odc.8
- Są przygotowane na nowe mieszkanie. Kompletne super umeblowanie
- pieszczotliwie pogłaskała nie rozpakowaną jeszcze, wymyślną
wersalkę. Dużo książek, gazet, ale czułem się źle. W tym haosie nie
mogłem odpocząć i nawet nie pomogły cichutkie, bo mama obok,
ale gorące wspólne noce. A gdy po dwóch dniach przeszły uniesienia
i przestało "to" fascynować (zwyczajnie gdy mężczyzna się zaspokoi),
zełgałem coś o kończącym się urlopie i z ulgą wyjechałem.
W garnizonie poczułem w powietrzu "coś dziwnego". Coś dziwnego to
uczucie podobne jakie się nieraz odczuwa po przyjeździe do ludnego
miasta, gdzie nagle ulice, wbrew oczekiwaniom, okazują się puste,
bezludne. Czujemy że coś się stało, nie wiemy co ale jesteśmy przekonani,
że zdarzyło się coś niezwykłego. Potem okazuje się, że mecz sławnych
drużyn lub audycja szczególnie atrakcyjna w telewizji wymiotła z ulic
ludzi, itp. Podobnie gdy szedłem do sztabu. Niby wszystko zwyczajnie,
na swoim miejscu: żołnierze, baraki, a jednak... Acha, flaga
na połowie masztu, widać sznurek namókł i zaciął się na bloczku.
Nic innego do głowy mi nie przychodziło: ostatecznie przez
osiem lat czyszczono mózg z burżuazyjnych tradycji przedwojennego
wojska, wojska panów i bankierów. W kancelarii wiadomość jak grom
z jasnego nieba: zginął Lewek. Musiałem usiąść. Przestalem
rozumieć co do mnie mówią. Pusty mózg bez świadomości. Próżnia.
Nawet nie zdawałem sobie sprawy co znaczą te słowa: Lewek zginął.
Po prostu przestałem istnieć. Trwałem w jakimś dziwnym omdleniu,
niezdolny do wyrażania i odbierania uczuć, gdy mocne uderzenie w ramię
przywróciło do życia. Przede mną stanął Antoś. Smutny. Wyłupiaste oczy
jakby się zapadły, policzki stały się gąbczaste, nabrały ziemistej barwy.
Właściwie nic z dawnego Antosia, jakiś inny człowiek. Dał mi
wody, poszliśmy do klubu. Po dwóch dużych wódkach opowiedział:
Lewek poleciał z przeszkalanym u nas pilotem Jerzym Popiołkiem. Pilot
niemłody ale jeszcze w chmurach nie latający. Polecieli na sparce, pogoda
była trudna: chmury geste, niskie ale lataliśmy nieraz w gorszych
warunkach. Wykonali całe zajście do lądowania w chmurach i już na
prostej, minąwszy dalszą, Popiołek zameldował dwieście metrów, uderzyli
pod małym kątem w ziemię tak, że nawet z samolotu coś niecoś zostało.
Ich pokiereszowało, bo katapulty spracowały i ciała wystrzeliły przez
zamknięte owiewki. Ale to nie ma znaczenia. I tak worek gumowy i tak. A
w środku czy mielone czy rąbanka, czy wreszcie trochę kamieni...
ech, i tak w trumnę... Alkohol łagodzi, miałem
już doświadczenie. Kiedy wracałem do domu wydawało mi się wszystko
naturalne. Żyje, nie żyje - niewielka różnica. Potem przychodzi
zmęczenie i człowiek zasypia jak kamień. Siedzę w pokoiku jak przed
trzema tygodniami na swoim brydżowym miejscu i wydaje mi się,
że nic się nie zmieniło. Tylko Czesława zapuchnięta od płaczu
wychodzi co chwila do kuchni. Dzieci zabrała rodzina, a z nią
tylko matka i stryj Władysław. Przyszedłem bo taki zwyczaj,
ale właściwie po co? Pocieszyć? Każde wypowiedziane słowo będzie
niestosowne. No więc nic nie mówię. Siedzę z Władkiem i popijamy w
milczeniu. Odruchowo spoglądam na drzwi oczekując wejścia Lewka. Już
wydaje mi się, że słyszę głos: "Ale z was mendozy, sami wódkę pijecie..."
Zauważa to Czesława, odczytuje myśli. Nie wytrzymuje. Wybucha głośnym
płaczem i wybiega z pokoju. Władysław też milczy. Kiwa co chwila głową
i nalewa do kieliszków. Staje mi przed oczami ten sam pokój
w Wigilię. Pełen szczęścia. Obrazek wigilii w polskim domu:
choinka, rodzina... Niektórzy życie porównują do powieści,
nic bardziej mylnego. Każda powieść ma początek i koniec. Jej
fabuła toczy się w kierunku wyznaczonym przez końcowy cel.
Musi zachowana w niej być również logika zdarzeń. W życiu nie
spotykamy tych wyznaczników. Nie ma początku, bo nie mamy świadomości
swoich narodzin. Nie ma końca, bo z chwilą śmierci niknie dotychczasowa
cała nasza fabuła. Brak jest również, przynajmniej w ludzkim
rozumieniu, logiki zdarzeń jakie nas w życiu dotykają. Piję,
patrzę na puste miejsce Lewka i coraz bardziej dochodzę do
wniosku, że rządzi nami ślepy przypadek. Władysław protestuje. Podczas
wieloletniego pobytu w łagrach jedyną pociechę znajdował w Bogu. Uważa,
że tylko dzięki modlitwie i miłosierdziu Bożemu wrócił do kraju.
- To wobec tego dlaczego?...
- Niezbadane są wyroki boskie. Nie przekonuje mnie to
ale nie upieram się przy swoim. Nie miejsce na to. Jest mi
smutno. Bardzo smutno. Czekam co dalej zgotuje mi ślepy los... Po
odejściu Lewka czułem się bardzo samotny. Jak to drzewo wokół
którego wycięto las pozostawiając je odsłonięte na uderzenia wichrów,
deszczy. Znikąd oparcia, znikąd pomocy. Los, niedobry los, w tak krótkim
czasie ogołocił z bliskich. Samotność. Życie traci sens. Chociaż wokół
pełno ludzi to nie ma komu się zwierzyć, kogo poradzić. Bo wbrew
głoszonej filozofii, że jednostka niczym... każdy z ludzi jest w swojej
istocie niepowtarzalny i nikt go nie może zastąpić. Jego odejście tworzy
pustą przestrzeń w życiu innego człowieka, którą nie sposób wypełnić...
W takim nastroju stanąłem przed komisją z DWLOT reorganizującą nasz
pułk. (Miał zostać zwyczajnym pułkiem myśliwskim.) Szczupły,
o ciemnych włosach major, z charakterystycznym haczykowatym
nosem - ten sam który przed trzema laty towarzyszył mojej "spowiedzi" w
kadrach w Warszawie - przegląda jakieś papiery (domyślam się, że to moja
teczka personalna). Obok Bulak i zastępca do spraw politycznych. Major
pyta o nalot, odczytuje opinie lotnicze, wreszcie zamyka teczkę i zwraca
się do Bulaka:
- No, ogólnie w porządku. Trochę chuliganił ale chyba już się ustatkował.
Mówi jakby o kimś nieobecnnym. - Jak obywatel major uważa?
Bulak przez chwilę patrzy na mnie w milczeniu. Jakby się nad czymś
zastanawiał, a ja czuję, że wszystko co mnie dotyczy już ustalono, a ten
teatr to po to, żeby sprawić wrażenie, że moje zdanie też coś znaczy.
-Na pewno obywatel porucznik jest dobrym pilotem to trzeba przyznać -
zaczyna Bulak z zatroskaną miną. Boleść na twarzy ma świadczyć z jaką
męką musi wypowiedzieć te słowa.
- Tylko rozchwiany psychicznie. No naturalnie, zdaję sobie sprawę
że przeszedł głęboki psychiczny wstrząs, umarła mu żona, kłopoty
z dziećmi, ale służba to służba. Nie ma miejsca na filozoficzne
rozważania... Być może łatwiej by porucznik doszedł do równowagi,
gdyby przeniósł się do innego pułku, w inne miejsce, gdzie
nie byłoby tyle miejsc przypominających przykre wydarzenia.
Poczułem jakieś wewnętrzne oburzenie. Jego słowa o żonie, dzieciach,
wydały mi się profanacją. Być może gdyby mówił to ktoś inny, odbierałbym
inaczej... Musieli zauważyć coś na mojej twarzy, bo "czarny" major
pośpiesznie zaczął wyjaśniać: - Tu chodzi tylko o dobro obywatela
porucznika. Tylko to miał na celu dowódca. Naturalnie nie chcemy
przenieść was do jakiejś zabitej deskami pipidówki i na inne
niższe stanowisko. Uposażenie pozostaje to samo, a dokąd -
to wybierajcie - głos jego nabrał twardości - Kraków lub Gdańsk.
(Krakow Balice, Gdańsk Pruszcz, tam znajdowały się lotniska). A widząc
zaskoczenie na mojej twarzy dodał: - Zastanówcie się gdzie chcielibyście.
Macie tydzień czasu do namysłu. Na korytarzu spotkałem Bila.
- No, i co postanowiłeś?
- Zastanawiam się, mam tydzień czasu. I nagle przypomniałem
sobie, że ma przyjechać Danka z koleżanką. Niech będzie Bill,
postanowiłem. Weź połówkę i jakąś zakąskę i przychodź. Potem
zobaczymy. Może jedną weźmiesz do siebie, a ostatecznie u mnie są dwa
pokoje. Nie ma strachu. Danka, koleżanka z Zamościa. Starsza.
Była już doświadczoną babą gdy ja dopiero zdobywałem ostrogi
na swojej gospodyni. Swobodna w byciu ale ze mną nie chciała.
Za męski byłem. Wolała rozprawiczać Leszka na gruzach getta.
Nawiasem mówiąc nie bardzo wiedział co to było, rozpięła mu
spodnie i kazała kłaść się na sobie. Opowiadał to bez entuzjazmu.
Spotkaliśmy się w Krzesinach kiedy byłem na przeszkoleniu po promocji.
Nawet zabawiliśmy się ale bez epilogu. Potem nagle odwiedziła mnie we
Wrocławiu. Mieszkałem wtedy w malutkim pokoiku gdzie z trudem mieściły
się: łóżko, stół i krzesło. Był to jeden z tych słynnych dusznych
wrocławskich dni, które często spotyka się przy końcu maja. Ciało
zamienia się wtedy w gąbczastą wilgotną masę, a oddech bierze się ciężko
jakby przez tampon zmoczony gorącą wodą. Wpadła tylko na kilka godzin
- przerwa między pociągami. Niespodzianka. Miałem tylko herbatę.
Niby gasi pragnienie ale jeszcze podgrzewa. Rozebrała się bez
specjalnych zabiegów. Bo i jak tu dotykać, kiedy ciało po prostu
lepi się. Ale co tam, chłop żywemu nie przepuści. Byłem już
tylko w spodenkach, kiedy nagle zauważyłem na jej plecach plamy. Danka
była blondynką i były to zwyczajne piegi, ale wówczas wydały mi się
jakieś dziwne. Tym bardziej, że siegały aż do trochę galaretowatych
pośladków. (Do łóżka wchodziła po kobiecemu, to znaczy plecami do
mężczyzny.) Przypomniałem sobie nagle o pilnej sprawie i pozwoliłem samej
odpoczywać do odjazdu pociągu. Potem żałowałem. Od tamtego
czasu nie mieliśmy z sobą żadnego kontaktu aż tu nagle, przed
tygodniem, kiedy po wyjściu z Wielkopolanki rozglądalem się za
taksówką, ktoś chwyta mnie za ramię. W niebieskim przeciwdeszczowcu
zwanym kondonem Danka. Studia już właściwie skończone, czeka tylko na
absolutorium. Zaprasza na herbatę. Co prawda gospodyni zastrzegła sobie,
że żadnych wojskowych, ale przecież jestem starym kolegą z gimnazjum, a
ona i tak najpóźniej za dwa miesiące wyjeżdża i ma ją gdzieś.
Mieszkanie Danki to obszerny pokój w podwyższonej suterynie w willi,
przed wojną pomieszczenie wykorzystywano na zaplecze gospodarcze
ewentualnie mieszkania dla służby. Niski, ciemny. Ponurego nastroju nie
mogła nawet rozproszyć żarówka, która ze względów oszczędnościowych,
kamiecznicy chytrze pilnowali każdej złotówki, była niskiej mocy.
Pod żarówką na środku duży stół, a przy nim czterech mężczyzn grających
w pokera. Przed każdym kupka banknotów, a wokół nich gęsta
tytoniowa chmura. Kiedy Danka próbowała mnie przedstawić:
- Kolega z gimnazjum w Zamościu... na chwilę odrócili
wzrok od stołu, spojrzeli obojętnie i bez słowa dalej zajęli
się grą. Jeden tylko, widocznie przez grzeczność wobec Danki
rzucił: - Zagra pan z nami? Wysoko grali. Na oko kupki
pieniędzy przed graczami dorównywały chyba mojej miesięcznej
pensji... Nie miałem ochoty ani pieniędzy.( Z pokerem miałem
przykre doświadczenie, kiedyś zostawiłem na stoliku całą gażę.
Przyrzekłem sobie potem, że już nigdy i słowa dotrzymałem; zostałem przy
brydżu.) Milczałem. Myśleli że się waham i nagle zaczęli okazywać
zainteresowanie. Zachęcali ale wzrok mieli wilczy. Nie ma frajerów:
podziękowałem, i od tej chwili przestałem zupełnie dla nich
istnieć. Siedziałem z czapką, uszanką na kolanach, podkurczając pod
stołek nogi w butach z cholewami (sapogami). Nieświeży, w grubym mundurze
szewiotowym, nie mając nawet na czym rąk oprzeć, czułem się źle. Bardzo
źle. Danka starała się poprawić nastrój, miło i życzliwie szeptała
do ucha: - Nie przejmuj się, to moi koledzy, studenci, dla nich tylko
karty... przerwała nagle, bo z bocznych drzwi weszła młoda
dziewczyna. Szła wolno, z powagą trzymając przed sobą z wielką
troskliwością litrową butelkę wódki z czerwoną etykietą. Ta
czerwona kartka jak kaganek w ciemności wzbudziła od razu zainteresowanie.
A mnie ten widok przypomniał, że nie mam co tu robić. Nie miałem
najmniejszego zamiaru popijać w tym towarzystwie.
Takie chłystki na pewno wykorzystają sytuacje aby obrazić, zadrwić...
Dobrze znałem z ulicy przejawianą wyższość studentów nad "parobkami od
gnoju w mundurach oficerskich", jak nieraz za mną wykrzykiwano. Cóż oni
wiedzą o życiu - zalała mnie fala nienawiści - wygodnie sobie żyją, uczą
się, piją, podrywają dziewczyny, a ty człowieku nosem się podpieraj, bez
pieniędzy ale zawsze na lotnisku, zawsze na straży... Ech,
żebym takiego dorwał w kabinie, w samolocie, przestałby się mądrzeć;
jęczałby i prosił o zmiłowanie, rozduszany jak robak przeciążeniem -
myślalem z mściwą satysfakcją. Sam nie wiedziałem dlaczego tak się
zjeżyłem. Chłopaki nic do mnie nie mówili, zachowywali się obojętnie.
Może właśnie ta obojętność? Nie mialem tu co robić. Przy pożegnaniu
zaprosiłem Dankę do siebie. Przyjedzie ale z koleżanką. Zgodziłem
się pod warunkiem, żeby była fajna. Może to i lepiej, pomyślałem
o jej piegach. Już od drzwi zauważyłem jeszcze jak dziewczyna,
która wniosła litra, rozstawiała szklanki na stole. Nieduża,
z jasną rozkudłaną głową, w modnej fryzurze, amerykance, i
długiej, pomalowanej w wielkie koła sukience, uśmiechnęła się promiennie
na do widzenia. Nie przypuszczałem wtedy, że to niepozorne stworzenie
zacznie niedługo odgrywać główną rolę w moim życiu. Bill przybiegł
zaraz po obiedzie. Przyniósł z kasyna śledzie w śmietanie i
butelkę curasao. Modny i popularny, przynajmniej w naszym środowisku
likier. Podekscytowany dopytywał się o studentkę. Studentka,
atrakcja szczególna. Zapoznać studentkę było bardzo trudno, łatwiej
żołnierzowi niż oficerowi. Wśród studentek uważano, że oficer to
niewykształcony gbur i podpora reżimu. Było w tym trochę racji
zważywszy, że nawet pośród pilotów, bądź co bądź elicie, było
w naszym pułku tylko trzech ze średnim wykształceniem. Reszta
z hasła: młodzieży na samoloty. Z kolei u nas studentki uchodziły
za piekne, ale nienasycone seksualnie, strach zaczynać. Naprawdę
to chyba jak to w życiu, różnie. Poznałem kiedyś dziewczynę z trzeciego
roku medycyny, o buzi jak marzenie i sukience do kostek. Największą
satysfakcję seksualną osiągała przy równoczesnym głaskaniu
jej ud, a nogi miała krzywe jak u kawalerzysty. Za dziwne to
było dla mnie. Więcej się nie spotkaliśmy. Wyciągnąłem
konserwy: przydziałowy węgorz w oliwie (jedna puszka 0,5 kg
na siedem dni). Zastawiliśmy stół i czekamy. Wypiliśmy po kieliszku,
żeby się nie nudzić, zakąsiliśmy. Potem po drugim. Przyjechały.
Danka z tą od litra. Strach mnie obleciał, wódki zabraknie.
Ale trudno. Siadamy, pijemy. Po kilku kieliszkach nasze panie chcą
się wykąpać. Mrugamy do siebie z Billem. Lubimy czyste dziewczyny.
Ochoczo więc przynosimy węgiel z piwnicy, rozpalamy w łazience,
grzejemy wodę. Trochę popijamy. My więcej damy prawie wcale.
Dobrze jest, wystarczy wódki, pocieszam się. Kiedy dziewczyny
się kąpią okazuje się, że przyjechały przygotowane, z ręcznikami,
przyborami toaletowymi, ba nawet z suszarką do włosów, popijamy
z Bilem i ustalamy dalszy plan. On tą od litra (Kingię) zabiera zaraz
do siebie, a ja (trudno, po wódce piegi bledną) będę zażywał
rozkoszy z Danką. Wychodzą z łazienki. Czyściutkie, pachnące,
tylko te szlafroki. Jak będzie taka paradować przez podwórko
do Bila, dopieroż będzie sensacja. Zmieniamy więć plan. Ja
z Danką do drugiego pokoju na łóżko, a Bill na pozostanie z tą malą na
tapczanie. Ale przeszkoda. Nie chcą się rozdzielać. Będą spały same we
dwie... Przykro im, że nie spełniają naszych oczekiwań, ale niech będzie
dla nas pociechą, że są bardzo wdzięczne za... fantastyczną kąpiel.
Coż zrobić. Bill idzie do siebie sam, a ja jeszcze próbuję umieścić
się przy nich na tapczanie. We trójkę bywa nieraz bardzo fajnie. Ale są
stanowcze. Otrzymuję od każdej siostrzanego buziaka i maszeruję do
drugiego pokoju. Jestem wściekły na Dankę, tyle zachodu... Czekaj,
czekaj, jeszcze przyjdzie koza do woza, odgrażam się na pocieszenie...
(I rzeczywiście, po latach znaleźliśmy się w sytuacjii odwrotnej
- uzyskałem mściwą satysfakcję. Potem żałowałem, ale widać
sądzone było nie zaznawać wspólnie rozkoszy.) Na
drugi dzień, kiedy w południe wyskoczyłem do domu zobaczyć jak
żyją, drzwi były zamknięte, ale zaraz wyjrzała sąsiadka: - Pana szkolne
koleżanki zostawiły klucz... Były bardzo miłe... zagadywala
z ogromną ochotą na rozmowę. No tak, pomyślałem to w stylu Danki.
Na pewno naopowiadała, że jeszcze jak w pieluszki sikała to
ją przewijałem. Taka bliska z niej koleżanka, prawie siostra.
Bez humoru wszedłem do mieszkania. W kuchni puściutko, najmniejszy
okruszek wymieciony, tylko w wiadrze na śmieci stos puszek po
konserwach. Wyjadły cały miesięczny przydział. Czajnik jeszcze ciepły,
widać moje panie urządziły sobie nieliche śniadanie. Wściekły zauważyłem
leżącą kartkę. "Zbyszku byłeś wspaniały - dziękujemy". Niech
mnie w d... pocałują, ani jednej konserwy nie zostawiły. Wspaniały,
wspaniały, niedawno słyszałem to słowo. Ubogi jednak jest język
kobiet. Za dwa dni, obliczywszy skrupulatnie zasoby finansowe
zapraszam Kingię do biedaków. Wierze się nie podoba.
- Taka szczupła blondynka, nieduża - wydyma wargi z niesmakiem.
A kiedy zamawiam w bufecie parówki na gorąco, podstawowe i jedyne w
klubie danie, szepcze namiętnie mi do ucha: - Puść ją. Jestem od
tygodnia sama; idzie od niej gorąca fala pożądania. Zaskoczony
jej zachowaniem, nigdy z nią nie spałem, chociaż nieraz po
dużej wódce miałem ochotę, patrzę na "tą małą" ktora wywołala przypływ
takiej namiętności. Rzeczywiście, nic nadzwyczajnego. Fantazyjna
suknia z wymalowanymi różnokolorowymi kołami olejną farbą -
twór jakiejś koleżanki plastyczki - czarne prunelki żołcące
pończochy, żółte smugi sięgają połowy przygrubawych łydek.
Nic specjalnego. Żadnej ekstrawagancji. Może ta pogoda na twarzy
o subtelnych rysach, może to wcięcie w pasie? Wera jak samica
podczas rui krąży opodal. Czeka na mój znak, ale ja z tą "małą"
czuję się coraz lepiej. Jej obecność działa na mnie dziwnie
kojąco, uspokaja. Pije kieliszek, nie chce wiecej - widać nie ma swojego
dnia, ciągle widzę ją z tą litrówką, ale to i lepiej. Z pieniędzmi tak
u mnie krucho. Mówi prosto, swobodnie, nie ma w niej nic ze
sztuczności tak czestej u poznawanych przeze mnie dziewczyn.
Są ludzie do których po kilku zdaniach nabiera się zaufania,
bez racjonalnego uzasadnienia. Ufa się i już. I ona wydaje
się takim właśnie człowiekiem. Pod koniec wieczoru zwierzam
się z mojej sytuacji.
- Jedź do Gdańska. Jak zdam egzaminy to tam też poszukam pracy.
Przyjadę do ciebie - żartuje. Coż mam do stracenia.
Przynajmniej zobaczę morze. Wybieram Gdańsk. Alea iacta est, teraz
pozostało tylko czekać na rozkaz z DWLUT. Przyjechała Mama. Przyjechała
po dzieci. Trochę reumatyzm przeszedł i postanowili z Feliksem,
że jakoś pogodzą pracę w kiosku z ich wychowaniem, a nie mogą
ścierpieć, że są w domu dziecka. Spać nie mogą gdy pomyślą
sobie, że męczą się biedactwa w sierocińcu. Niezapowiedzianie odwiedziła
mnie Mila. Spotkały się z Mamą i bardzo przypadły sobie do
gustu. Wzięliśmy Czarka i Zbyszka na kilka dni do domu, żeby
przysposobić do dalekiej podróży do Zwierzyńca nad Wieprzem.
Chłopcy bardzo opóźnieni w rozwoju. Mają po półtora roku, a z trudem
chodzą, nie mówią wcale, ostatni moment... Mila opiekuje się nimi
z wielką czułościa, wtedy wydawało mi się - podejrzaną. Obawiałem
się, że tą drogą chce zająć miejsce ś.p Wandeczki, ale po latach
zrozumiałem, że to wypływa z charakteru kobiety, po prostu
instynkt macierzyński. W końcu MIla do Sosnowca, a ja z Mamą i chłopcami
do Zwierzyńca. Po powrocie znajduję się w sytuacji swoistego
zawieszenia. Jestem na etacie pułku ale nie latam, nie biorę
udziału w zajęciach pułkowych, tylko pełnie różne służby: dowódcy
warty, oficera dyżurnego garnizonu itp. Nigdy tych czynności
nie znosiłem, dosłownie fizycznie, ale teraz musiałem. Męczyłem
się strasznie. Tak jałowo umykający czas doprowadzał do prawdziwej
nierównowagi psychicznej. Na pocieszenie często odwiedzała
Kinga. Nie latając mogłem się wyprowiantować i za pieniądze za jej
namową kupiłem "przystawkę magnetofonową" prymitywny wyrób NRD "Tonko"
ale uciechy co niemiara. Kinga przyjeżdżała rzekomo się uczyć, ale to
była tylko zasłona dla mnie, bo w rzeczywistości nagrywala z radia na
Tonko, bawiła się. Kiedyś Janusz Olszewski przywiózł dwie nowe
dziewczyny. Zostawiliśmy dziewczyny same z włączonym pod tapczanem
magnetofonem, a sami rzekomo po wódkę. Po powrocie konsternacja.
Dziewczyny swobodnie omawiały nasze oczekiwane zalety i podzieliły
nas między siebie. Po odtworzeniu taśmy ze wstydu chciały uciekać,
ale w końcu wytłumaczyliśmy, że przecież po toś my je zaprosili
i nie ma czego się wstydzić, tylko do łóżek. Młodsza,
osiemnastoletnia, wysoka, czarnowłosa Wiesia zgodnie z zapisaną
na taśmie chęcią została u mnie, i tak została, że dorobiłem w końcu dla
niej klucz. W pułku rozpoczęło się przeszkolenie pilotów walczących
podczas wojny w lotnictwie polskim z Niemcami na tzw. Zachodzie...
Beze mnie. Tak jak chciał Bulak. A mnie psychicznie zżera oczekiwanie
na rozkaz. Pocieszają dziewczyny. Wiesia zaczęła pracować
w jednej z kawiarń jako kelnerka i zawsze coś przywozi ze słodkich
smakołyków. Lodu cassate, czy jaki torcik. Jest bardzo świeża,
młodziutka w każdym calu. Jedynym uatrakcyjnieniem, które sobie
wymyśliła jest podniesiona noga, która po "wszystkim" opada z
cichym westchnieniem jak bandera po zachodzie słońca. Acha, jeszcze
Ania. Dosyć tęga maszynistka z pułku. Jest starsza i ognista.
Lubi wpadać w szaleńczą furię lub trochę udaje, też ma klucz i
wyznaczone dni. Rozpuściłem się z tymi kluczami, dla wygody. Nie trzeba
szukać, zawsze jakaś w domu dyżuruje. Ale pewnego dnia nastąpiło
zkłócenie... Wracam po służbie do domu, a tu drzwi otwarte i... w
jednym pokoju zapłakana Wiesia, w drugim, tym z magnetofonem
i radiem zachmurzona Ania:
- Niech się ta smarkata zaraz wynosi. Jak nie pójdzie, to ona i
tak jej do pokoju nie wpuści. Na to Wieśka w nowy ryk...
Sam nie wiem o co jej bardziej idzie, o Anię czy o magnetofon.
Kuchnia wolna, siadam więc neutralnie i smętnie popijam wodę
z kranu. Zastanawiam się co zrobić. Jeszcze nie powiedziałem słowa,
obu mi szkoda. Nagle dzwonek do drzwi i w korytarzu staje rozpromieniona
Mila. Zatęskniła, wsiadła w ekspres i oto jest. Dwie pokaźne
torby w rękach i wysunięty pyszczek do całowania. Oczekuje
radości i czułości, a ja stoję w korytarzu jak słup soli. Ani
me ani be. Czemu nie zabieram od niej bagaży? Tu są śpioszki
dla chłopców i zabawki, a w tej coś dla osłodzenia naszego
smutnego żywota. Milczę. Co się dzieje? Dlaczego drzwi od pokoi pozamykane?
Energicznie otwiera do jednego widzi Anię i bez słowa zamyka.
Do drugiego, a tam na łóżku zapłakana Wieśka. Tego już nie
wytrzymuje. Widzę jak na policzkach wykwita prawdziwy ceglasty
rumieniec (malowane ma różowo) i wybucha.
- Co one tam robią - mówi niby do mnie, ale dotyczy to szczególnie
Wieśki, bo drzwi nie zamknęła i bacznie ją obserwuje. To chyba smarkaty
wygląd Wieśki tak ją ośmielił.
- Chodź do kuchni - proponuję - wszystko ci zaraz wyjaśnię - staram
się ułagodzić, ale na próżno. Mila nie słucha.
- Natychmiast wyrzuć z domu te lafiryndy. Natychmiast, ani minuty
pod jednym dachem - drze się jak opętana, wymachuje rękami...
Na to otwierają się drzwi i wygląda Ania. Ona nie jest smarkatą Wieśką
i nie pozwoli sobie na wyzywanie od lafirynd. Po takim wstępie
przystępuje do wygłoszenia zasadniczej mowy:
- Kto tu jest lafiryndą, przekwitnięta wywłoko - woła Ania z gestem
godnym Cycerona. To ty jeździsz za chłopami po całej Polsce ze
skrzypiącym od starości tyłkiem... Widać dosłyszała skąd Mila przyjechała,
ale nie docenila Mili. W tej dopiero odezwala się krew wieloletniej
sklepowej zaprawionej w bojach staczanych po jarmarkach. Jak
nie wrzaśnie, aż się wystraszyłem: - Ty obojniaku, ty lesbijko, ty
bezpłodna samico - widać krótkie uczesanie Ani podsunęło Mili
kierunek "twórczości"... Coraz gorzej, myślę, jeszcze się pobiją.
Będzie skandal. Coś muszę zrobić żeby nie dopuścić do tego
rodzaju sensacji... Ale co? W końcu zdesperowany krzyczę:
- Cicho!!!! O dziwo jak na komendę milkną obie. Idę do pokoju
Wieśki do telefonu i wołam Billa.
- Przyjechala Mila i bardzo chce się z tobą widzieć. A do
Wieśki po cichu:
- Nie płacz, tylko pomóż przygotować kolację, bo te dwie stare kwoki
na pewno nic nie będą chciały zrobić. I pamiętaj, bez względu
na to co się będzie działo, ty zostajesz. Nie wychodź. Rozumiesz?
Momentalnie łzy obeschły i idziemy do kuchni. Mila stoi oparta o okno,
Ania podparta pod boki na korytarzu, milczą. Przestraszyły się mojego
krzyku. Nakrywamy stół, dysponuję:
- No, ruszać się panny. Ania posłusznie otwiera szafę, wyciąga jakiś
obrus. Wieśka przynosi z kuchni podstawowe danie, konserwę: węgorza w
oleju, jedna Mila usiadła na krześle w kuchni i nadąsana nie odzywa się
do nikogo. Stawiamy herbatę, ale stół bardzo ubogi. Trochę
chleba, a na środku otworzona puszka. Po cichu liczę, że Mila
przywiozła bogaty poczęstunek, nie wspominam jednak, mam chęć
na Wiesię, choćby na głodno. Przychodzi Bill i przynosi butelkę
Soplicy. Wyłazi utajony wielbiciel, Mila lubi soplicę, ale
teraz zdziwiona (nie wiedziała o moim telefonie) przyjmuje
to obojętnie. Powoli sięga do torby.
do 09 depr