odc.7.
- Zostawmy go jak chce, ale Bil z innej beczki: - Propozycja
na pocieszenie. Przyjdź zaraz po obiedzie, będę miał gości.
Popijemy, zabawimy się. Kiedy przyszedłem Bill był w trakcie
sprzątania swojej kawalerki. Zamiatał szczotką przybrudzony
parkiet, upychał pod tapczanem brudne skarpetki, śmierdziało
kurzem i przepoconą bielizną.
- Otwórz okno, toż podusimy się!
- Coś ty, przy takim mrozie? Wiesz od czego armia napoleońska zginęła,
nie od smrodu... Weź się lepiej za naczynia w kuchni. Spróbowałem.
Stos talerzy w zlewie po tłustych konserwach rybnych. (Węgorz
w oleju - służbowy przydział.) Kieliszki lepiące się cukrem -
likiery pija, skrzywiłem się, ale te udało mi się umyć. O reszcie nie
było co marzyć. Tłuszcz zimną wodą? Opłukałem trochę z rybiego zapachu
i... do szafki.
- Wystarczy, ocenił nasze prace Bill - a teraz zrobimy trochę świeżego
powietrza, o które tak ci chodzi. Chwycił fryzjerski pultyzator i
nacisnął czerwoną gruszkę. Rozszedł się ciężki zapach szypru.
Powietrze zgęstniało tak, że trudno było oddychać. Chciałem do okna,
ale dzwonek do drzwi i weszła trójka: Czesław M. (nowy
- przyszedł po Akademii na pomocnika dowódcy pułku d/s pilotażu),
jego żona, filigranowa rozmiarami ale wypukłości ponad miarę,
Ula, i bardzo elegancka dama w czarnych karakułach, czarnym
toczku i z czarną giemzową torebką. Zapach perfum i aura seksu
z czarnych, co prawda niewielkich, ale palących oczu. In spe
narzeczona Bila. Tak przynajmniej podśmiewywali się (z zazdrością)
chłopaki i tak traktowali ją jej bliscy znajomi Czesław i Ula,
do których zresztą oficjalnie zjechała. (Mila była kierowniczką
dużego sklepu tekstylnego, a matka Uli pracowała u niej, więc
zależność była raczej jednostronna.) Przynieśli z sobą dwie
olbrzymie torby najrozmaitszych, wyszukanych potraw i pełną
zastawę. Problem talerzy pachnących rybami został rozwiązany.
Czesław widocznie przeprowadził dobre rozpoznanie, zresztą
nie mieli daleko. Dwie klatki schodowe w tym samym bloku. Miodońscy
mieszkali w moim wejściu na parterze po przeciwnej stronie. Momentalnie
stół zastawiony. Siadamy, a ja łowię spojrzenie pani Mili i robi mi się
ciepło. Zdjęła futro, a na niej suknia z czarnego brokatu, wydekoltowana
aż oko leci głęboko w wąwóz między dwoma śnieżno białymi wzgórzami i
zapach perfum. Zmysłowych, zagranicznych. Smukła szyja, twarzyczka o
delikatnych rysach, wdzięczna, i grube złote pierścienie na palcach
trochę zniszczonych rąk. Szczupła ale szerokobiodra i z biustem, każdym
ruchem, pozycją, stwarza "propozycję". Dorodna, pełna parującego seksu
i czuję od pierwszego spotkania naszych oczu, że wszystko co
teraz robi, całe jej zachowanie przeznaczone jest dla mnie.
Nie mogę uwierzyć, ostatecznie to dziewczyna Billa, ale to
czuję. Po kilku kieliszkach i zwyczajnym alkoholowym
przestoju, Mila oświadcza, że chce się bawić. Ona pieniądze
ma i wszystkim funduje "Syrenę" (tak w owym czasie nazywał
się dawny Molin Rouqe). Mnie też zaprasza, niby z grzeczności
ale patrzy zamglonym wzrokiem, ściska ukradkiem rękę, a wiadomo
co to znaczy gdy kobieta ściska rękę i oddaje się wzrokiem.
Cała impreza dla nas. Wiedziałem, że gdybym się nie zgodził,
ochota by jej przszła, "poczułaby się zmęczona". Nie przeszkadza
mój strój, raczej taki bardziej polowy, niż wieczorowy. Szewiotowy
mundur, nieświeża takaż koszula i spodnie bufiaste, wpuszczane
w buty z cholewami. A na wierzch płaszcz sukienny i uszatka, kroju
sowieckiego. Czesiek z Ula rezygnują z eskapady, nie chcą widać
zobowiązań, ostatecznie żeby pójść do łóżka nie muszą pół nocy skakać w
dusznym lokalu. Czesiek też nie okazuje specjalnego entuzjazmu do
wyjazdu, ale Mila już w futrze dopinguje Billa, namów kolegę, będzie
weselej. A mnie nagle odchodzi chęć, lecieć na czyjąś łaskę bez pieniędzy?
Nigdzie nie jadę. Tłumaczę:
- Strój i w ogóle. Błysk radości w oku Billa, ale jednocześnie
szept Mili, cichutki jak szelest skrzydeł motyla:
- Głupi. Pojechałem. Tłumek chętnych pod drzwiami Mila
królewski gestem usunęła i weszliśmy witani przez zgiętego
w pas portiera."Miejsc nie było" ale nie dla nas. Nie tańczyłem.
Bill się pocił na parkiecie, a ja popijałem i pojadałem: exportową,
de volay, kawior i inne niedostępne zazwyczaj przysmaki. Mila
się postawiła. Starałem się jak najmniej z nią rozmawiać, lojalność
wobec kolegi, na babę jednak nie ma rady. Kiedy wracaliśmy
taksówką, mały mercedes V- 170, Mila ukradkiem z przedniego
siedzenia podała rękę. Mocno uścinęła i szepnęła: - Nie zamykaj drzwi.
Nie zamknąłem. Przez dwa dni donosiła z parteru od Miodońskich schabowe
z frytkami i nowe butelki. Przez dwa dni nie wychodziliśmy
z łóżka. Wpadliśmy w jakiś miłosny amok. Kiedy wychodziła o
świcie w poniedziałek, rano miała pociąg do Sosnowca, to jeszcze
w przedpokoju wypięła się... trudno było się nam rozstać.
Bill o niczym nie wiedział. Myślał, że dawno już wyjechała. Kiedy
zapytałem jak tam z Milą, trzepnął lekceważąco ręką. - Głupia baba,
przyjeżdża kiedy ma, no wiesz... Mila obudziła do życia. To
nie była ospała Alina lecz pobudliwa, pełna temperamentu, jak
pełnokrwista arabska klacz, pięknie zbudowana, stuprocentowa
kobieta, a jej przestrzeń erotyczna była bardzo rozległa. Miała
jednak granice, jak większość kobiet. Nienasycona natomiast była
pewna przystojna brunetka, przyjeżdżająca ze Starołęki do technika
mieszkającego na parterze pode mną. Mężatka, mąż, dwoje dzieci,
bardzo ładna, a wiecznie szukająca. Kiedyś zobaczył ją Antoś
(Łącki) i... zakochał się. Wysłał zaraz swoją dziewoję do mamy i
dalej namawiać technika, żeby mu ją odstąpił. Tamten, wyczerpany
do cna, bardzo ochoczo przyprowadził ją do mieszkania Antosia.
Antoś ucieszony, zjadł dwa schabowe na kolację w kasynie i wyprosił u
Wojtkowiaka yohimbynę. Zakochany miał nadzieję, że jak dobrze ją... to
wzbudzi w niej miłość. Pracował wytrwale przez całą noc bez przerwy,
dodając sobie ognia yohimbiną. Na próżno. Kiedy zmęczony rankiem
przestał, ta spytała:
- Skończyłeś? Tak? To - westchnęła - zadzwoń do Billa.
Wyniosła się. Czarnula już przedtem poznała Billa i tak spodobała się jej
jego kawalerka, że kiedy do technika wracała żona, to od razu do Billa.
Bill zdaje się nie był za mocny w tych sprawach, bo latała gościnnie po
piętrach ale nad ranem, czekając na ranny autobus, podsypiała już u
niego. Śmiał się po tej nocy z Antosia, bo powiedziała, że
jeszcze nikt tak jej nie wyjebał, aż pizda bolała, ale nic
poza tym ciekawego. Woli być u niego. "Październikowa
demokracja" poza powrotem sowieckich (jawnych) wojskowych dowódców
do ZSSR, przyniosła jeszcze jawność akt personalnych. Przynajmniej
w teorii. W praktyce wyglądało to tak: Dostałem rozkaz wyjazdu
do Wrocławia, do szóstej dywizji, gdzie stary znajomy, obecnie
już podporucznik Szmid, w tajnej kancelarii wyjął moją teczkę
personalną i pozwolił ja przejrzeć. Nie muszę tłumaczyć jakie ogarnęło
mnie podniecenie. Pośpiesznie szukałem dokumentów z "warszawskiej
rozmowy" ale nie znalazłem ani śladu. W dalszym ciągu byłem
synem robotnika budowlanego z mocnym proletariackim życiorysem.
Widocznie była jeszcze inna teczka. Za to znalazłem dużo kartek
z zeszytu, zapisanych różnymi charakterami pisma. Kartki były bez
nagłówkow ani podpisów, odpowiednio już spreparowane by uniemożliwić
identyfikację autorów tekstów. Zapisane na nich było co dnia tego i owego
powiedziałem, co zrobiłem itp., a każdy zapis kończył się zazwyczaj
wnioskiem, że dla takiego nie powinno być miejsca w szeregach
socjalistycznego lotnictwa. Mili koledzy pisali o mnie m. innymi
że: "...wczoraj na śniadaniu na lotnisku powiedział, że fajnie
by było gdyby kelnerki chodziły bez biustonoszów, a zamiast
kawy podawały whisky"," ...piloci powinni chodzić w białych
rękawiczkach i leżeć w cieniu skrzydeł","...powiedział, że
Jarecki uciekł na zachód - musi słuchać wolnej Europy", " ...powiedział,
że latanie nie zależy od świadomości socjalistycznej lecz kwalifikacji",
"... zastępca dowódcy dywizji to stary kurwiarz, który wymusza na
kelnerkach by szły z mnim do łóżka", "...kiedy został dowódcą klucza to
wcale się nie cieszył tylko kpił, że taka mała, 50 złotych, podwyżka",
"...kelnerce powiedział, żeby poszła z nim na drinka", "na drinka"
podkreślone było czerwonym ołówkiem. Czytałem to wszystko wielce
zdziwiony i zaskoczony. Zdziwiony, że takie bzdury się zachowuje,
a zaskoczony że mam takich dobrych kolegów. Przy całym swoim
doświadczeniu z Informacją, nie przyszło mi nigdy do głowy,
że w najbliższym otoczeniu, pośród pilotów z którymi codziennie zmagałem
się ze śmiercią, potrafią być takie swołocze. Chciałem dokładnie
zapamiętać charakter pisma, chociaż z jednej kartki, ale Szmid
był uważny. - Nie denerwuj się, ludzie są ludźmi. To wszystko pójdzie
do pieca. Zamknął teczkę.
- A w Dewulot druga teczka co z nią zrobią? Szmid bezradnie
rozłożył ręce. - To już poza moim zasięgiem. Kazano pokazać, pokazalem,
o tu podpisz, żeś się zapoznał. Czy myślisz, że ma to jakiekolwiek
znaczenie? Nie minie roczek, a powstanie nowa książeczka. Nawet
nie masz pojęcia ilu kandydatów na pisarzy wokół ciebie...
Po powrocie rozkaz wyjazdu na dwutygodniowy pobyt do Gronika.
Zupełne zaskoczenie. Normalnie wyjazdy na urlopy czy obozy kondycyjne
odbywają sie według planu sporządzanego wcześniej. Co prawda obóz
kondycyjny to "nowość" Freya i być może, u podjęcia decyzji leżała chęc
pomocy mi w odzyskaniu równowagi (chociaż wcale nie uważałem, że jestem
nienormalny), to jednak sposób wykonania był, najdelikatniej mówiąc,
wielką złośliwością. Byłem sam, dzieci w sierocińcu i wiele różnych
niezakończonych spraw. Zresztą, jak się okazało, główną przyczyną
wysłania do Gronika nie była troska o moje zdrowie (naiwni zawsze myślą,
że komuś na nich zależy), lecz nie dopuszczenie do szkolenia pilotów
latających podczas wojny na zachodzie. Dla nich właśnie (tych którzy
przeżyli komunistyczne więzienia, teraz łaskawie rehabilitowanych)
organizowany był w naszym pułku specjalny kurs. Chodziło o zapoznanie ich
z lataniem na odrzutowcach. Na pewno była to okazja do poznania
ciekawych, wartościowych ludzi (mieli przyjechać między innymi: Skalski,
Łokuciewski, Góra i inni) oraz możliwość zaprezentowania też siebie
ludziom, którzy w najbliższym czasie mogli mieć wpływ na losy naszego
lotnictwa. Tak przynajmniej sądziłem, jednak nienawiść Bulaka była
bezwzględna. Rozkaz rozkazem, musiałem jechać, było mi jednak
bardzo smutno i czułem się okropnie pokrzywdzony. Rozmyślałem
nawet o niewykonaniu rozkazu, ale w końcu na brydżu u Lewka,
koledzy ostatecznie przekonali do wyjazdu. Pogodziłem się z
losem trochę na zasadzie: jak ma być gwałt, to postarajmy się
żeby był przyjemny, ale czyż miałem inne wyjście? Przed wyjazdem
brydż u Lewka. Gramy w czwórkę: Czesiek, Bill, Antoś Łącki,
Zygmunt Lewiński (Lewek) i ja. Pokoik mały, prześwietlony zachodzącym
słońcem. Kłęby wijącego się ciężko dymu z papierosów i radio
superheterodyna z magicznym okiem w rogu za mną. Brydż jakiś smętny, bez
namiętności, bezpłciowy. Jakby każdy myślami był gdzie indziej. Wchodzi
czarnowłosa żona Lewka, Czesława. Wnosi kawę i butelkę Currasao. Lekkie
ożywienie. Antoś zagląda w dekolt rozchylonego, czerwonego szlafroka.
Skrzywienie zawodowe. Nikt nawet nie zwraca na to uwagi, chociaż trzeba
przyznać, że samo połączenie kolorów: zdecydowana brunetka w czerwieni
zagęszcza erotycznie, a tak gestą od dymu atmosferę małego pokoiku.
Czesława jednak nie zwraca na nas uwagi, poza kontrastem kolorów nie
paruje seksem, siega za mnie i włącza radio. Bill przez chwilę
protestuje: - Brydż i radio? Ale melodia piosenki hipnotyzuje
nas wszystkich. Odkładamy karty i słuchamy. Pierwszy raz ją
słyszymy. Miękki tenor po włosku żegna się z Rzymem. Arrive
derci Roma(?)... Ciepławo, tkliwie, ale urzekająco. Marzycielski
nastrój. W wyobraźni widzi się nie tyle Rzym, co piękną czarną
Włoszkę na peronie, zza szyby ruszającego pociągu. Malejąca na
peronie dziewczyna, głos coraz łzawszy, a w sercu słodki smuteczek...
Mimo woli wzrok kierujemy na Czesławę. Ta wyczuwa nasze myśli, skrzetnie
otula się szlafrokiem, a Lewek pofukuje: - No mendozy, do grania.
Dobrze się czuję u nich. Jakby w rodzinie. Słów mało, Lewek w ogóle
małomówny, ale atmosferę tworzy serce. Czuję, że nie są to uczucia
prostackie: współczucie pomieszane z ciekawością, wyrażane ciągłym
wzdychaniem, roztrząsaniem itp, ale że po prostu mnie lubią. Są takie
miejsca, tacy ludzie, że wystarczy tylko być, by ogarniała duszę fala
dobrotliwego spokoju, kojącego serce, napawającego optymizmem. Takimi
ludźmi, takim miejscem dla mnie jest ich dom. Nie powiem, żebym nie
odczuwał pociągu patrząc na czarnowłosą, o pieknym, bujnym ciele żonę
Lewka (Mila rozbudziła i znowu jestem ciągle niezaspokojony i każda, byle
zdrowa mi się podoba). Ale to było marzenie ukryte w głębokich pokładach
podświadomości, nie pragnienie. Na sprawienie jakiejkolwiek przykrości
Lewkowi nigdy bym się nie ważył. Prawie nieistniejące nie zakłócało tej
szczególnej atmosfery, tworzonej przez uczucie czystej przyjaźni, jaka
wypełniala ich dom. Zasypiałem w pociągu z obrazem ostatniego wieczoru
i byłbym skłamał gdybym nie powiedział, że z lekką zazdrością.
Pretensją nie do nich ale do swego losu. Wspomnienie rzewnej
melodii dopełniało smętku do pełna. Arrive derci..., Roma...
Pierwszy raz w Zakopanem. Na dworcu woźnica jak z folklorystycznego
filmu w góralskim kapeluszu i guni, oburzony wzrusza ramionami:
- Co bym nie wiedział, do Gronika? Toż to w stronę Kościeliskiej,
dodaje łagodniejszym tonem, żeby cepra nie zrazić.
Śniegu nie ma, deszcz nie pada ale pędzące nisko chmury nic dobrego nie
wróżą. Wyglądam gór ale buda w dorożce podniesiona, nic nie widać tylko
mglista szarość. Koń wolno człapie, rozbija kopytami gładkie lustra kałuż
po niedawnej ulewie, drynda chwieje się na zużytych wybojach, każdy
kamień czuję odsiedzianym w pociągu tyłkiem, zimno, mokro, smutno, jestem
w Zakopanem.
- Pan to pewnie tamój do Ymci, do wojska.
- Acha, ale odkryłby pan tą budę. Nic nie widać, duszno jakbym dalej
w pociągu...
- Prr...- Góral schodzi z kozła i w milczeniu mocuje się z mosiężnymi
zawiasami. - Nic się nie da zrobić - mówi zrezygnowany. Stoi przez chwilę
czekając na moją reakcję, po czym gramoli się z powrotem na kozioł.
Trudno, pocieszam się. Popatrzę innym razem.
- Jaka panie Ymca, ja do wojskowego ośrodka...
- A to panie przed wojną Amerykanie w Groniku trzy chałupy postawili
- góral wyraźnie się ożywił - żeby szkolniaki zdrowia nabierały,
a tera wojsko zabrało i na wczasy jak pan przyjeżdżają. Ci
Amerykanie nazywali się Ymca i tak się przyjęło u miejscowych.
Przypomniała mi się Ymca w Warszawie z przedwojskowych czasów.
Księgarnia na placu Unii Lubelskiej w której podczas początków wojny
koreańskiej na wystawie umieszczono olbrzymią mapę Korei. Oznaczano na
niej codziennie aktualną sytuację wyzwolenczych wojsk północno-koreańskich,
które w "odpowiedzi na prowokacje kapitalistów, ruszyły wyzwalać
południową część półwyspu". Przypatrując się jej nie miałem
pojęcia, że ta wojna jest wyznacznikiem mojego dalszego losu. Że
prawie za rok dzięki niej znajdę się w lotnictwie... itd.itd., o czym już
było w poprzednich rozdziałach. Potem nagle mapa zniknęła i
tylko z Wolnej Europy można było się dowiedzieć, że komuniści
ponieśli druzgocącą klęskę... Ze wspomnień wyrwał jakiś szczególnie
złośliwy "koci łeb" i tylko poręcz w czas uchwycona, uchroniła
przed wybiciem dziury w płóciennym dachu. Zatrzymaliśmy się.
Popatrzyłem za wskazaniem bata. Za szczerniałą od wilgoci drewnianą
bramą stały trzy duże góralskie chałupy. - To Ymca, Gronik, poprawił
się woźnicca. Chałupy wewnatrz okazały się o wiele obszerniejsze
niż wydawały się z zewnątrz, a drewniane ściany czyniły pomieszczenia
przytulnymi, ciepłymi. Ośrodek był dopiero w trakcie organizacji.
Rozkaz Freya ukazał się niedawno. Było nas zaledwie kilkunastu
pilotów, po dwóch w dużych czteroosobowych izbach. Nie było
regulaminu, dyscypliny, pełny luz. Życie zaczynało się od śniadania.
Najczęściej było to już drugie śniadanie. Na poranną gimnastykę
nikt nie wychodził, chociaż nieraz w niespodziewanym przypływie
energii tymczasowego kierownictwa, nawoływano po korytarzach,
ale nie było głupich. Zatrudnieni przewodnicy z krwi i kości
górale (Krzeptowscy i Gąsienice), mimo najlepszych chęci nic nie
mogli zorganizować. Deszcz padał bez przerwy. Ślizgaliśmy się
więc po rozmiękłej glinie cztery razy dziennie do stołówki
i nudzili na potęgę. Ci co mieli pieniądze "zwiedzali" Zakopane,
czesto do rana. Potem spali do południa i czas im schodził. Ja próbowałem
brydża, ale kiedy przegrałem tę niewielką ilość pieniędzy przewidzianą
na papierosy, straciłem partnerów. Pozostawał w takich sytuacjach
jeszcze żeński personel. Kelnerki jednak, świeżo zatrudnione
miejscowe dziewczyny (pachnące owcami) jeszcze były nie oswojone,
(rozkosz jaką daje pójście z pilotem do łóżka była im obca),
a do tego strach, no bo jak się jaki Jontek zaczai to można
do domu wracać z rozkwaszoną makówką. Bezczynność więc doprowadzała
do pasji. Ciągle uważałem, że nie wolno tak marnować życia.
Że należy zawsze coś robić, doskonalić się, etc... Wyprosiłem
w końcu u komendanta wcześniejsze zwolnienie. Miejscowy PKS
nie przyjechał i musiałem na dworzec jechać znowu dorożką. Deszcz padał
ciągle i znowu widziałem tylko plecy woźnicy w gumowym płaszczu i
pryskającą spod kopyt wodę. Kiedy usiadłem w przedziale na miękkiej
kanapie doznałem uczucia, że nigdzie z tego przedziału nie wysiadałem,
że po prostu uciąłem sobie drzemkę. Za brudną szybą napis Zakopane,
znaczy dojechalem i zaraz trzeba będzie wysiadać. Pociąg
ruszył w dół, a ja nadal nie byłem pewny. Byłem w Zakopanem czy
nie byłem. Jedno co wiedziałem na pewno: gór żadnych nie widziałem...
Naprawdę w Zakopanem nie byłem. To było najwyżej przesunięcie w czasie
- przekonywałem Milę w sosnowieckim Savoyu na późnym obiedzie.
Powitała na peronie ubrana w amerykańską kurteczkę obszytą
misiem i długie gabardinowe spodnie. Włosy ściągnietę w koński
ogon, przepasane kolorową apaszką i zamszowe rękawiczki, tworzyły
obraz eleganckiej, dojrzałej kobiety. Jej wygląd, szyk bardzo
mi się podobały i nawet złote kolczyki i kilka grubych, równie
złotych pierścieni na wymaniciurowanych rękach nie pomniejszały
admiracji. - Nie martw się. Wybierzemy się kiedyś razem, samochodem,
to wtedy na pewno BĘDZIESZ w Zakopanem. No, to za twój przyjazd
- eleganckim ruchem uniosła kieliszek soplicy. Piliśmy soplicę
i jedli de Volay. Kelnerzy poruszali się wokół nas z intymną
dyskrecją do której upoważnia dobra znajomość lecz nie poufałość.
Nie czułem się dobrze w tym eleganckim lokalu. Mundur wymięty, w
kieszeni pustki, czekałem coraz niecierpliwiej na zaproszenie do domu,
ale Mila się nie kwapiła. W miarę upływu czasu zaczęła coś bąkać o hotelu
itp. W końcu, po mojej zdecydowanej odmowie (nie miałem pieniędzy na
hotel, co innego wódkę postawić), wyjaśniła swoje skrępowanie:
- Nie mieszkam sama. Jest jeszcze matka i dwunastoletni syn.
O matce wiedziałem, a syn? No cóż, od początku nie przewidywany był
trwalszy związek. Tak ustaliliśmy jeszcze w Krzesinach. Dobrze nam jest,
lubimy wypić, lubimy swoje ciała i do tego wystarczy zwykła lojalność,
żeby potem po lekarzach nie biegać... Cóż wiec ma za znaczenie, że syn
tyle lub tyle lat...
- Do tego mieszkam w bardzo prymitywnych warunkach, w przedwojennym
baraku - posmutniała obawiając się że się zrażę... A mnie rozgrzanemu
soplicą i wspomnieniem trzydniowych rozkosznych bojów, nawet
zwyczajna stodoła by nie zniechęciła. Dwa dość duże pokoje w parterowym,
robotniczym baraku, dosłownie zapchane meblami na wysoki połysk,
wyglądały bardziej na magazyn meblowy niż mieszkanie.
do 08depr