odc.4
Hotel w którym zatrzymaliśmy się, oficerski przy ul.Mazowieckiej,
był mi znany z przyjazdów na WIML. Żołnierski komfort. Pokoje
czterołóżkowe z umywakami, ubikacja i łazienka na korytarzu. Łożka
"szpitalne", szafy, szafki według koszarowego wzoru. Dla Wandy był
to jednak pierwszy hotel w życiu. Nie zauważała jego siermiężnego
charakteru. Podniecenie wywołane przeżyciami dnia tak dodały
jej energii, że o odpoczynku mowy nawet nie było.
- Jutro położą w szpitalu i nie wiadomo kiedy z niego wyjdę, a w
Warszawie nigdy nie byłam... Czuję się dobrze, naprawdę bardzo dobrze.
Poszliśmy na spacer, krótki jednak, bo szybko zmęczyła się i straciła
ochotę. Rano w Instytucie okazało się, że profesora Łukaszczyka
nie ma, wyjechał do Szwecji (w kilka lat potem umarł na białaczkę),
a nas przyjmie docent Koszarowski, jego zastępca, współtwórca
nowej metody leczenia raka. Miała ona polegać ona na elektrycznym
wypalaniu chorych tkanek i według rozmowy telefonicznej było
duże prawdopodobieństwo zastosowania jej u Wandy. Badanie
przebiegło szybko i z pogodną miną przyprowadził Wandę do poczekalni,
a mnie wezwał do gabinetu. Z chwilą zamknięcia drzwi twarz
docentowi spoważniała.
- Niestety, tu już nic się nie da zrobić. Wiem że dalej będziecie
szukać ratunku, bo to jest ludzkie, ale niech mi pan wierzy
chociaż to prawda okrutna, że to prawda. Niech pan nie słucha
nikogo, bo łatwo wpaść w ręce jakiego szarlatana, który na
takie sytuacje czeka. W rezultacie z wszystkich pieniędzy pana
ogołoci, a chora może doznać jeszcze dodatkowych cierpień.
Docent opuścił wzrok na biurko i zamilkł. Świat mi zawirował. Jota w jotę
słyszałem to samo dziesięć miesięcy temu od profesora w Poznaniu.
- Ma pan dwoje dzieci - podjął po chwili - musi pan dla nich żyć.
To powinno być celem dla pana. Żachnąłem się w
duchu. Ja chcę żeby Wanda żyła, co on mnie będzie pouczał.
I rozpacz. Co ja jej powiem, co ja jej powiem. Myśli pedzą jak
oszalałe ale w żadnej najmniejszego sensu, cienia wiarygodności.
- Może można by ją tu w szpitalu umieścić - zacząłem nieśmiało -
nigdzie nie chcą jej przyjąć. Może by jakie doświadczenia,
eksperymenty, na wszystko się zgodzimy... Niechby miała chociaż
nadzieję. Łatwiej by jej było - z nadzieją patrzyłem w oczy
docenta, lecz ten unikał mojego spojrzenia. Patrzył nadal w
blat biurka. Po chwili milczenia, mechanicznym głosem dodał:
- Niestety nie mogę pańskiej żony przyjąć, szpital w remoncie. Wypisujemy
nawet niektórych chorych. Powstał. Łzy zakręciły mi się w oczach.
Nie mogłem zrozumieć, że tak można nas zostawić. Wydawało mi
się, że jest to sprawa najważniejsza na świecie i dla świata.
Człowiek, młody człowiek umiera, matka dzieci i zostawia się ją na ulicy
i mówi, masz czekać na śmierć. Zostawia bez żadnej, chociażby złudnej
nadzieji, tego lekarstwa na cierpienie... Nic nie można zrobić? Nikt nie
chce nic zrobić. Nie rozumiałem mechanizmów świata. W mojej wyobraźni nie
było miejsca na takie zachowanie. Czyż naprawdę trzeba tak brutalnie?Czyż
nie można wyjść naprzeciw pragnieniu iluzji, że wszystko idzie do
dobrego, chociażby gdzieś głęboko tkwiło przeświadczenie o nieuchronnym.
Musi się zadawać dodatkowe tortury lęku i beznadziejności? Wydawało mi
się dotychczas, że w takiej sytuacji prawa walki o byt zostają zawieszone
i wszyscy starają się czynić dobrze, ze wszystkich swych sił...
Miejsca, miejsca nie ma, jak otumaniony powtarzałem, bezmyślnie...
(Zapomniałem o tym, że jestem skromnym podporucznikiem, bez pieniędzy i
koligacji. Ot, taka drobinka szarej masy nic dla nikogo nie znacząca.
Której życie tak naprawdę nikogo nie obchodzi z wyjątkiem bliskich. Która
niczego "załatwić" nie może, i wobec której i tak uczyniono wiele
ofiarowując drobinki swojego czasu, i przelot państwowym samolotem.)
Ale żyć trzeba. Wytarłem łzy chusteczką i zasugerowałem sobie, że
docent postawił diagnozę, że ta choroba to właściwie nie ta choroba o
której myśleliśmy, że nastąpiła pomyłka i wyzdrowienie to tylko kwestia
czasu. Uśmiechnąłem się.
- Dziękuję panu - powiedziałem już mocnym, stanowczym głosem. Docent
patrzył na mnie zdumiony. Czułem że w jego łysawej głowie lęgnie się
podejrzenie że zwariowałem, ale przestało mnie to obchodzić. Przestał dla
mnie istnieć. A może go wcale nie było. Przyśnił się tylko?
- No chodź mała, pewnym ruchem zagarnąłem Wande. - Wracamy do domu.
Na szczęście nie będziesz musiała wdychać szpitalnych smrodów.
Docent powiedział, że to nic groźnego i nie potrzeba szpitalnego
leczenia. Trochę czasu i samo przejdzie. Było południe
i ładna pogoda. Wczorajsze szarugi zniknęły bez śladu.
- Jedziemy na lotnisko - zdecydowałem. Chociaż pociak to stara krowa,
możę jednak dzisiaj zdążymy dolecieć do domu. Wanda milczała.
W aucie po drodze na lotnisko bezgłośnie się rozpłakała. Nic
nie chciała mowić. Starała się opanować, ale łzy płynęły bezgłośnie
i usta wykrzywiały się w podkówkę jak u dziecka. Czuła, że ten
barwny świat zza szyb samochodu to już nie jej świat. Że wyrok zapadł...
i przygniatał ją żal, że jeszcze nawet go nie uszczęknęła, że ma dopiero
19 lat...
- Co ty wyrabiasz za komedie - sztucznie poirytowany krzyknąłem
pełen rozpaczy. Powiedziałem ci, że wszystko w porządku to
nie zawracaj sobie tym wiecej głowy i nie rób publicznych pokazów
żałości. Cichutko pochlipując wyjęła chusteczkę i przestała się mazać.
Uspokoiła się. A kiedy wysiedliśmy na lotnisku, które dopiero
po wczorajszej wilgotnej szarości ujrzeliśmy w całej zielonej
krasie, umalowane złotem słonecznym z błękitnego nieba, nawet
się uśmiechnęła. Kto by się zresztą nie uśmiechnął do filmowo
pięknego obrazu nowoczesności wtopionej w barwny krajobraz
pogodnego lipcowego dnia (18.07.1956). Patrząc na lotnisko
można było zapomnieć o przykrej codzienności. Ale mnie niestety
coś uciskało w dołku. Niewidzialna bariera odgradzała zmysły
od tego uroczego świata, nie pozwalając na beztroską uciechę.
Pomimo że chciałem uwierzyć w to co sam wymyśliłem, stworzyć nam
inną prawdę inną rzeczywistość, to jednak w miejsce wczorajszej nadziei,
ogarniało coraz większe zniechęcenie. Do wszystkiego, do życia. Czułem
jak energia, dzieki której jeszcze wczoraj zdolny byłem walczyć ze
wszystkimi przeciwnościami, wycieka ze mnie, jak z każdą minutą staję się
słabszy, niezdolny do wysiłku. Bo walczyć można gdy chociaż cień nadziei
na zwycięstwo, brak jej czyni wysiłek wręcz śmiesznym. W takiej sytuacji
nawet odebranie sobie życia staje się tylko płytkim, farsowym wręcz
gestem. Ale te moje uczucia były obojętne dla otoczenia.
- Obywatelu poruczniku proszę o rozkaz lotu - to dyżurny technik
przypominał o bieżących sprawach. Nie mogłem zaszyć się w ciemny
kąt i cierpieć w samotności, życie zmuszało do działania. Obok
kadłuba stała Wandeczka, i upał coraz bardziej jej dokuczał.
Była blada, a na skroniach perliły się duże krople potu. Dość
mazgajstwa. Zebrałem siły i z koszulą mokrą od potu pobiegłem
załatwiać wylot. Kiedy wróciłem Wanda siedziała już w kabinie - od
górnego płatu zawsze trochę cienia. W kieszeni miałem komunikat
meteorologiczny: zachmurzenie 2-3 bale, cumulus o podstawie
dolnej 800 - 1000, górnej 2000
- 2500, wiatr 1-2 m/sek, widzialność 50 km, temperatura +24 C na
wysokości lotniska. Rozgrzany samolot otaczala chmura ciężkich zapachów:
oleju, benzyny, kleju, lakieru... nie było czym oddychać. Z ulgą
ściągnąłem mundur i już tylko w koszuli usadowiłem się na twardym
foteliku. Silnik zaskoczył od pierwszego szarpnięcia śmigła. Powiało
rześkim powietrzem. Szybko wykołowałem na kurs 60 stopni i przed maską
pojawiła się cienka jak żyletka linia horyzontu. Odcinała dwie
płaszczyzny: błękitną i zieloną. Dałem pełny gaz i unieśliśmy się
w błękitną. Na dwustu metrach zatoczyłem krąg nad miastem.
Warszawa lśniąca w popołudniowym słoncu leżała pod nami. Mariensztat
z czerwonymi dachówkami, MDM z ogromnymi kandelabrami latarń
ulicznych, odbudowujące się Stare Miasto z czarną dziurą po
Zamku Królewskim - objaśniałem Wandeczce kręcącą się pod nami
kolorową pocztowkę, ale nie mogłem pokazać wszystkiego co bym chciał bo
paliwo. Niebacznie nie zatankowałem i teraz w powietrzu zrozumiałem jakie
zrobilem głupstwo. Powrotu nie było (szum: awaryjne lądowanie itp., a
jeszcze sprawa przylotu bez zezwolenia...) mogłem tylko bardzo oszczędnie
lecieć i ufać instrukcji, że dane są prawdziwe. Chwyciłem więc
pod skrzydło tor do Włoch i na stu metrach, żeby było atrakcyjniej
dla Wandy, do domu. Z wysokości stu metrów dokładnie można
odróżnić nie tylko drzewa, domy, samochody ale i ludzi, a nawet ich
ubiory. Lot jest przyjemny. Maszyna wyciąga te swoje 100km/godz - nie
forsuje silnika - chodzi o paliwo - powietrze łagodne, spokojne, i
samolot zda się nieruchomo wisi w powietrzu, a tylko ziemia się pod nim
przesuwa. Ziemia kolorowa, piękna, jak tylko może być Polska widziana
z nieba w słoneczny lipcowy dzień wczesnym popołudniem. Na
dole upał. Kosiarze na łąkach rozebrani do pasa, spoceni aż
wydaje się że czujemy zapach ich zmęczenia. A my wysoko jak
ptaki, swobodni, rześcy, chłodzeni pędem z innego świata..
Zniżam się. Wanda powiewa szalem ludziom na ziemi, głośno się
śmieje... Odmachują rękami, kobiety ściągają chusty z głów, euforia
braterstwa, radość z istnienia. Wanda krzyczy do mnie: - Pić im się
chce i rzuca pomidorami celując w już ustawione kopice siana.
Aż podskakuje z radości gdy uda się trafić w kopę. Choroby ani
śladu. Nagle, gdy kończą sie konińskie łąki, zauważam na północy
białą pierś olbrzymiego cumulusa. Podejrzanie wygląda, coś jak by
cumulonimbus, ale na szczęście nie na kursie, a do domu już niedaleko.
Zwiększam wysokość do 600m i dostrzegam drugi, równie ogromny, na kursie.
Rozpoznanie nie przedstawia trudności. Cumulonimbus najczystszej wody.
Z kowadłem na czole sięgającym chyba ponad 8000 m. Czyżby to
forpoczty frontu? Komunikat meteo nawet nie wspomniał. Ale
teraz to nieistotne, dla odwrotu i tak nie ma paliwa.
Na wysokości Środy widzę, że ten cumlonimbus stojący chyba za Wartą
przeistoczył się już w potężną chmurę burzową. Choryzont stracił ostrość,
a obłok przybrał barwę żuka gnojowego, ciemno granatową. Tym
przeraźliwiej rażą ostrza błyskawic wyskakujących z jego czoła. Pełny
gaz, już nie ma co żałować paliwa. Śpieszę się, żeby wygrać wyścig do
lotniska. Jeśli wyprzedzi, jestem bez szans. Paliwomierz zbliża się do
zera. Nie mogę sobie pozwolić na najmniejsze odchylenie od trasy.
Nadzieja tylkow tym, że zatrzyma się na Warcie, a przynajmniej
przyhamuje. Nieraz tak się zdaża, że fronty atmosferyczne stają nad
rzekami. Pode mną zaczynają się ciągnąć warkocze kurzu, gną się drzewa,
zboże faluje jak morze, wszystko w kierunku przeciwnym mojego lotu.
Kiepsko. Samolot piszczy, trzeszczy, silnik grzechocze jakby za chwilę
miał się rozlecieć, na liczniku 120 km/godz, a mnie się wydaje, że stoję
w miejscu. Widzę już lotnisko, a dolecieć nie mogę. Czuję ten wściekły
wiatr, jak tam w dole łomocze po dachach, jak spycha mnie do
tyłu i drżę o paliwo. Alem głupi, teraz to wyraźnie widać.
Zdaje się zakończymy nasz lot rozbiciem samolotu kilka kilometrów
przed lotniskiem. Że nam się coś może stać nawet nie myślę,
Przy tym wietrze jakby się uparł to możnaby wysiąść z samolotu
jak z balonu w ciszy. Szybkość chwilami wydaje się zero, szkoda
tylko płatowca, no i nie jestem sam... Na szczęście kurze pod nami
opadły. Pierwsza nawałnica minęła, teraz gdy zacznie wiać, to w kierunku
burzy. Może pomóc. Lotnisko puste, ostatnie samoloty ściągają do
hangaru. Na zachodnim krańcu płyty stoi już granatowa ściana.
Ląduję z prostej. Gdy jestem na wyrównaniu nagle gwałtowny
podmuch podbija skrzydla i pociak staje krzyżem, jakby się
miał przewrócić na plecy. Szarpię sterem i gazem. Zawarczył
i gruchnął z czterech metrów na ziemię. Zatrzymał się prawie w miejscu,
bez dobiegu. Dyżurny technik macha chorągiewką od hangaru żeby
podkołować, a ja nie mogę skręcić. Płoza ogonowa zaryła się
w darń lotniska, a silny wiatr trzyma jak w kleszczach. Grat
ani myśli ruszyć ogonem. Próbuję pełnym gazem wyrwać, ale silnik
protestuje. Stawia łopatę pionowo i milknie. Dyżurny technik
woła: - Czemuś pan wyłączył. Nie damy rady zapchać, trzeba po wózek.
Wskazałem na zbiornik paliwa, pusty i z ulgą odpiąłem pasy. Odrętwiały
wygramoliłem się z kabiny. Miałem szczęście, pomyślałem. Cholerne
szczęście. Dołączyłem do pchających samolot. Wanda uśmiecha się do nas
z kabiny, jakby lot ją uzdrowił. Nie miala pojęcia o co przed
chwilą się otarliśmy... Kiedy grata przepychaliśmy przez próg
hangaru po jego płóciennych skrzydłach zabębniły pierwsze krople
deszczu. Lot był skończony. I co dalej? Rzeczywistość wróciła.
Jak żyć? Wczoraj była jeszcze nadzieja, a dzisiaj? Na chwiejących
się nogach poszedłem na SD dzwonić po sanitarkę. Zacząłem
żyć jakby w rozdwojeniu. W dwóch światach równoległych. Na
lotnisku, może wydać się to okrutne, starałem się zapomnieć o wszystkim
co nie dotyczyło lotów, o domu. Mój cały świat gdy przekroczyłem granice
lotniska składał się z hełmofonu, mapnika, samolotu i przestworzy. Poza
nim nie istniało nic. Zapamiętywałem się w lotach. Latałem do kresu sił,
szukając w fizycznym wyczerpaniu znieczulenia bólu drążącego (a jednak)
bez przerwy serce. Oddalenia pytania powracającego w opętańczym
kołowrocie: dlaczego? Dlaczego właśnie nam, jej, mnie? Szkoliłem
w strefach na dużej wysokości. Pełna akrobacja na 10.000 m.
Gdy inni mieli dosyć po jednym, dwóch lotach, ja wykonywałem dziennie
po sześć. Nogi się gięły, głowa opadała, ale szum w czaszce, żadnych
myśli. Wystarczyło jednak chwilę odpocząć w kwadracie by jak morska fala
powracały te wszystkie udręki o których chciałem zapomnieć choć przez
chwilę. A w domu rozpacz. Rozpacz bez najkruchszej, nawet oszukańczej
nadziei jaką daje szpital. Możność uwierzenia, że jeszcze nie wszystko
stracone, że robi się próby, podejmuje leczenie... Pozbawili nas tego.
Nikt nie chce przyjąć, a "załatwić" tylko leżenie i oficjalne czekanie
na śmierć ja nie chcę. Robię wywary z huby brzozowej i ciągle
ją i siebie pocieszam. Jestem cały czas w olbrzymim napięciu.
Muszę, powtarzam sobie, uwierzyć w to co nie wierzę. I jeszcze
muszę tak silnie wierzyć w jej wyzdrowienie, żeby ta wiara
udzieliła się jej i przyniosła chociaż ulgę jeśli nie wyleczenie.
Chwilami jestem na granicy obłędu. Umysł czy dusza? Bronię się
trywializowaniem: jesteśmy tylko zwierzętami, każdy umiera i musi umrzeć.
Cóż za różnica kiedy i jak... Życie nic nie warte, dziś się żyje jutro
gnije. Równie płasko co wulgarnie staram się pozbyć ludzkich uczuć,
współczucia, miłości, rozpaczy... Ale Wandeczka:
- Zbysiu ratuj! - i ostra strzała bólu przeszywa serce.
A może razem przestaniemy się męczyć? Tetetka leży w szufladzie. Może
razem, ale dzieci... Dzieci? Ach tak. Jeszcze i one. Po co one... jakie
czeka je życie? Ci lekarze są bez serca... Przypadkowo w Poznaniu
spotkałem Alinę. Dziwnie popatrywała na mnnie aż pomyślałem:
usmoliłem się czy co?
- Nie, nic. Po prostu zmieniłeś się. Masz jakiś taki inny wyraz
twarzy.
- Też coś - nagle ku swemu zaskoczeniu pożądanie zakręciło mi w
głowie. Usłużna wyobraźnia podsunęła obraz jej nagiego ciała.
Dotknąłem jej ręki. - Współczuję ci - Alina oddała uścisk. Opowiadali
u biedaków. Bez plotek ci durnie nie potrafią żyć. -
Chociaż ty byś dała temu spokój - powiedziałem machinalnie ogarnięty
jednym tylko pragnieniem. Spojrzała mi w oczy i zarumieniła
się.
- Jak chesz to chodźmy do mnie, zrobię herbaty... Na
poddaszu było duszno i pachniało kurzem. Alina nalala ciepławej
oranżady i rozpieła górny guzik bluzki. - Rozbieramy się?
Rok chyba upłynął kiedy ją widziałem. Z mocno zbudowanej dziewczyny
zmieniała się w tęgą kobietę, ale jeszcze dziewczęcy powab błąkał się po
jej ciele. Szerokim opiekuńczym gestem zagarnęła mnie na swoje bujne,
znajome łono. Krótko to trwało. Byłem spragniony, ale zdążyła przeżyć to
co zwykle. Zaraz opadły znowu myśli, oderwały od miejsca, od Aliny.
Jakbym powracał z omdlenia, trzeźwiejąc dziwiłem się co ja
tu robię, dlaczego... Alina swoim zwyczajem przeżywała ten
moment nieruchomo leżąc z przymkniętymi oczami. Nasycona. Próbowałem
ułożyć się obok, łoże takie szerokie, a jednak za wąskie dla
dwojga. Pogłaskała po ramieniu.
- Przepraszam cię bardzo, ale musisz zaraz wyjść. Spodziewam się
wizyty. Nic takiego, taki jeden starszy. Jak bedziesz chciał
to ci powiem kiedy bedziesz mógł przychodzić. Widzisz, może
wyjdę za mąż - sięgnęła po majtki wiszące na krześle. - No,
ubieramy się, muszę wyglądać korekt. Odwrócona tyłem do łóżka naciągała
jedwabne dessous. Tłuste pośladki trzęsły się w takt ruchu
podnoszonych nóg. Za dwa lata nie powinna rozbierać się przy
świetle dziennym - pomyślalem - bedzie starą babą. - Chcesz
rzucić milicję?
- Dlaczego? Przecież to nie ma z tym nic wspólnego.
- Mówiłaś że nie wyjdziesz za mąż. Że żony to podobne do kurwy albo
i jeszcze wieksze niż twoje podopieczne.
- I dalej tak uważam. Różnica tkwi w punkcie widzenia i dla mnie
nie ma to znaczenia... Ale zresztą cóż ty wiesz o mnie? Pomóż
lepiej zapiąć biustonosz. W intonacji jej głosu zabrzmiało
coś alarmująco. Kiedy kobieta mówi "coż wiesz o mnie?" to nie
wolno wdawac się w dyskusję, bo nawet można nie zauważyć kiedy
człowiek znajdzie się niechcący w jej życiu. A uczucie moje
szybko się budziło i wypalało... Kochałem Wandę mocniej niż kiedykolwiek,
a zbliżenie z Aliną potęgowało jeszcze bardziej to uczucie,
i żadna kobieta nie mogła zając jej miejsca nawet na chwilę.
Może to cierpienie związało tak mocno, a może chciałem... chciałem
potęgą miłości uratować jej życie... Zasznurowałem Alinie biustonosz
na tłustych plecach, klepnąłem po puszystych pośladkach, ale
sam nie miałem ochoty wychodzić.
- Gdzież się grubasku podziewałaś jak kontrrewolucjoniści sięgali
po władzę. Pewno bohatersko walczyłaś w UB. - Głupiś.
Że jestem milcjantką to tylko kurwy wiedzą. Siedziałam cały
czas spokojnie w chałupie. Jak tylko zaczęła się rozróba w więzieniu i
UB wszyscy z komisariatu dali dyla do domów.
- No to nie bohaterka z ciebie. Ja chociaż latalem. A niektórym
mają dać krzyże zasługi, złote. Popatrzyła jakoś
dziwnie. - Złote krzyże? A wiesz ilu ludzi zginęło? A ilu do obozów
zamknięto? Tak lekko byś nie mówił gdybyś widział jak ich bito.
No, ale to innym razem, teraz zabieraj się, bo narzeczony gdyby
cię spotkał nie byłby zachwycony. Dla niego zresztą jestem
dziwicą i tak pozostanę do ślubu... Roześmiałem się: - Oszczędziłabyś
sobie fantazji, co za poglądy, co się stało?
- Nie wygłupiaj się. Powiedziałam, że dla niego. Ale teraz naprawdę
wychodź. Chyba nie życzysz mi źle... Kiedy znalazłem się na
ulicy zapragnąłem nagle znowu dotknąć ciała Aliny, mieć ją
przy sobie... Przez chwilę wahałem się czy wrócić, ale kiedy
skonstatowałem, że może to być decyzja na całe życie, zabrakło
odwagi. Zbliżało się Święto Lotnictwa (1956) i być może w celu przywrócenia
sympatii po "walkach z kontrrewolucją" do wojska, a lotnictwa w
szczególności, z Warszawy przyszło zarządzenie by obchodzić je z wielką
paradą. Lotnictwu, to znaczy naszemu pułkowi, które w Poznaniu od
przedwojny cieszy się wielką estymą, nakazano zorganizowanie
pokazów. Głównym gwoździem programu miała być zespołowa akrobacja
odrzutowych samolotów myśliwskich, w Polsce jeszcze nie wykonywana. Na
Zachodzie zespołowa akrobacja nawet dziewięciu samolotow odrzutowych nie
była czymś nadzwyczajnym, ale u nas, w obozie socjalistycznym, nikt
jeszcze nie próbował. Wszelkie dotychczasowe propozycje były zbywane: "na
czto eto?". Teraz wręcz nakazano, byleby ochotnicy byli. Znaleźli się.
Rozpoczęliśmy treningi skromnie, trójką. Bill jako prowadzący,
Kajetańczyk prawy, a ja lewy prowadzony. Nasz program to typowa akrobacja
samolotu myśliwskiego: przewroty, pętle, immelmany i na zakończenie
beczka, tylko nie pojedyńczo ale trójką. Szyk miał być "ciasny",
skrzydło w skrzydło, żeby wyglądało jakby jeden wykonywał.
Jeden trójczłonowy. Nie było to takie skomplikowane jak się
początkowo wydawało. Wszyscy byliśmy wlatani w migi do perfekcji i kilka
lotów treningowych wystarczyło do zgrania się. Komplikacje zaczęły
się przy beczce. Fakt, że było to nasze pierwsze doświadczenie,
a dla mnie beczka w lewo szczególnie niewygodna. Leciałem z
lewej strony i beczka robiona była "na mnie". Kiedy Bill powoli obracał
maszynę w lewo wyglądało to tak jakby z Kajetańczykiem walili
się na mnie. Nie wytrzymywałem nerwowo. Mimo woli "uciekałem"
w bok psując szyk i wykonanie. Kompleks Skrzypczaka, a i ogólnie
za dobrze psychicznie się nie czułem. Po kilku próbach chciałem zrezygnować,
ale Bill i Kajetańczyk nie chcieli nikogo innego. Zaciskałem
więc zęby i walczyłem z sobą i samolotem. Strach pokonalem
ale z beczkami różnie bywało. Zdarzało się, że beczka mi wyszła
i wtedy nasza trójka obracała się o 360 stopni nie zmieniając
położenia między samolotami ani o pół metra, co na szybkości 700 km/godz
i wysokości nie wyższej 200 m ,wyglądało bardzo efektownie. Ale czasami
mi nie wychodziło i wtedy lepiej byłoby na nas nie patrzeć.
Starałem się zapamiętać ruchy sterami ale to nic nie dawało.
Wpadałem wtedy w sytuacje podobne do tych, kiedy zaczynamy zastanawiać
się "jak się pisze"... Trzeba było intuicyjnie, i tak w końcu robiłem.
Czasami Bill schodził jeszcze niżej i wtedy miałem uczucie, że się nie
zmieszczę pomiędzy nimi a ziemią. Piećdziesiąt metrów pod głową gdy nad
tobą dwa samoloty wydaje się diablo mało. Denerwowało. Ale wtedy w ogóle
byłem zdenerwowany i być może stąd brały się te trudności.
do 05depr