odc.6
- Co ty myślisz, że w dzieciństwie w domu nie było opłatka. Ja nawet
do mszy służyłem... próbowałem oswoić sytuację. Wszedł
siwy, stary mężczyzna.
- To stryj - Lewek wziął opłatek w rękę. Łamaliśmy się, składali
życzenia ale cały czas byłem jakiś skrępowany. Potem kiedy
dzieci cieszyły się znalezionymi pod choinką zabawkami, żona
włączyła radio. Posłyszeliśmy kolędy.
- Coś ty nastawiła, Wolną Europę? - oburzył się Lewek. Upierała
się że to Warszawa. Niemożliwe, Warszawa i kolędy? Sprawdziliśmy.
Rzeczywiście, Warszawa nadaje kolędy. Jak to wszystko się zmienia,
wczoraj siak dzisiaj tak.
- Widzisz jacy to pętacy ci komuniści. Wystarczy żeby trochę inaczej
powiało, a już z ich wiary tylko smród pozostaje. Coś się jednak zmienia,
dobrze że doczekaliśmy, na Polskę idzie...
- Hop, hop, nie rozpędzaj się. Pożyjemy, zobaczymy - skrzywił się
sceptycznie Lewek. Na razie to tylko kolędy w radio i trochę Polaków
wypuścili z Sowietów. Do Polski daleko. Stryj właśnie wrócił. Popatrz na
niego, od napadu Sowietów w 1939 do 1956 na Syberii. Siedemnaście lat
budował komunizm. Siwy, wyłysiały mężczyzna, o twarzy osiemdziesięcioletniego
starca, w źle uszytym "popularnym" garniturze za trzysta złotych
wyglądał pokracznie, siedział z wzrokiem utkwionym w jakiś
sobie tylko widoczny punkt, nieobecny wśród nas.
- Dopiero wczoraj przyjechał, nawet nie zdążyliśmy posłuchać opowieści.
- A coż to za opowieść, taka sama jak wszystkie. Na końcu przyszło
szczęście: naczelnik obozu po otrzymaniu Ukazu pamiętał o nim i wysłał
go do guberni, a dalej do Polszy, inni pozostali. Tam już umrą,
bo kto o nich się upomni? Pomyślałem o ojcu i zrobiło
mi się bardzo smutno.
- Napijmy się. Stary wychylił setkę bez oddechu. - Krzepko
pan się trzyma, chciałem powiedzieć coś miłego. - Jak na te
siedemdziesiąt lat, chlapnąłem bez zastanowienia. - Siedemdziesiąt?
Ale fajnie. Człowieku jak mam się nie trzymać, kiedy miesiąc
temu skończyłem czterdzieści dwa lata. Trochę przesoliłem, ale prawdę
mówiąc nie byłem zaszokowany tą różnicą lat. Czterdzieści,
siedmdziesiąt: wydawało się nieodległe od siebie. Po prostu
lata starości, która dla mnie zaczynała się po czterdziestce.(Teraz
z perspektywy 64 lat, kiedy młodość mi się jeszcze nie skończyła,
a wiek wyraża się zaledwie lekką przewagą w mózgu tej "rozważnej"
części widzę to inaczej.) Kolędy w radio zamilkły. Zza ściany tylko
chóralne śpiewy: Czerwony Pas, Góral - śpiewy łatwe, głośne,
bezpieczne. A myśmy siedzieli w pełgającym czerwonym blasku
świeczek, zapatrzeni w migotliwe odbłyski na różnokolorowych
bańkach, wśród mrocznej zieleni rozłożystej choinki, zanurzeni
w swoich myślach. Czarnowłosa bujna mama z malutkim chłopczykiem
na kolanach, ojciec łysawy, suchy, gładzący machinalnie po
głowie czarniutkie włoski drobnej dziewczynki, przytulonej
do piersi, zapatrzonej pełnymi zachwytu, czarnymi paciorkami
oczu w tajemniczą choinkę, i patryjarcha rodu, stryj Władysław
siedzący między nimi - siwy, z ascetyczną powagą na uduchowionej,
wymizerowanej twarzy. Obrazek aż prosi się o podpis: "Szczęśliwa,
bogobojna rodzina". I taki obraz wigilii u Lewka w 1956 pozostał
mi w pamięci na zawsze. Napłynęły wspomnienia. Zapach przypalonej
świeczką jodły zmieszał się z ostrym zapachem terpentyny
świeżo wypastowanej podłogi. Na podłodze chodniki z różnokolorowych
szmatek. W rogu pokoju, w drewnianym krzyżaku, choinka. Pełno
na niej łańcuchow papierowych, pajacyków z wydmuszek robionych
przez mamę, szklanych rozmaitych kul i zwierzątek. Ale najważniejszy
był "szpic" wieńczący szczyt choinki. Szpic z reflektorem odbijającym
smugą światło skierowane na niego. Nie wyobrażaliśmy sobie
choinki bez szpica. W ogóle wigilia to był czas mamy. Jej zmartwienia
i ciche satysfakcje. Ciasto nie chciało wyrosnąć, sera dobrego
nie ma... Niuśku, zabij tego karpia. Karp pluszcze wesoło w
miednicy i ani mu w głowie, że powinien uświetnić stół wigilijny
"po żydowsku". Od rana czekałem na ojca, który tego dnia przychodził
wcześniej, wyciągałem "pieska" i z zazdrością przypatrywalem
się jak stękając ściągał długie buty z cholewami. Marzyłem
o czasie, kiedy ja będę miał takie buty, ale teraz nie wolno
przeszkadzać. Ojciec siada w drugim pokoiku i rozkłada gazetę.
Żołądek się skręca, od rana nic w ustach, więc do kuchni. Trochę
resztek z donicy ucieranego sera, maku - uspokaja się. Potem
noszenie i zastawianie stołu. Wyglądam na dwór, kiedy ta gwiazdka
się pokaże?
- Nie wchodź Niuśku - z kuchni głos mamy - jeszcze się nie przebrałam.
- Widziałeś już gwiazdkę - niecierpliwi się ojciec, też głodny.
Patrzę, patrzę, ciemno, gwiazdki nie widać. Na pewno są chmury -
uspokajam sumienie. Głośno krzyczę: - Jest, jest! Razem z ojcem
krążymy teraz niecierpliwie wokół stołu. Czekamy na mamę. Wchodzi
z pełną zapachu grzybów wazą. Zupa grzybowa.
- Niuśku, nie skub pasztetu, poczekaj - upomina ojca. Jest
szczupła, pachnąca, radośnie młoda. Dzielimy się opłatkiem, a potem
całujemy. Najpierw ojciec mnie, a potem mamę obejmuje i stoją długo w
uścisku aż zniecierpliwiony, a może i zazdrosny przypominam o sobie.
Zapach zupy nie do wytrzymania, drażni pusty żołądek. Potem kolędy
na dwa głosy. Próbuję z nimi ale fałszuję. Słucham. Obraz nieruchomieje.
Siedzimy w trójkę, wpatrzeni w leciutko drgające płomyki świec.
Kiedy to było? Czy w ogóle kiedykolwiek było?
- No i pospały się - żona Lewka delikatnie zanosi dzieci do sypialni.
Lewek rozczulony - nie widziałem go nigdy takiego - całuje oba łebki,
niech śpią. Popijamy i siedzimy jeszcze jakiś czas. Pada propozycja
brydża, ale właściwie tak naprawdę nikt nie ma ochoty. Kiedy
wracam do domu pada gęsty, mokry śnieg. Pod butami chlupie
woda. Odwilż. W oknach żółte światełka, świecą choinki. Puste mieszkanie
wydaje się jeszcze bardziej opuszczone. Zapalam mdłą żarówkę. Jest
wilgotno i nieświeżo. Wtulony w poduszkę nie mogę powstrzymać płaczu.
Długo nie mogę zasnąć. Zapisałem swój ból takim oto tekstem.
(Przepisane ze znalezionej kartki bez poprawy).
26.XII 1956 Odeszłaś, wbrew sobie i mnie.
Miłość jest ogromna i wielka Ale jaka słaba
Śmierci przezwyciężyć nie może Sama nie umiera
I to jest okrutne. Wieczność, brzmi jak oszustwo I tak tragicznie.
Nie ma miłości? Jest ból? Czyż naprawdę wielka miłość Musi
rodzić ból? Po co i dlaczego ssak chodzący
Na dwóch nogach stał się "homo sapiens" Po to żeby tylko cierpieć?
Niech będzie przeklęty dzień w którym
Zrodziła się pierwsza myśl, W którym zwierzę
przeistoczyło się w Człowieka. Dlaczego?
Dlaczego? W sylwestra 1956 siedziałem sam w kuchni przy
butelce wódki, po ciemku, nie zapalając światła. Ból który
nie opuszczał gdy byłem trzeźwy, w miarę jak ubywało alkoholu
w butelce, tępiał. Wszystko stawało się jakieś takie nierealne,
granice, kontury, traciły ostrość, rzeczywistość zanurzała
się w obojętną mgłę zapomnienia. Wspomnienia ukazywały się na
ekranie pamięci jak senne obrazy, oglądałem siebie jakby na filmie
którego akcja nie ma czasu ni miejsca. W mieszkaniu Wanda.
Jest i zaraz wejdzie. A może wyszła? A może umarla? Śmierć
rzeczą ludzką. Chodzi po mieszkaniu, a może już nie chodzi?
Jak Tadzio Chudzik, Franio Burek. Może się z Burkiem spotkali?
Znali się przecież, a że Franek rok wcześniej cóż to ma za znaczenie, tam
w wieczności. Gdzie miliardy lat jedną chwilą... (gdzie nie ma nawet
odległości "chwili"). Właściwie po co człowiek żyje: żeby umrzeć? To cóż
za różnica teraz czy trochę później? Też chciałbym umrzeć.
Razem z Wandą. Kupiłem nawet miejsce na cmentarzu obok - taki
podwójny grób. Właściwie to sprzeczność, przyznaję. Ciało to
nie człowiek, to jego imitacja, jego uzewnętrznienie dla innych
ludzi. I kupowanie grobu, żeby ciało obok ciała... To dla ludzi. Wszystko
dla ludzi. Niech ich szlag trafi. Pociągam ze szklanki. W kuchni
zimno. Płyta dawno nie palona, a kaloryfer maleńki, niewidoczny.
Za oknem w mroźnej ciemności, jakieś krzyki, strzały, huki.
Chyba nadszedł ten Nowy, 1957 rok. Cieszą się i mają nadzieję. Na co? Że
nie bedą łapać, zamykać do więzień, bić, wywozić na Syberię? Że będzie
sprawiedliwość? Cóż mnie to wszystko obchodzi. Dla mnie życie się
skończyło. Po co żyć? Obok siada Tadzio Chudzik - z błyskiem
w czarnych "kwadratowych" oczach. Wdzięczy się do Wandy. Krople
potu lekko perlą się na czarnych, krótko kręconych włosach.
Za nim uśmiecha się Franio Burek: nie masz Zbychu jakiej sikorki
dla mnie? - uśmiecha się szeroko, rozlewnie. Byłaby Franiu
była by ale nie mogę sprowadzić nikogo, Wanda by się obraziła.
Oj kłamczuchu, kłamczuchu - Wandeczka grozi palcem. Mówiłam ci tylko,
żebyś nigdy się nie ożenił, żeby malcy nie mieli macochy. Dziewuszki
przyprowadzaj ile chcesz, dla siebie, dla Frania. Bawcie się i używajcie,
ja chociaż popatrzę i ucieszę się razem z wami... Nie odchodźcie,
poczekajcie. Szybko za butelkę, nowa szklanka może was zatrzyma.
Co ja tu sam na tym świecie będę robił. Pójdę z wami, poczekajcie...
Wokół ściany, drzwi zamkniętę na klucz, zimno pusto, wszystko
takie ponure. To trzeźwienie, to zmęczenie. Dreszcz przebiega od
krzyża, suchość piecze w kiszkach, otępienie w samotności. Jeszcze
człowiek czy już bydlę. Och, nie myśleć, nie myśleć... Myśleć nie myśleć,
cóż to ma za znaczenie? Wódki, wódki, flacha pusta. Głowa pusta. Snu nie
bedzie tylko nicość. Pościel zimna i wilgotna. Walę się na łóżko w
ubraniu, będzie cieplej. Na schodach wesoły gwar. Perlisty śmiech
kobiecy. Pamięć przypomina zapach jej perfum, jej rozgrzanego balem
ciała. Sięgam ręką obok, łóżko puste. W oknie szyba lekko jaśnieje.
Wstaje zimowy, surowy poranek. Pierwszy poranek 1957 roku.
Smutny poranek, smutne dni. Jedyne miejsce w którym żyję to tam
wysoko, w przestworzach, w niebie. Żyję w rozdwojeniu. Dusza przebywa w
świecie którego już nie ma, a może jeszcze nie ma. Na ziemi tylko
krótkie, rutynowe czynności niezbędne do egzystencji. Pełne niepokoju i
niecierpliwości by jak najszybciej na lotnisko, do samolotu.
Zima ostra, surowa. Rankiem kiedy brnę przez zwały śniegu do swego
Miga, późno wschodzące słońce zapala niebieskie płomyki na kryształkach
śniegu. Śnieg chrzęści, skrzypi, mróz. Na odśnieżonym pasie startowym
lodowate smugi - ślad po poprzednich startach. Ostrożnie, nie dotykając
metalowych części siadam do wymrożonej przez noc kabiny. Mechanik kończy
przecierać spirytusem owiewkę. Zapach jego miesza się z zapachem
powietrza, zapachem mrozu, czystości. Nieruchomo stoją słupy dymu
z fabryk w Starołęce. Ciemne jeszcze u podstawy, czerwonymi
już pióropuszami wspinają się na ciemnoniebieską kopułę nieba,
ku słońcu, a ono, odwieczny artysta, niebieskość zmienia na
seledyn by za chwilę rozpocząć wypełnianie nieboskłonu radosną różowością
wstającego dnia. Spokojna, mieniąca się w blasku słońca przejrzysta
struktura świata. Cisza. Jedynym zrazu dźwiękiem delikatnym,
jak ulotna melodia lodowych kręgów dźwigających gwiazdy w kosmosie,
jest nieśmiałe mruczenie silnika. Potem gdy nabierze pewności
ryczy na cały wszechświat, ale ja go już nie słysze. Ślizgając
się po nieodmrożonych taflach lodu, startuję. A wokół nieruchomość,
jakby świat został zamrożony w lodowy obrazek. Nawet białe
obłoki pary i dymu nad dworcem kolejowym w Poznaniu zdają się
trwać nieporuszenie. Cisza i nieruchomość. Ale to tylko pozór.
Świat widziany z kabiny. Tam w dole, na ziemi, nie ma już nieruchomości
i ciszy. Hukiem silnika porwałem ją w strzępy, skrzydłami pokreśliłem
białymi smugami martwy obraz wszechświata, dałem mu ruch i
życie. Na maksymalnych obrotach turbiny 12.200 mknę do góry.
Coraz jaśniej, coraz cieplej. Jakbym wydobywał się z głębiny.
Pode mną mętna zawiesina dymów i wyziewów wielkiego miasta. Nade mną
kryształowa przestrzeń wypełniona słonecznym złotem. Czysty soczysty tlen
wypędza resztki snu, ożywia jak woda źródlana. Nowe ćwiczenie, pełna
akrobacja na wysokości 10.000 metrów. Pochylam samolot do wirażu.
Powietrze rzadkie, ulotne, stery "miekkie", samolot z powolnym
namysłem pochyla się na skrzydło. Pełen gaz i pochylenie tylko
45o. Na tyle bowiem starcza mocy silnika. Prowadzę maskę po
karuzeli horyzontu, delikatnie by nie zakłócić toru lotu. Po obrocie o
360o gwałtowny wstrząs płatowca. Wpadłem w swój ślad. Znak dobrze
wykonanego wirażu. Bo w powietrzu jak we wszechświecie, chociaż
niewidocznie dla naszych zmysłów każdy ruch, każda myśl zapisane, ujete
we wspólne zależności. Potem następny wiraż. Potem ósemki w pionie.
Wściekłe nurkowanie w rozrzedzonym powietrzu i ciasne, przy pomocy
trymera, wyprowadzanie z 3.000 metrowej pętli. Nie oszczędzam się.
Wykonuję nieprzewidziane zadaniem figury, nie chcę pamiętać, że
przeciążenia, inny skład powietrza, wyciskają swoje znaki, piętno na
organiźmie, które utajone po latach ujawni się przyśpieszoną
niesprawnościa, a nawet przedwczesną śmiercią. Uwijam się po niebie do
wyczerpania, do zatracenia. Wykonuję po trzy, cztery strefy
dziennie. Sam i jako instruktor. Byle zapomnieć, byle nie myśleć.
Przychodzę do domu i walę się do łóżka. PrzewaZnie od razu
zasypiam. Czasami tylko jakiś przedmiot, świetlny refleks przywołuje
wspomnienie i ból. Czemu akurat to mnie spotkało. Dlaczego
inni wracają do domu i mają wszystko co normalny człowiek w tym
wieku potrzebuje. Kobietę, dzieci. W domu jest ciepło, przytulnie, jest
z kim porozmawiać, kogo przytulić. A ja jestem sam. Dzieci
w sierocińcu kiwają się na boki w swoich ogrodzonych siatką
boksach, a ja nie mam pieniędzy żeby kogo do nich wynająć,
żeby je z tamtąd zabrać. Ba, nie mam nawet na kupno czegokolwiek,
wszystko zabiera kamieniarz. Dlaczego? Siostra Wandy, inżynier
chemik razem z mężem wicedyrektorem dużych zakładow chemicznych
w Bydgoszczy, samotni, już z mieszkaniem uposażeni. Brat, dużo
starszy, oficer w ochronie Rządu z mieszkaniem w Warszawie,
ożenił się, ale też bezdzietny. Matka w pełnym rozkwicie wieku,
temperamentu starczyłoby na trzech chłopów, z mężem emerytem we
Wrocławiu. I jedyna pomoc jaką od nich otrzymałem to była rada: "musisz
znaleźć sobie kobietę, żeby ci dzieci chowała". Takie rady
napawają wstrętem. Pogrążają jeszcze bardziej w beznadziejności.
Ale jestem bezradny. Jestem bez pieniędzy. Teraz zaczynam rozumieć
co to znaczy. Nie mam najmniejszego nawet pola manewru. Mam
dwadzieścia siedem lat i jestem zupełnie zrezygnowany. Coraz bardziej
nabieram przeświadczenia, że moje życie się skończyło. Pozostała tylko
wegetacja. A tymczasem życie wokół już nie płynie lecz rwie.
Jakby chciało nadrobić stalinowski trwożny zastój. Ogólne ożywienie,
a co bardziej zaangażowani patriotycznie przepowiadają nawet
niepodległą Polskę. Pierwsze oznaki już są: sowieccy doradcy
wyjechali z pułków, w ślad za nimi ruszyli do ZSSR różni inni
- szczególnie ci z informacji i UB, którzy mordowali akowców
w więzieniach i nie tylko, a teraz obawiali się sprawiedliwości.
(Jak się okazało po czterdziestu latach, bezpodstawnie. Władzę
przejmowali nowi agenci, i nowi agenci - dynastie pokoleń agentów
i mordercom nikt nigdy nie zagroził. Wymarli żyjąc do końca w dobrobycie
i nawet splendorze, bez sądu i kary.) Wyjechał też ulubieniec
Stalina, namiestnik Rokossowski, a także całe dowództwa rodzajów
wojsk a m. in. Turkiel i Sobczyński (szef kadr DWLOT). Na ich
miejsce przyszli: dotychczasowy "agent imperializmu" Spychalski
i znany już nam Frey Bielecki. Frey Bielecki, ten sam który w
ubiegłym roku inspekcjonował naszą akrobacyjną trójkę. Teraz został
dowódcą wojsk lotniczych. Ale najważniejszą zmianą była zmiana dowódcy
pułku. Dobrzeniecki po złamaniu nogi już na stanowisko nie wrócił. Dostał
jakieś ciepłe stanowisko w DWLOT w Warszawie, a pułk objął mjr Bulak. Ten
sam który ubiegłego roku, po pamiętnym locie zabronił mi dalszego
szkolenia szturmowców. Kręcił się co prawda od pewnego czasu
po jednostce ale nie sądziłem, że szykuje się na dowódcę pułku.
Nie lubiłem go. Od pierwszego wejrzenia. On chyba mnie również.
Patrzył na mnie ponuro, bez uśmiechu, więc i ja traktowałem
go per noga. Jako pilot był dla mnie niczym, a jako człowiek:
wydawało mi się że siedzi w nim paskuda. Obleśna gęba zazwyczaj
jest odbiciem równie obleśnie obłudnego charakteru. I w jego przypadku
była to prawda. Zaraz po objęciu dowóctwa wezwał mnie na rozmowę.
Siedzę w gabinecie dowódcy pułku i patrzę w oczy Bulakowi jak
prawie przed rokiem. Tylko że on teraz dowódca pułku, a nie
jakiś tam inspektorek pilotażu z DWLOT wyznaczony na dowódcę
kursu. Oczy Bulaka bezbarwne, nieruchome, bez wyrazu. Brak
w nich odbicia jakiegokolwiek uczucia. Tęczówki blade, mętne,
patrzą na człowieka jak jaszczurka. Nieruchomo, natarczywie. I sam
nie wiesz co one widzą, jaki obraz w mózgu projektują. Dobry, przychylny
czy zły, nienawistny. Obrzmiałe policzki, opuchnięte powieki, jak u
starego opoja. Chociaż podobno to złudne wrażenie. Trunkowy podobno nie
jest, nerki nie pozwalają. Patrzymy chwilę na siebie bez drgnięcia
najmnniejszego muskułu twarzy. Nie wiem czego ode mnie chce, jaką zająć
pozycję. Spięty, czujny, gotowy jestem na wszystko. Niech nie myśli, że
gdy został dowódcą to go się będę bał... Rozciąga obrzmiałą gębę
w szerokim uśmiechu. Oczy chowają się w zapuchnięte powieki,
a zmarszczki w ich kącikach nadają twarzy wyraz dobrodusznego
starszego pama, który dla każdego chce dobrze, który nikogo
nie skrzywdzi. W odpowiedzi też się uśmiecham, odprężam. Bulak przez
chwilę bawi się wiecznym piórem ciągle się uśmiechając. W milczeniu, z
miną pełnej życzliwości obserwuję manipulowanie piórem porośniętych
rudymi włosami palców. Czekam.
- No tak obywatelu poruczniku - pióro przyjmuje pozycję pionową
i cichutko stuka o blat biurka - myśmy już kiedyś rozmawiali,
ale zapomnijmy o tamtym. Koty za płoty. Słyszałem, że mieliście
ciężkie przejście rodzinne. Zostaliście z dziećmi. Jak sobie
dajecie radę? Opowiedzcie. Chcę wiedzieć jak się czujecie,
może coś wam pomożemy. Wiecie, dowódca, bo sami już jesteście
trochę dowódcą, to tak jak ojciec. Mówcie śmiało, szczerze.
To co powiecie, poza nas nie wyjdzie. Uśmiech zniknął i spojrzał
prosto w oczy, jakby podkreślając wagę swojego oświadczenia.
- No, mówcie śmiało - odchylił się wyczekująco, opierając się
o wysokie oparcie fotela. Pomyślałem sobie: chyba się pomyliłem,
nie jest taki zły jak myślałem, szczególnie po tamtym wydarzeniu.
A czy ja na jego miejscu postąpiłbym inaczej? Czy bym pozwolił,
żeby instruktor odstraszał pilotów od latania na odrzutowcach?
Nagle poczułem potrzebę opowiedzenia o swoich rozterkach duchowych,
może wtedy zrozumie moje postępowanie, moje zagubienie. Jego
zachowanie wzbudziło zaufanie, zresztą obiecał dyskrecję i
rozmawialiśmy bez świadków. Opowiedziałem mu wszystko: co przeżywałem,
co przeżywam, o swoich rozmyślaniach nad sensem życia i że właściwie
trudno znaleść w nim jakiś cel... wszystko jest raczej bezładnym zbiorem
przypadków bez żadnego sensu... Nie przerywał. Czy słuchał,
rozumiał? - trudno było poznać. Jego oczy wpatrywały się we
mnie z takim samym wyrazem jak na początku, czyli bez wyrazu.
Kiedy zamilkłem pochylił się nad biurkiem i machinalnie odkręcił
wieczko pióra.
- No tak, no tak - pokiwał głową trzymając w jednej ręce pióro w
drugiej wieczko. Zobaczymy, zobaczymy - zamruczał pod nosem.
Przeświadczony, że to "zobaczymy" znaczy jakiś zamiar pomocy,
prawie że uradowany opuściłem gabinet. Kilka dni
potem, na odprawie oficerskiej powiedział:
- Jestem zaskoczony nastrojami panującymi pośród kadry. Na przykład
porucznik M., wymienił moje nazwisko - odstawia filozofa. Zastanawia się
nad sensem życia. Mówi, że nie ma po co żyć. Że nie widzi celu życia,
itp. pierdoły opowiada. To mówi pilot, członek partii, który już powinien
mieć skrystalizowany pogląd na świat. Nie zna marksizmu-leninizmu, a
swoimi poglądami sieje kapitalistyczny nihilizm. Służyć trzeba partii,
poruczniku, i narodowi, a nie mędrkować - wyciągnął rękę jak trybun
rzymski, wskazując palcem na mnie. Poczułem jak robi mi się
zimno - gorąco. Zalała fala krzywdy. Jak on mógł, jak on mógł...
Obiecywał: prywatna rozmowa, poufna, tylko miedzy nami, że
chce mnie zrozumieć... Jak tak można. Do oczu napłynęły łzy
bezsilności. Wstałem, lecz przez chwilę nie mogłem słowa wypowiedzieć.
Sala wirowała w oczach. Widziałem tylko uśmieszki siedzących na podium
politruków i wianuszek odwróconych głów najbliżej siedzących. Wyrzuciłem
wreszcie z siebie: - Obywatel major obiecał, że nic z tego o czym
rozmawialiśmy nie wyjdzie poza nas. Obiecał dyskrecję.
- Co, zaczynacie mnie pouczać jak mam postępować? Jesteście bezczelni.
Teraz będę wiedział jak was traktować - obwisłe policzki zaczerwieniły
się i wyglądał jak indyk który dojrzawszy dziewczynę w czerwonym swetrze,
gotowy jest do ataku... Bałem się, że wybuchnę gorzej, że stracę
panowanie nad sobą. Wbrew regulaminowi wybiegłem z sali.
W sztabie eskadry dokąd się schroniłem Lewek i Bill starali się
pocieszać: - Nie przejmuj się, ktoś go napuścił. Pogadamy z nim.
W gruncie rzeczy niezły chłop... Stanowczo zaprotestowałem.
Nie chcę żadnych dobrych wujków. Świnia zawsze będzie świnią.
Lewek odciągnął Billa.
do07depr
coraz lepiej.