Nie śpi ale leży cichutko, chce żebym przed jutrzejszym   dniem wypoczął. Przewracam się z boku na bok, też cichutko.
Może   Wandeczka zaśnie. Jedynie, jak mi mówiła, we śnie jest zdrowa i cieszy   się życiem.  Noc duszna, nowe materace pachną intensywnie trawą morską,   przypominają mi się różne znajome. Dlaczego ja zawsze mam mieć takie   problemy. Czuję się bardzo nieszczęśliwy.  Szarym świtem z płytkiej drzemki wyrywa warkot ciężkich silników.   Wanda śpi cichutko. Zbieram swoje lotnicze manele, ostrożnie całuję w   policzek, sprawdzam w kuchni jedzenie i wychodzę.  Przed domem czołgi. Obok nich żołnierze. Mówią twardym akcentem. Cały   dzień jechali z poligonu, potem przez miasto, ale nie szło przejechać.   Musieli barykady rozwalać.
- Trzy razy się palili - mówi jeden z nich. - To butelki z benzyną, to   jakieś garnczki z wrzątkiem z okien rzucali czy huj wie co. Dopiero jak   pizdnąłem burzącym, tak że pół kamienicy się rozleciało, ucichło.
- A skąd wy, z cywila?
- Z Katowic, oj chciałem powiedzieć ze Stalinogrodu, zmieszany się   poprawił. (W tym czasie Katowice komuniści polscy nazwali Stalinogrodem,   udowadniając, że nazwa Katowice pochodzi od niemieckich kapitalistów i   nie ma nic wspólnego z Polską. Obszerny fotoreportaż w tygodniku   "Świat".)   Odchodzę od nich z mieszanymi uczuciami. Czyż można mieć pretensje że   strzelali, być może zabili... Przypomniał mi się wczorajszy wieczór, a ja   to co??? Nie strzelałbym?   Za dwa dni znalazłem się w mieście. Przed aulą uniwersytecką z   rozbitą charakterystyczną wieżyczką na dachu, kilkanaście czołgów. Na   każdym skrzyżowaniu też. W ogóle wszędzie czołgi. Kilkunastu ludzi pod   milicyjnymi karabinami uprzątało barykadę. A po pustych ulicach tylko   milicja i wojsko. Na Młyńską samochody, popularne jeszcze z czaów   okupacji budy, zwożą do więzienia nowych pensjonariuszy. Spokój i cisza.  Jeszcze tylko Cyrankiewicz pogroził, że odetnie rękę która   podniosła się na władzę która karmi naród. Jeszcze po dwóch tygodniach   Kajetańczyk przyniesie wiadomość, że ci co latali w nocy dostaną złote   krzyżę zasługi (mnie na liście nie ujęli - w tym czasie było mi to   obojętne) i wypadki poznańskie poszły w zapomnienie.  Zresztą absorbowały mnie wtedy nasze sprawy domowe. Wandeczka czuje   się coraz gorzej. Kiedy po pierwszej kuracji u Hłaski poszła odwiedzić   profesora do szpitala, wzbudziła ogólne zaskoczenie swoim wyglądem.   Wszyscy co pamiętali jak wyglądała poprzednio, uważali że wyzdrowieje, że   jest do tego na najlepszej drodze. Jedynie profesor, chociaż nie ukrywał   zdziwienia był bardziej sceptyczny. To nie preparat Hłaski, mówił mi w   tajemnicy, lecz sztuczny odbyt zdziałał takie cuda. Odtruł organizm.   Niestety to tylko chwilowa poprawa. Nie wierzyłem mu, bo sam widziałem   jak się narośla zmniejszały, a nawet znikały. Ale teraz, po drugiej   kuracji, poprawa była bardzo krótka. Nawet może wcale nie było, tyle   tylko że organizm wrócił do normy. (Kuracja powodowała szok, zatrucie.)   Choroba jakby się tylko przytaila nie cofnęła, a teraz ruszyła do ataku.  Poję Wandeczkę solami Podbielskiego, surowicą Czecha Hawełki i   wywarem z huby, lecz poprawy nie widać. Siły cały czas, co prawda powoli,   ale uchodzą. Wandeczka coraz szybciej się męczy. Nie pomagają różnego   rodzaju wzmacniające odżywki jakie aplikuje Mietek Wojtkowiak, lekarz   pilotów. Bardzo jej stan przeżywa, ale to poza zasięgiem jego wiedzy. Do   tego Wanda zaczyna się domyślać, że jest śmiertelnie chora, że nie ma dla   niej ratunku. Wszelkie moje próby i starania utwierdzają ją w tym   przekonaniu.   Zaczyna się załamywać. W chwilach, kiedy wyobraża sobie że odejdzie   zalewa się łzami i woła: Dlaczego? Dlaczego właśnie ona, przecież nie ma   jeszcze dwudziestu lat. Jeszcze niczego nie użyła. A co będzie z dziećmi?   Zbysiu ratuj, ja chcę żyć!   Wytężam całą siłę woli. Próbuję autosugestii. Proszę Boga o cud.   Proszę diabła o pomoc. Ofiaruję mu swoją duszę, żeby tylko wyzdrowiała.  Może w ZSSR? Wojtkowiak ułatwia kontakty z Szefostwem służbu zdrowia   Lotniczej w Warszawie. Piszą w gazetach, że tam leczą raka... Wyśmiano   mnie. U Sowietów? Człowieku, oni nawet aspiryny nie mają pod   dostatkiem... Śmieją się, a dla mnie jeszcze jedna podpórka nadziei   złamana.   W końcu lituje się szef służby zdrowia WL i załatwia wizytę u doc.   Koszarowskiego w Instytucie Marii Curie Skłodowskiej w Warszawie.   (Profesor Łukaszczyk - dyrektor Instytutu był w owym czasie w Szwecji).   Stosują tam nowo opracowano metodę leczenia raka drogą koalugacji   elektrycznej, tylko trzeba dostarczyć chorą. Radość w sercu. Nareszcie   jest ktoś, kto weźmie się za prawdziwe leczenie. Wandeczka będzie żyła.   Niech robi co chce. Niech bedzie nawet oszpecona czy kaleką byle by żyła.   Teraz dopiero, kiedy takie zagrożenie, takie cierpienie, zdaję sobie   sprawę jak ją kocham. Ale czyż naprawdę trzeba aż takiego doświadczenia   by dojrzeć w duszy prawde?   Wizyta załatwiona i to u największej sławy w Polsce, teraz tylko   jak dojechać? Jest lipiec, upały, za bardzo osłabiona na pociąg, boję się   że nie wytrzyma. Rozmawiam z dowódcą. Rozumie mnie i zezwala wziąć stary,   czekający na emeryturę PO-2. Szkopuł w tym, że praktycznie na   kukuruźniaku nie latałem. Kilka lotów w nocy i wywiezienie skoczka przed   trzema laty to za mało żeby ryzykować taką trasę i to z bezcennym   pasażerem. Rada w radę ustaliliśmy, że Bolek Kajetańczyk da mi kilka   kontrolnych i wpisze zezwolenie. Tak się też stało. 13.07.1956   polataliśmy na szafie i 16.07.1956, zgodnie z ustalonym terminem jedziemy   sanitarką z Wandeczką na lotnisko. (Na 17.07.56 ustalona była wizyta w   Instytucie.)  Samolot przygotowany. Silnik zagrzany, współczujący mechanicy   pomagają sadowić się Wandzie w kabinie, tylko pogoda... Niskie,   poszarpane, pędzone wiatrem stratusy. Mżawka i zamglenie. Nie ma mowy o   zezwoleniu na lot.
- Pasażerskich w Warszawie nawet nie przyjmują, a wiesz jakie oni mają   wyposażenie - ze smutkiem ale stanowczo mówi dyżurny lotniska.   Okęcie zamknięte. A na Okęciu mam właśnie lądować, pierwszy raz w życiu.   Nigdy go nie widziałem, ani z powietrza ani z ziemi, ale nie tego się   boję.  - Wysadź żonę z kabiny, niech tutaj na SD czeka. Pogoda jak widzisz   narazie nic się nie zmienia. Taka w całej Polsce - radzi dyżurny   nawigator. - Szkoda dziewczynę męczyć.   Mija godzina. Wanda nadal w kabinie siekana przelotnymi deszczami,   opatulona nieprzemakalnym płaszczem cierpliwie czeka. Boję się, że jak   wysiądzie to nie polecimy. Taka szansa. Może ostatnia. Największy   autorytet w kraju, specjalista od raka. Tylko on może uratować i uratuje,   wierzę w to. A tu dalej deszcz, chmury i mgła. Gdy nie stawimy się w   terminie, to kiedy uda się następny, komu bedzie się chciało drugi raz   chodzić za tym w Warszawie? Nie mamy znajomych, a obcy ludzie zazwyczaj   zdolni są do pomocy tylko raz. Taki jednorazowy zryw, potem zapał mija.   Nie wykorzystasz, trudno, szansa może się więcej nie powtórzyć.   Naradzam się z dyżurnym wieży startowej, co robić? Pogoda prędko   się nie poprawi, to wynika z aktualnych komunikatów, a bez zezwolenia   Warszawy nie może wydać zgody na start. Rozumiem go ale przychodzi mi do   głowy myśl, że nie musi tego dyżurnemu technikowi mówić. A w jaki sposób   może mi startu zabronić, kiedy radia na PO-2 nie ma? Może strzelić   rakietę czerwoną. Właśnie on rakietę, a ja mogę jej nie zauważyć. Potem   może meldować gdzie chce, że wbrew zakazowi, itd., żeby był kryty...   Kręci głową nieprzekonany.
- W taką pogodę? Zbychu nie dasz rady, rozwalisz siebie i żonę. Zginiecie   oboje...  Co to znaczy, że nie dam rady. Jestem zdeterminowany rozpaczą. Co on   zresztą wie. Może nawet będzie lepiej gdy we dwoje się roztrzaskamy. Jak   Wanda nie może żyć to i dla mnie życia nie ma...
- Wszystko biorę na siebie. Przecież będziesz miał świadków że strzelałeś   czerwoną rakietę, że zabraniałeś, nie bedziesz odpowiadał.   Zamilkł.Pokręcił tylko głową, że mu się to wszystko nie podoba ale   szepnął.  - Gdy wystartujesz powiadomię Warszawę, że muszą lotnisko przygotować bo   jesteś bez łączności i poproszę specjalną sanitarkę.   Biegnę do samolotu. Wanda w kabinie zmęczona do granic   wytrzymałości, ale podniecenie wylotem mobilizuje do wysiłku.
- No, nareszcie jest zezwolenie? - pyta dyżurny technik.  W pośpiechu kiwam głową i wskakuje do kabiny. Szybko zakręca śmigłem,   silnik gorący zaskakuje z miejsca. Nie podgrzewam, tylko od razu gaz i na   kierunek do startu. Czerwona rakieta z okna SD, technicy biegną, coś   krzyczą ale ja manetkę gazu do końca. Szafa po kilku podskokach odrywa   się od murawy i zanurza w mglistą wilgotność wypełniającą powietrze. W   werblącym po płatach deszczu kładę oporną maszynę w zakręt i staję na   kurs.  Co chwila porywy wiatru rzucają dwupłatem w górę i dół. Raz wpadam   w nisko wiszące chmury, to znowu przepadam do ziemi aż wierzchołki drzew   wyrastają ponad skrzydlami. Trzymam oburącz drążek i mocno pracuję nogami   ale o utrzymaniu kursu w tych warunkach nie ma co marzyć. Prymitywna   busola tańczy jak laleczka i wskaźnik waha się w granicach 90o, to w lewo   to w prawo. Do tego widzę przed sobą zaledwie do stu metrów, dalej   mżawka. Daję pełny gaz, żeby maszynę szybkością troche ustabilizować, ale   pociak chociaż jęczy z wysiłku, trzeszczy dźwigarami, zastrzałami i   wszystkim czym ma, osiąga szybkość zaledwie 110 km/godz. i dalej nim   rzuca jak ostatnim wagonem na zakrętach.  Z natężeniem obserwuję przestrzeń przed sobą, bo farfocle chmur   opuszczają się nawet do 50 metrów i nie trudno trafić w komin lub wieżę   kościelną. Szukam toru. Tory kolejowe to niezawodna busola. Przypominam   sobie opowieści starych wyg z kukuryźniaka. Ale żadnego toru nie widać.   Jakieś tylko szare domki, ogródki, pola: wszystko szare w tym szarym   zadeszczonym dniu.  Ogarnia niepokój. Wydaje mi się że już powinna być Września. Chcę   sprawdzić czas, ale zegar pokładowy zepsuty. Dopiero teraz zauważam.   Włączam więc swój stoper, troche za późno ale zawsze jakaś orientacja...   Nareszcie tor. Cały ich splot. Duża stacja. Chyba Września. W prawo   powinno być odgałęzienie do Jarocina, ale odgałęzienia nie ma.   Skonsternowany trzymam się jednak toru. Według tańczącej busoli kierunek   prawdopodobny na Warszawę. Oglądam się na Wandę. Zaczerwieniona od pędu i   deszczu twarzyczka uśmiecha się. Zapewne nie zdaje sobie sprawy z   sytuacji, chociaż ciska nami jak na byle jakiej karuzeli, ale być może   zaufanie do mnie przeważa strach.  Uśmiecha się i po lotniczemu unosi kciuk. Wszystko w porządku. Mżawka na   moment rzednie i pode mną dużo semaforów. Duża stacja. Tym razem z całą   pewnością rozpoznaję Wrześnię i rozczarowanie. Uważałem, że już   powinienem być pod Warszawą, a tu dopiero Września. To skutek   przyzwyczajenia do szybkości miga. Na odrzutowcu przestrzeń pochłania się   dziesięć razy szybciej niż na mojej perkotce, stąd to zaskoczenie. Po pół   godzinie lotu dopiero Września. Jeszcze przede mną półtorej godziny   kiwania. Jednak pewność z odzyskanej orientacji i nadzieja na ratunek w   Warszawie zwalcza wszelkie doraźne utrudnienia. Niepokoi jeszcze trochę   lądowanie na Okęciu. Czy odnajdę, a potem jak usiądę. Z perkotkami zawsze   miałem kłopoty. Nie mam pojęcia z jakim kierunkiem podchodzić, ale na   szczęście LOT nie lata, więc może znajdę literę T, a ostatecznie sto   metrów murawy dla mojej kaczki wystarczy, a potem zobaczymy.   Ze względnie spokojnego już przez kilkanaście minut nastroju nagle   brutalnie wyrywa kaszel silnika. Ksztusi się jakby złapał bronchit. Pluje   z rur wydechowych dymem, szarpie. Śmigło zaczyna pracować skokami.   Samolot posłuszny, hamowany licznymi zastrzałami, dźwigarami i   niebagatelnej wielkości podwoziem, ledwo, ledwo jak linoskoczek balansuje   w miękkim powietrzu. Szybkość 75-80 km/godz. prawie korkociągowa. Tylko   lądować i to szybko, bo za chwile... gorączkowo rozważam różne warianty.  Lecę na 50 metrach, pode mną 30 metrów niżej, przewody elektryczne,   tory, jakieś budki, wagony, domki. Gdzie lądować? Z tej wysokości tą   szafą nie mna możliwości manewru. Można tylko z prostej. Na tory? Wpierw   rozlecimy się na drutach jeśli nie spali wysokie napięcie... A ja   przecież muszę do Warszawy i to dzisiaj. Muszę. O innej możliwości nie ma   co myśleć. Muszę dolecieć.   Sprawdzam wzrokiem popychacze, nieraz potrafi podobno który wypaść,   ale są wszystkie. Paliwo. Patrzę na górne skrzydło gdzie zbiornik, ale   żadnego przecieku. Kran otworzony prawidłowo. Dostrzegam nagle obok   manetki gazu czarną gałkę jakiejś dźwigni. Nie wiem do czego ma służyć   ale przypominam sobie, że takie same były na UT-2. Wygląda na rączkę   podgrzewu gaźnika przeciw oblodzeniu. Używa się w zimie, ale żeby w   lipcu? Nie mam jednak nic do stracenia, i tak spadam i tak. Rączkę   doprzodu... Okazała się czarodziejska. Silnik jakby tylko na to czekał.   Zabiera równo, samolot nabiera szybkości. Wszystko w porządku. Czuję   wilgoć koszuli na plecach.   Teraz patrzę  pilnie ku Warszawie żeby nie przegapić. Widoczność w   dalszym ciągu fatalna. Tory biegnące pode mna rozszerzają się w kilka   kilkanaście, domyślam się, to jakaś stacja, ale równie dobrze może być   dużego miasta jak i pipidówki. Po torach miasto trudno poznać, chyba że   odczyta się nazwę stacji, ale tego w tej chwili nie mogłem brać pod   uwagę. Staram się kontrolować trasę według czasu, nierówny jednak wiatr   nie daje wiarygodności takiej nawigacji. Nie mam żadnego doświadczenia w   przelotach na takich patykach i trudno mi określić szybkość podróżną.   Pozostaje mi więc tor, pełen bak (na cztery godziny) i silna wola   dolecenia. Nagle dochodzą tory z prawej tory, z lewej. Dochodzą,   rozchodzą się, mnóstwo torów, poza horyzont widzialności. Zastanawiam się   który jest właściwy gdy nagle przede mną wyrasta szara ściana budynku.   Połyskuje ciemnymi wilgotnymi oknami, kończy się w chmurach i bardzo   szybko się zbliża. Nic dziwnego, ostatecznie rozwijam ponad sto   kilometrów.  Rozpoznaję Pałac Kultury, dar Stalina dla polskich komunistów.   Okęcie powinno więc być gdzieś na południe, w prawo. Energicznie pochylam   maszynę o dziewięćdziesiąt stopni, aż biedny pociak ostrzegawczo rusza   skrzydłami i zostawiam pod brzuchem samolotu betonową ścianę nie dalej   niż sto metrów.  Szyby musiały im zadrżec - przelotna nagroda za dwugodzinny trud,   myślę z satysfakcją, ale gdzie Okęcie? Pode mną tylko połyskujące   wilgocią dachy. Widać w dalszym ciągu nie dalej niż trzysta metrów i   ciągle szara mżawka. Nauczony jednak, że mój wehikuł raczej się nie   śpieszy czekam aż minutę na południowym kursie. Jak nie trafię... nie   kończę myśli, bo pode mną z szarości wynurzają się lśniące ciemnozielonym   lakierem Li -2./DC- 3/. Poznaję, to samoloty spec pułku na Okęciu. Robię   nad nimi ciasny wiraż i odnajduję wyłożoną litere "T". Domyślam się, że   tak blisko hangaru to specjalnie dla mnie. Oglądam się na Wandę. Nie   chwytam jej wzroku. Siedzi wsunięta głęboko w kabinę, twarz bez wyrazu,   zmęczona. Trzy godziny w kabinie i taki lot, zdrowego by rozłożyło.   Ląduję zgodnie z wyznaczonym kierunkiem. Udaje mi się wyjątkowo miękko   usiąść, cieszę się ze względu na Wandę.
do 04depr
 

 bra?y .