odc.5.
Przed pokazem przyleciał obejrzeć nasze wyczyny główny inspektor
lotnictwa generał Frey Bielecki. Były dowódca dywizji krakowskiej.
Mówiono o nim, że to dawny ubek, który skończył politechnikę, przeszkolił
się w pilotażu i lata jak noga. Popisuje się za to precyzją. Zapowiada:
- Ląduję u was za dwadzieścia minut i trzydzieści sekund, i ląduje.
Bardzo pracowity ale nie szanuje czasu ludzkiego. Taki mały Stalinek. Gdy
odprawa się przeciąga do późnych godzin wieczornych, a oficerów ogarnia
coraz większe zniecierpliwienie potrafi zakomenderować: - Obywatele
oficerowie dla uspokojenia nerwów prosze cofnąć zegarki o cztery
godziny. Wylądował w zapowiedzianym czasie z dokładnością rzeczywiście
kilkusekundową. Szczupły, wręcz chudy, drobny blondyn o małej, okrągłej,
prawie łysej głowie. Demonstrujemy pełny program taki jak na pokazie.
(Nie ma takiej fantazji na świecie, która by przewidziała, że na tym
samym lotnisku za 36 lat oglądać będę trening akrobacji zespołowej
samolotów myśliwskich państw NATO). Najpierw Antoś Łącki demonstruje
pilotaż indywidualny. Dużo huku i smugi ze skrzydeł, ma siłę jak byczek.
Potem mechanicy narzekali, że skrzydła się odkształciły. Następnie nasza
trójka, a na końcu Maliga z trójką na Jak 11, taki odpoczynek dla widzów.
Po lotach zbiórka, główna uwaga generała: - Koledzy, jesteście jeszcze
bardzo młodzi i szkoda waszego życia. Latajcie trochę wyżej,
efekt będzie ten sam, a ileż bezpieczniej. Pamiętajcie że dla
was, właśnie dla was jest jutro, pojutrze... Wzbudził sympatię.
Wybaczyliśmy mu nawet to KBW, ale zastosować się dojego rady?
Gdy się ma dwadzieścia kilka lat i ambicje zadziwienia świata...
Wokół nas zgromadzili się dziennikarze. (Wiadomo dostali zadanie:
wiecie towarzysze, trzeba przybliżyć masom lotnictwo, część zbrojnego
ramienia Partii.) Akurat Antoś przelatywał nad nami tak nisko, że
niektórzy z nich padli plackiem na ziemię. Bill w tym momencie wyciągnął
rękę i zawołał głośno: - O, trochę za nisko kolego. Za nisko całe
pół dłoni.
- Co, dotknął go pan, dotknął? dopytywali się otrzepujący z trawy
dziennikarze. - Naturalnie, poważnie stwierdził Bill. - Musiałem
zmierzyć mu wysokość. O tyle za nisko, pokazywał na rozłożonej dłoni.
Gdy odeszli śmieliśmy się do rozpuku, a i sam Frey nie wytrzymał.
Zniknęła generalska powaga. W dzień pokazów była piękna pogoda, jak
na zamówienie. Wczesnym popłudniem polecieliśmy nad Ławicę.
Ludzi sporo ale nie tyle co spodziewaliśmy się. Popisowo wykonaliśmy
nasz program. Chociaż potem zdawałem sobie sprawę, że przeciętnym
obserwatorom trudno ocenić finezyjność wykonania figur pilotażu
(po poprostu, nie znają się: prawdziwe słowa Bieleckiego) w
których zawarta jest cała precyzja lotu, jego doskonałość i
piękno. Tym bardziej kiedy akrobacje na odrzutowcach rozciągają
się w pionie do 2000 m i wyżej. Nadlatuje samolot na 15 metrach
wysokości, potężna stalowa maszyna. Huk, szum, poświst powietrza
prutego skrzydłami, ale za chwilę ulatuje do góry, niknie w
błękicie jak mały dziecinny modelik. Nie widać, nie słychać.
Tylko wiedzący może się domyślać co on tam robi... Pozostaje
więc pierwsze wrażenie. Narastający huk, od którego wibruje powietrze i
ziemia. I kształt srebrzystego bolidu o konturach zamglonych szybkością.
- Panie, jak huknął nad nami to aż mnie w dołku, a Stasia w majtki
popuściła. Przeleciał jak jaki diabeł. Taki to akrobata. Oddźwięku
w prasie prawie nie było.Tylko krótkie notatki bez nazwisk.
Ktoś wyciszył. Było zresztą wiele innych pytań. Choćby dlaczego
tak mało było ludzi...itd. Nie wiadomo. Tajne, jak to w komunie.
Zaraz po pokazach urządzono w klubie bankiet-zabawę. Nie miałem
zamiaru uczestniczyć, chociaż przy Wandzie była akurat jej mama, ale
namówili na kielicha. Spocony, zmęczony, w skórzanej bluzie i
kombinezonie wypiłem jednego dla uczczenia... Było parno, zbierało
się na burzę. Dla ochłody wypiłem drugiego i już wychodziłem
gdy... się upiłem. Ocknąłem się samotnie przy stoliku, za oknami
już zmrok, a wokół tańczą, piją... Bill z Kajetańczykiem umykają
między stolikami przed Zosią, która chce ich zaciągnąć do domu,
a mnie się w głowie kręci i nie bardzo mogę zrozumieć skąd
się tu wziąłem. Nagle Lusia. Naprawdę Lusia. Tańczę, rozmawiam.
Przyjechała do kogoś. Schludna, czysta, przytulam do siebie, a
w głowie się kręci. Trzymam się jej żeby nie upaść. Wyrywa się, a
ja nie puszczam, staram się objąć, pocałować, nie zważająć
na ludzi. Wreszcie po szamotaninie na środku parkietu wyrywa
się i ucieka. Trochę przytomnieję i dopadam ją przy jakimś stoliku.
Łapię za rękę i ciągnę do siebie, ale nagle widzę jej twarz
wykrzywioną złościa. Na kogo? Dopiero po chwili zaczynam rozumieć,
że na mnie:
- Nie wiedziałam, że jesteś takim chamem.
- Dlatego że chcę cię zabrać jakiemuś frajerowi?
- Ożenisz się ze mną?
- Słupieję. O co chodzi?
- A on się ożeni i daj mi spokój. Rozumiesz. Przytomnieję
i rozumim. Przerażony puszczam ją i trzeźwieję. To już ze mną
tak, to już tak - bełkocę do siebie w pijackim otępieniu. Ze wstydem
wychodzę w ciepły sierpniowy mrok. Idę samotnie, chwiejnym krokiem z
wewnętrznym skowytem nieugaszonego pożądania. W końcu siadam w
przydrożnym rowie na wygrzanej słońcem trawie i płaczę. Z oddali dochodzą
dźwięki orkiestry. Zabawa w lotnicze święto. Moje święto? We
wrześniu w pułku pojawił się major Bulak. Inspektor pilotażu z
DWLot. Przeszkolony w ZSSR pokazywał jak się kręci na migu korkociągi.
Okazało się, że dotychczasowe przekonanie, że mig nie wpada w korkociąg,
a jak już to o wyprowadzeniu nie ma mowy było nieprawdziwe i to właśnie
udowadniał Bulak. Naturalnie do takiego lotu samolot musiał być
specjalnie przygotowany. Usunięte wszelkie drobne odchylenia płatowca od
wzorca. Robiono więc żmudne pomiary według których mechanicy regulowali
skrzydla i stery. Tak przygotowany samolot już nie wykonywał innych lotów
tylko na korkociąg. "Sławny" stał się lot Bulaka z Antosiem
Stojowskim w 3 PLM we Wrocławiu. Według opisu Antosia było
tak: Wystartowali. Samolot lekki, bez podwieszanych zbiorników i
zatankowanego tylnego, ze względu na wyważenie, ochoczo piął
się w górę i przepisowe 7 000 metrów, wysokość wprowadzania
do korkociągu, osiągnął błyskawicznie. Antoś sprowadził
maszynę do lotu poziomego i zaczął wytracać szybkość do 320km/godz.
Kiedy szybkość się ustabilizowala i samolot wisiał dosłownie
na cieniutkiej nitce oderwania strug powietrza Bulak z drugiej
kabiny zadysponował:
- Wprowadzaj. Antoś zgodnie z instrukcją drążek lekko na siebie
i nogę lewą od siebie. Ster z lekkim oporem, ale to na dwusterach
zwyczajne gdy dwóch trzyma jednocześnie. Dał nogę do oporu
i... nic. Samolot leci jak leciał na granicy przepadania i
ani myśli nawet się ślizgnąć.
- Energiczniej - ponagla Bulak. Antoś który na korkociągach
zęby zjadł obruszył się, mruknął pod nosem o kwalifikacjach
"nauczyciela" ale nogę pchnął energicznie, prawie gwałtownie.
Samolot jednak, jak poprzednio, zupełnie ten ruch zignorował. - Niech
obywatel major wyjmie nogi z orczyka, Antosiowi zaczęło coś
świtać. Ruszył w lewo, w prawo, ster chodzi bez najmniejszego oporu.
Struchlał. - Nie mamy steru kierunkowego, wracamy na lotnisko.
- Co mi tam pierdoły wciskacie, Bulak poczuł się wazny. - Puście
stery - krzyknął i... zamilkł. Przedłużająca się cisza zdenerwowała
Antosia, ataku serca ze strachu dostał czy co?
- To co, chce major dalej kręcić korkociąg czy wracamy na lotnisko.?
- No to lądujcie - usłyszał w końcu drżący głos. Okazało się
na ziemi, że ster kierunkowy, główny ster do wyprowadzania z
korkociągu, w ogóle nie był podłączony do cięgieł orczyka. Gdyby samolot
w korkociąg wszedł byłby to przypuszczalnie ich ostatni nie tylko
korkociąg ale i lot. Do Bulaka od początku czułem niechęć. Przyjechał
do naszego pułku jako komendant przeszkolenia kadry dowódczej
bydgoskiej dywizji szturmowej. Dawni iłowcy otrzymali teraz
migi i nabierało realiów ulubione powiedzonko Antosia Łąckiego,
że w "haroszych rukach" i mig stajetsa iłem. Zaraz na początku
szkolenia miałem z nim do czynienia i mój wstręt do niego jeszcze
się powiększył. Miałem szkolić dowódcę eskadry szturmowców,
rudawego blondyna dobrze po trzydziestce.
- Nigdy nie byłem w powietrzu do góry nogami - zwierzył się na wstępie
i jeszcze, że odkąd przyszedł rozkaz przeszkolić się na migi,
nie może się doczekać kiedy poleci. Z takim podejrzanym
zapałem przystąpił do samolotu. Pedantycznie, zgodnie z instrukcją
sprawdził kabinę, pedantycznie zapiął hełmofon, dopasował spadochron
i powoli jak opasła kura wgramolił się po drabince. We wnętrzu znalazł
gdzieś trochę kurzu, wiadomo jak samolot lata cały dzień na
okrągło to zawsze się naśmieci, ale on był uparty. Mechanicy
czyścili, a czas uciekał. Denerwowało mnie jego zachowanie. Dowódca
eskadry to na Iłach tam w Bydgoszczy, a tu zwyczajny kursant i już.
Gdybyśmy chcieli zwracać uwagę na takie błachostki to chyba wcale nie
latalibyśmy. Swoim mechanikom wierzyliśmy stuprocentowo i zazwyczaj
rzucało się okiem tylko na rzeczy najważniejsze, zgodnie z zasadą, że co
dwie pary oczu to nie jedna. Był to być może trochę zawadiacki sposób
bycia, jakiś fason, dalekie echo zwyczajów gwiaździstej eskadry, ale dla
nas zwyczajny, codzienny. Przed startem zagadał przez SPU:
- Niech pan mi pokaże jak lata się po myśliwsku, ale z miejsca go
skontrowałem.
- Wystarczy wykonać program bo ja już nie przyjmuję "prywatnych
zamówień". Dwa tygodnie przedtem dałem się namowić i od tamtej pory
stanowczo postanowiłem sobie, żeby nie wiem jak mnie prowokowano, trzymać
się ściśle regulaminu. Poleciałem wtedy ze słuchaczem z Akademii
Sztabu Generalnego i uległem jego prośbie, żeby przelecieć
nad rynkiem Jeżyckim bo tam ma dziewczynę, a ona nie wierzy,
że lata na odrzutowcu. Polecieliśmy więc w ścisłej tajemnicy.
Przydusiłem maszynę nad rynkiem na pełnym gazie, niżej dachów
otaczających kamienic. W tej zamkniętej przestrzeni musiał być
potworny hałas, gdy zaryczało ponad dwa tysiące kilogramów ciągu. Pech
chciał, że akurat na zakupach była żona jednego z bonzów korpusu. Podobno
zsikała się ze strachu. Wypieralem się przez dwie godziny, że to
nie ja. W tym czasie było dużo samolotow w powietrzu, tak że
ustalić kto, było prawie niemożliwe. Nie przyznawałem się więc,
aż mój pasażer kapitan R. nie wiem czy przez zazdrość czy zwyczajnie
głupotę, pochwalił się dowódcy. Dwa dni domowego. Wystartowaliśmy.
Wznosimy się. Sto metrów, dwieście, pięćset, a ten podwozia
nie chowa. Samolot jak spętany rzęzi z wysiłku turbiną na pełnych
obrotach, a szybkość zaledwie czterysta. Mówię mu kilka razy:
schowaj podwozie, a ten nic. W końcu awaryjnie chowam z drugiej.
Zdenerwowałem się. Nigdy nie odznaczałem się flegmą, ale ostatnio nerwy
jakby słabsze. Byle co potrafi wyprowadzić z równowagi. Teraz też ze
złości serce podeszło mi do gardła. Czekaj pokażę ci, ty przyziemny
lotniku jak myśliwce latają. Ostatecznie w strefie nikt nie bedzie
widział. Pełen gaz i do góry. Głowa mojego ucznia opadła w kabinę i...
do lądowania więcej się nie pokazała. Kiedy zakołowaliśmy
na stojankę z trudem zlazł po drabince, zdjął skórzaną haubę
i potrząsając blondrudawą czupryną głęboko oddychał.
- Ależ to samolot. No no. Słyszałem o panu ale nie wyobrażałem sobie,
że tak to wygląda. Chociaż muszę się przyznać, że od chwili
kiedy pan przejął stery aż do lądowania nic nie widziałem.
Zamroczyło zupełnie. Udobruchał mnie. Któż nie jest łasy na podziw,
pochwały... Rozstaliśmy się wiec w dobrej komitywie i nawet
do głowy mi nie przyszło, że ten lot ma jakieś związek z wezwaniem
następnego dnia przez Bulaka. Bulak siedział w gabinecie dowódcy
pułku i trzymał w ręku kartkę kancelaryjnego papieru na jakim
zazwyczaj w wojsku pisze się raporty. - Cóż wy poruczniku znowu narozrabialiście.
Obrzękła twarz jak pysk porzuconego starego buldoga, oczy blade
bez wyrazu. Spod nabrzmiałych świńskich powiek patrza zimno
pogardliwie.
- No widzicie mam tu raport kapitana z którym wczoraj lataliście.
Pisze on, że nie chce być dowódcą eskadry i w ogóle latać na
migu. Gotuje się we mnie ale rozumiem, że muszę się opanować.
Tylko zimna krew i spokój. Nie dać się sprowokować, nie stracić
panowania nad sobą. Mam to już przećwiczone w "rozmowach" z
Informacją.
- Nie bardzo rozumiem jaki jest mój udział w jego decyzji. Po locie
był bardzo zadowolony. Naprawdę jestem zaskoczony - rozłożyłem
wymownie ręce.
- Wy zaskoczeni, a mnie pilotów bedzie ubywać. Na pewno wystraszyliście
go. Co tu rozumieć. Doświadczony człowiek, dwa tysiące godzin wylatanych,
a teraz raporty pisze... Rzucił kartkę na biurko. Nie ma co z wami gadać.
Nie będziecie tej grupy szkolić. Odmaszerować. Wzruszyłem ramionami
i wyszedłem. Przeczuwałem od początku, że będę miał z nim nieprzyjemności.
Ledwo trzyma się powietrza, a udaje wielkiego inspektora, wyrzucałem
z siebie nagromadzoną złość. Zresztą przestałem przejmować
się takimi sprawami. Zaraz po powrocie do domu to wszystko
odpływało gdzieś w zamgloną przez oddalenie niepamięć. Wydarzenia
traciły realność, wydawały się jakby ze snu. Realny świat,
okrutna rzeczywistość to była w domu. Przy łóżku leżącej. Znikąd
pomocy, znikad nadziei. Żaden szpital nawet złudzenia nie chciał
ofiarować. Miecio Wojtkowiak, nasz lekarz pilotów, robi co może by
taką nadzieję stworzyć. Pełna transfuzja krwi. Trochę jakby lepiej. Może
to jest to, na co czeka ludzkość. Obaj snujemy różne przypuszczenia.
PrzeczytaŁem na temat choroby wszystko co dostępne. Początkowo
znajdowaŁem wiele optymizmu, ale wynikał on z tego, że nie
rozumiałem języka o jakże odmiennym znaczeniu słów od potocznego,
a w którym pisane były "prace naukowe". Dopiero potem zrozumiałem
co znaczą takie podsumowania:"Osiągnięto postępy w leczeniu"
lub "wyniki sugerują, że kierunek badań jest interesujący".
Zrozumiałem, że za takimi słowami kryje się przedłużenie życia
leczonej osoby o kilka dni, w najlepszym razie kilka tygodni. Nic
więcej. Żadnego wyleczenia. Druga transfuzja już właściwie nic nie
pomogła. Wewnętrzne organy za bardzo były wyniszczone by świeża krew
zdolna była je ożywić. Kupuję na targu w dalszym ciągu hubę brzozową.
Lekarze wyśmiewają się z tego, ludzie różnie mowią. Coś trzeba
robić. Jak ma się zdarzyć cud, trzeba mu pomóc. Przyszły bóle.
Potworne. Wojtkowiak donosi morfinę. Daje trochę ulgi. Wracają
nawet marzenia, nadzieja. Podtrzymuję ją. Sam staram się uwierzyć,
żeby wypływala z wewnętrznego przekonania, żeby nie okazać
wątpliwości. Wziąłem urlop i siedzę w domu. Matka Wandy wyjechała
do Wrocławia. Może to i lepiej. Jest ona z tego rodzaju ludzi,
którzy przy chorym zachowują się jak aktorzy. Załamują ręce,
spazmują, a tylko wyjdą za drzwi w pełni spokoju załatwiają swoje
sprawy. Dużo ekspresji ale płytkiej. Powierzchownej. Takie zachowanie nie
wpływa dobrze na samopoczucie chorej. Zachowanie przypominajace płaczki
żydowskie wynajęte na pogrzeb. Jesteśmy więc we dwoje w dużym, dwupokojowym
mieszkaniu. Jesień wyjątkowo ciepła. Często otwieram drzwi
na balkon, żeby chociaż wzrokiem mogła wędrować po świecie.
Wanda leży i podrzemuje. Coraz częściej i dłużej śpi, jest
bardzo osłabiona. Bóle jakby się zmniejszyły. Morfiny wcale
nie trzeba. Czyżby huba? Nadzieja. Maleńka, nikła ale się pojawiła.
Któregoś dnia, kiedy była w takim półśnie, przez otwarte drzwi
wleciał wróbelek i usiadł świergocząc na szczycie łóżka u głowy
Wandeczki. Stałem nieruchomo w drzwiach i patrzyłem. Smuga
przedpołudniowego słońca, tańcząca w takt poruszanych powiewem
drzwi, plamą po łóżku i ptaszek u wezgłowia na którym wątła
twarzyczka w aeuroli jasnych loków. Wydawało mi się jakbym
już ten obraz gdzieś widział. Jakbym go już przeżył... Matka
kolegi mieszkającego pod nami, wróżka, gdy opowiedziałem jej
o ptaszku, smutno pokiwała głową: - To jest zwiastun śmierci.
Ale co ona mi opowiada. Przecież jest wyraźna poprawa. Nawet morfiny już
nie potrzeba. Zamilkła i już nie chciała więcej o tym rozmawiać.
Na świecie coś się dzieje. Jakieś wiece, rezolucje. Ludzie żądają
zniesienia UB i zagłuszek. Podobno sowieccy doradcy wyjeżdżają z Polski.
Nie zatrzymuje się to w mojej pamięci. Żyjemy w swoim wyizolowanym
świecie. Zamiast Ochaba będzie Gomółka, a coż nas to obchodzi. Nasz świat
to przełożyć na lewy lub prawy bok. Rozważania co tam nasze dzieci
robią... Marzenia: może niedługo je zabierzemy. Dopiero będzie szycie,
ubieranie. Wózek dwuosobowy już czeka. Na wiosnę, na spacer.
Nie puszczę cię samej. Taka młoda, piękna, zaraz by mi cię poderwali. Na
mężatkę bardziej lecą, można podrywać bez konsekwencji. Ciągle jakby
lepiej. Nie mowię nikomu żeby nie zapeszyć, ale nadzieja rośnie.
Wandeczka teraz coraz lepiej śpi. Z reguły tylko raz w nocy pomagam
obrócić się na bok, potem śpi do rana. Któregoś ranka obudziłem się dość
późno. Obróciłem się do niej bo nadchodziła pora zmiany pozycji.
Dotknąłem leciutko ramienia. - Dusiu, może cię obrócić?
Leżała nieruchomo. Powieki nawet nie zadrgały. Dotknąlem ręki. Była
zimna. Minęło parę minut zanim zacząłem rozumieć, że Wandeczka już nigdy
mi nie odpowie. Że jej już tu nie ma. A jednak patrząc na jej wysuszoną
twarzyczkę spokojnie uśpioną wydawało mi się to niemożliwe. To jakiś
koszmarny sen z którego trzeba się jak najszybciej obudzić. W miarę
jednak upływu czasu narastała świadomość, że stało się coś
nieodwracalnego, i wtedy pojawił się ból. Minął tydzień w którym
"to" się stało. Kiedy obudziłem się i trąciłem w ramię, tak
jak każdego dnia, śpiącą obok Wandeczkę: - Dzień dobry, jak się spało?
- a ta nie poruszyła się, nie odpowiedziała. W
świetle późnego październikowego poranka leżała nieruchomo, a pogodny
spokój na mizernej twarzyczce zdawał się świadczyć o przyjemnym śnie.
Dotknąłem ustami zapadniętego policzka, skóra chłoda, nieczuła.
Delikatnie pogładziłem włosy, pocałowałem w czoło ale Wandeczka nie
reagowała. Leżała nieruchomo z oczami zamkniętymi jak zakleta królewna
w szklanej trumnie. Stało się, stało. Nie, to niemożliwe, to
stać się nie mogło. Umysł, duszę, jak polip zaczęła obłapiać
swoimi mackami rozpacz. Machinalnie zdjąłem piżamę, równie
bezmyślnie nałożyłem z powrotem, bacznie obserwując powieki
Wandy czy nie zadrgają, nie odsłonią żywego błękitu pięknych
oczu. Jakby w oczekiwaniu, że to rozbieranie, ubieranie, w
sposób magiczny przywrócą Wandeczke do życia. Ona jednak nadal leżała
spokojnie, nieruchomo. Wokół cisza. Zupełna cisza i tylko tykot zegarka
na szafeczce nocnej. Tik tak, tik tak. Czas płynie. Ta cisza, ten bezruch
to pozór, być może, ale mnie nagle wydało się wszystko bez sensu. To co
dotychczas robiłem, co miałem robić... Całe życie przeszłe, przyszłe.
Odruchowo ubrałem się i ... zasłałem swoje łóżko. Straciłem poczucie
rzeczywistości. Wydawało mi się, że znajduję się w przestrzeni w której
oglądałem śmierć tysięcy Żydów mordowanych publicznie przez Niemców,
przestrzeni śmierci. Przestrzeni w której pragnąłem z niecierpliwością,
by ta ostateczna dla mnie chwila, przyszła jak najszybciej. Przebywalem
jakby poza czasem, w stanie w którym mieszała się teraźniejszość z
przeszłością, ba, pokazywały się nawet obrazy z przyszłości. Wszystko
poplątane, bez wyznaczonego czasem porządku, chaotycznie powiązane
hiperbolami skojarzeń... Smutny, szary, listopadowy dzień.
Z nisko wiszących chmur drobny suchy śnieg... Pogrzebowy kondukt
cmentarną dróżką pośród zeschniętych badyli. Samotność i beznadzieja.
Obraz jak z koszmarnego snu. Śnieg kłuje odkrytą głowę igiełkami
zimna, może okno otwarte? Obudzić się! Obudzić! To tylko sen.
Zielony, wiosennie pachnący bzami bulwar nad Odrą i słońce
roztopione w włosach Wandy. Piekne biale zęby w zalotnym uśmiechu, kiedy
przekornie przechylając główkę nuci rosyjską melodię: "dogoń mnie, dogoń
mnie...".
do 06depr
dla nas.