odc.3.
- Towarzysze - zastępca chrząknął,  chcąc ochłodzić nabierającą  temperatury sytuację - głosujemy.
Głosujemy: pięć na pięć.
- Cóż wy wyprawiacie - major złapał się za głowę. - Opamiętajcie się. Toż   to kontrrewolucja.
Rozumiałem go. Był odpowiedzialny przed władzą za wybór sekretarza. Za   wybór właśnie tej chudziny,   która została już mianowana przez korpus na   etat sekretarza. A tu burżuazyjne wybory chcą urządzać.
- No towarzysze, jeszcze raz  - zastępcy też zależało. -  Zagłosujmy.
Pięć na pięć. Major opadł bezsilnie na krzesło. Wyciągnął głowę jak   buldog starając się błyszczącymi oczkami zahipnotyzować,  pozabijać. Z   pewnością gdyby mógł, zrobiłby to.  Och,  z jaką by rozkoszą popatrzył,  jakby tak tym durnym mądralom trochę jaja prądem poszczypać. Gdyby tylko   mógł.  Ale nie mógł. Przesuwał więc po taborecie tłusty tyłek,   jakby mu   owsiki dupę żarły i milczał,  a wściekłość aż buchała.  Zastępca jednak walczył dalej. Nie dawał za wygraną. Ostatecznie  "wy się   bawicie, a  nam chodzi o życie". Wiedział,  ba nawet już słyszał: "No   towarzyszu (o ile jeszcze powiedzą towarzyszu, a nie pogardliwie samo  tylko "wy") dobrą robotę zrobiliście.  Dobrą dla Wolnej Europy. ".   A może w ogóle nie będzie z nim nikt rozmawiał. Może towarzysze radzieccy   podpowiedzą: "Tu już samokrytyka nie pomoże. Nie ma co przekonywać. Po   prostu wiecie,   dla dobra sprawy, dobra socjalizmu. Tak. Tu już nie  było zabawy. Tu zaczynała się gra o życie.
- Czy zdajecie sobie sprawę towarzysze,   jaką krzywdę wyrządzacie swoim   nieodpowiedzialnym zachowaniem,   nie mnie ani towarzyszowi majorowi,   ale właśnie towarzyszowi kapitanowi - zaczął z innej beczki.  Na litość. A Polacy wiadomo.
- Ma dwoje dzieci i żonę.  Z czego będzie żył jeśli będziecie się upierać   i nie wybierzecie? Czy macie sumienie wziąć na swoją odpowiedzialność życie jego  i  jego rodziny?
Kościotrupek siedział zgarbiony, ze spuszczoną głową, patrzył w podłogę. Wydawało się,   że za chwilę się rozpłacze.
- A jeszcze towarzysze trzeba sobie powiedzieć,   że będzie to pierwszy wypadek  takiej niesubordynacjiw wojskach lotniczych, takiego braku   zaufania do przełożonych. W jakim świetle to nas postawi. Któż nam  będzie ufał. - Jak się odniosą towarzysze radzieccy - perorował,   ale już nie   słuchałem,  patrzyłem na tego in spe sekretarza. Wyobraziłem sobie jego  żonę piorącą mundur,  bo nie wyglądał,  żeby kiedykolwiek był w pralni. Pomyślałem o dzieciach,   zapewne nędznie żyjących,  politrucy niższych szczebli,   pracy pożytecznej nie wykonywali,  jak wszyscy zresztą ludzie aparatu,   ale z pensji rzeczywiście trudno było się wyżywić, tak i  jak zresztą  pozostałym oficerom,   i poczułem nagle ogromne zniechęcenie do tego  wszystkiego.  Jest  źle,  ale czy akurat ja muszę naprawiać. Inny będzie   sekretarzem niż komitet zwierzchny wyznaczył,  i co z tego. Satysfakcja,  że odbyły się wybory demokratyczne?  Ale rzeczywiście co z kościotrupkiem?   Skąd mu wezmą drugi etat? I to wszystko przeze mnie.  Ja,  znowu  ja,   muszę  w tym uczestniczyć?   Były to teoretyczne rozważania bo wybór sekretarza zatwierdzała jeszcze  wyższa instancja. Demokratyzm centralistyczny stał na straży.
Energia uchodziła ze mnie (banalne porównanie ale prawdziwe) jak   powietrze z przekłutej dętki. Straciłem zainteresowanie dla sprawy. Równie nagle jak i się zaczęło. Co mnie to wszystko obchodzi. Czy naprawdę ma to jakieś znaczenie kto   będzie sekretarzem? Jakie wybory,   jaka demokracja? Człowiekowi chcę chleb od gardła odjąć? Zgłupiałem już chyba do końca.
Jeszcze raz głosowanie. Rzucamy kartki do czapki. Sześć na cztery. Kościotrupek wybrany.   Korpuśny major odsapnął głęboko. Wyciągnął chustkę i głośno siąkając  zasłonił twarz, by ukryć zadowolenie jakie rozlało się po tłustej gębie. Kościotrupek podniósł głowę  i  patrząc w sufit bąkał coś o zaufaniu: że nie zawiedzie,  dziękował za wybór.  itp. Wyuczone formułki. A my, członkowie komitetu, popatrywaliśmy na siebie podejrzliwie: kto się  złamał.  Potem jednak długo nie mogłem pozbyć się uczucia niechęci do siebie. Znowu okazałem się chwiejnym. Niby twardziel,  a w rezultacie miękki jak   nie przymierzając gówno. Ale że trudno żyć w niechęci do siebie,   w końcu   pogodziłem się z sobą,   aż do następnej okazji - których niestety życie mi   nie szczędziło.
Zimę roku 1963 zwaną zimą stulecia jakoś przetrwałem w pokoiku na Izbie Chorych,   dojeżdżając do King i chłopców. Wartburg spisywał się bez zarzutu,  a że dostaliśmy na wyposażenie niemieckie robury (do holowania),   na benzynę wysokooktanową,  więc  z dojazdem nie miałem problemów   finansowych. Nawet raz czy dwa nocowałem u nich,  śpiąc pokotem na  podłodze ale nie można było powiedzieć,  że byłem tym usatysfakcjonowany. Dlatego trzeba ze zrozumieniem sytuacji podchodzić do oceny mojego   postępowania,   które w innej,   sam bym uważał za niemoralne.  Mundur marynarski zmieniłem na lotniczy, stalowy,   ale to nie miało  znaczenia w - powiedzmy - zawieraniu znajomości. (W czasie służby wojskowej   zmieniałem kolor munduru cztery razy. Z piechocińskiego zielonego na   lotniczy stalowy,   potem na lotniczy zielony,   potem na granatowy   marynarski  i  teraz znowu na stalowy. Podobno najbardziej twarzowym był   marynarski.)
Wieczorami,  przy okazji inspekcji Izby, przychodził na drinka lekarz pułkowy kapitan Min.. Sąsiad, można powiedzieć z gabinetu przyjęć przez  korytarz. Cieszyłem się z tych wizyt siedząc samotnie w wieczory zimowe.  Poszliśmy kiedyś na wódkę do Staszka Tomczyka. Miał uroczą żonę, Bogusię, z  lwowskim zaśpiewem chwytającym za serce. Popiliśmy się wszyscy ale ja głowę mam twardą. Spodobałem się B. Naprawdę   piękna i bardzo wrażliwa była, przeciwieństwo Staszka. On od Sasa ona od   lasa zupełnie niedobrana para.
A ja ciągle spragniony pełnego uczucia,    prawie zakochałem się.  To "prawie" to przez pamięć o ograniczeniach i   obowiązkach ciążących na mnie.  Nie mogłem sobie miejsca znaleźć,
  szczególnie po alkoholu,   ale obawa przed tzw.  skandalem zwyciężyła.
  Po latach spotkałem ich w Wrocławiu.  Była nadal bardzo ładna i pamiętała,   ale ja w tym czasie przeżywałem miłość starszego pana do młodej   uwodzicielki.  Wkrótce potem B.  rozeszła się z S.  i wyszła drugi raz za   mąż.  Męczyła się niepotrzebnie,   powiedziała mi , przez dwanaście   "młodych " lat.
Doktor więc prowadzał mnie po "znajomych" i popijaliśmy zdrowo. Początkowo się nie zorientowałem,  że u niego to już nie przyjemność ale  potrzeba. Dlatego kiedy zaprosił mnie do swego domu byłem zaskoczony chłodnym  przyjęciem przez jego żonę,   skądinąd ładną,   zgrabną kobietę. Podała tylko  ogórki kiszone  i  ku memu zawodowi nie chciała z nami usiąść. Prawdziwą  sytuację odkryłem dopiero wtedy,   kiedy w jeden z pierwszych dni wiosny,  na ławce na skwerku,   doktor zaczął mi opowiadać jak go ze wszystkich   stron szpiegują. Tajni agenci z CIA.  Zrozumiałem,  że z nim nie wolno mi   pić. Opowiadano po okolicy,   że był bardzo dobrym lekarzem. Bardzo cenionym za  trafne diagnozy. Nie pierwszy to zresztą przypadek jaki poznałem, że  lekarz,  można powiedzieć chory na "A",  jest uważany za bardzo dobrego. Może jest bliżej natury,  mniej ma barier i oporów? A może po prostu   spodziewają się po nim najgorszego  i  każde udane leczenie,   nie zauważalne  w codziennych czynnościach normalnego lekarza,  staje się zaraz wydarzeniem nieledwie cudownym. Kiedy wyprowadziłem się z Izby po dostaniu mieszkania,   nasze  kontakty urwały się. Zresztą Min. wyjechał na jakieś czas na leczenie,  jak zwykle w takich przypadkach bez rezultatu. Potem przyszedł rozkaz   przenoszący do Wrocławia, do szpitala, że niby tam będzie objęty większa  kontrolą,  ale nie zdążył wyjechać. W międzyczasie wygrał kilkaset tysięcy złotych w Totolotka,  pojechał odebrać nagrodę do Warszawy  i  już nie wrócił,  zapił się tam na śmierć.
Wiosną odszedł z pułku dowódca drugiej eskadry  kpt. Paszkiewicz i objąłem po nim eskadrę. To już  była inna eskadra niż w  Gdyni. Po reformie organizacyjnej,  składała się tylko z pilotów i szefa  sztabu do spraw administracyjnych. Czternastu  ludzi przy pełnej obsadzie. Nie  było techników,  specjalistów, całego zaplecza ludzko-  materiałowo-  technicznego. Samoloty były na stanie eskadry technicznej,  a  zaopatrzeniem szeroko rozumianym zajmował się batalion nie podlegający dowódcy pułku. Chodziło o to, żeby zwiększyć ruchliwość jednostek lotniczych  na wzór zachodnich. Pułk lotniczy to eskadry powietrzne i techniczne,  piloci i samoloty z technikami.. Odpadało więc dowódcy zajmowanie się mundurami,  przepustkami,  szalikami jeśli była to Marynarka,   by całą uwagę mógł skupić na szkoleniu i wychowaniu pilotów. Chwaliliśmy to,  gaża ta sama,  tylko  władza jakby mniejsza.  Człowiek czuł się jednak większym dowódcą, kiedy podlegało mu dwustu ludzi.
Ale na razie z mieszkaniem kłopoty. Lis twardo wypiera  się, że obiecał mi mieszkanie w nowo budowanych domkach. Chce przydzielić,  jak wspomniał przed Nowym Rokiem,  mieszkanie  w starym bloku po wyprowadzającym się  Płachcie. Próbował straszyć,  że wyda rozkaz i będę musiał  zamieszkać,  ale ja się nie bałem. Z wojskiem już nie wiązałem  przyszłości,   byle wytrzyać te cztery lata. Powiedziałem,  że jak tak,  to ja nie opuszczę mieszkania w Babich Dołach,   a rozkazem niech nie straszy bo i tak  nie wykonam, nawet gdybym miał w perspektywie więzienie.  Był wściekły. Jeszcze widać kochanka mu się nie znudziła,  a trzeba przyznać,  że tyłek jak na Babimost nieprzeciętny. Nie tyle ładny co  podniecający. Są takie baby,  które świadome wrodzonych "talentów",  jeszcze  się specjalizują w ich podkreślaniu. Sam jej sposób rozmawiania był w stylu  "każda pozycja to propozycja",  a przy tym ciągła "praca rąk",   odsłaniająca to udo, to jędrną pierś,  itd.  Po kilku latach spotkałem   ją  we Wrocławiu na oporowskim basenie.  Czas wygasił  wdzięki,  ale  kokieteria pozostała.  Straciła jednak już tę babską zniewalającą siłę. I chociaż  oczy nadal strzelały propozycjami, były to już tylko gasnące race,  niezdolne rozniecić nawet  płomyka dawnych  namiętności.
Domki wybudowano, mieszkania rozdzielono z  wyjątkiem jednego,  które stoi puste.  Nie przydziela ani mnie ani  kochance.  Waha się. Ostatecznie jestem dowódcą eskadry, a jej mąż tylko gryzipiórkiem batalionowym.  Swoisty mieszkaniowy pat.  I w tym momencie los przychodzi mu z pomocą. Syrenką  zabija się kapitan Romanow, dowódca SD  z mojego rocznika,  tylko z Grójca. Zwolniło się mieszkanie. Umarli ustępują miejsca żyjącym,  naturalne.  Już drugi raz w wojsku śmierć wykasza  mi drogę do  mieszkania. Tylko tym razem sprawcą był los. W obu jednak otrzymanych  tym  sposobem mieszkaniach szczęścia nie zaznałem. Widocznie w porzekadle  ludowym,   że w mieszkaniu po nieboszczykach niczego dobrego nie należy oczekiwać, coś prawdy jest.
Wreszcie przeprowadzka.  Kinga nie chciała przewozić mebli  z Gdyni. Były zresztą za bardzo w stylu modern. Super nowoczesne na lata 58. Niebrzydkie,  ale trudno było na nich dłużej  posiedzieć, dostawało się odcisków na tyłku. Do kawiarni by się nadawały, wypijesz kawę i zwalniasz miejsce dla następnego,  ale w domu.  Nie zamawiałem więc wagonu,  tylko pojechaliśmy  samochodem do Babich Dołów.  Pojechaliśmy z ciepłej wiosny w pełnym rozkwicie do jej zimnych początków. Nad morzem tylko słonce już nie zimowe, weselsze,  wiosenne, a reszta po staremu - wiosny jeszcze nie widać. Zimne wiatry,  morze spienione,   ledwo widoczne pączki na drzewach. Ale gdy wiatr ucichnie,  chmury słońce odsłonią,  a z nad  niebieskiego morza  powieje  rześkie jodowe powietrze,  wzrok leci hen za  granatową linię horyzontu,  gdzie tajemnicze kraje, gorące i ludne,  palmy i  kolorowe ptaki, gdzie  oddycha się pełną piersią,  czuje wolność.   I szkoda  nam, że to ostatnie spojrzenie. Żal serce  ściska.  Staramy się pocieszyć przypominając, że tu nas łamało,  że wiecznie  zimno, mokro,  że nie było tu dla nas życia. Zagłuszamy "głupie uczucia"  skrywane przed sobą nawzajem. Więc szybko, jak najszybciej, żeby nie było czasu na  rozpamiętywanie,  co by było gdyby było. Rozdajemy,  sprzedajemy za  symboliczną zapłatę nasze meble z XXI wieku. Zabieramy tylko książki,  jakieś półki  i  -  do samochodu. Ruszamy wieczorem, żegnajac Babie Doły bezpowrotnie.  Przed Zbąszyniem w wygwieżdżoną ciepłą, w porównaniu  do Wybrzeża bardzo ciepłą noc, zatrzymujemy się na nocleg. Śpimy w  samochodzie.  W swojej pościeli, wygodnie, na rozkładanych siedzeniach.  Budzi nas piękny poranek,  taki cudny jaki tylko zdarza się wiosną  i napełnia radosnym nastrojem. Aż nie chce się ruszać. Czujemy  pragnienie zatrzymania  tej chwili, czasu.  Robię  zdjęcie.  Zagajnik, samochód  i Kinga ,  beztrosko leżąca w samochodowych   pieleszach. Pamiątka z pożegnania domu nad morzem.
Kupno nowych mebli to wielki kłopot. W dużych miastach  przez  wiele tygodni trzeba dyżurować w sklepach  by być akurat w momencie  rzucenia jakiegoś kompletu. Zwyczajem już stało się dawanie łapówek sklepowym za  informacje o nadejściu  „dostawy”  i  "łaskawym " zostawieniu w magazynie na czas  dojazdu.  W małych miejscowościach nawet takich szans nie ma. Po prostu poza - prymitywnie wykonanymi, zgodnie z gustami panującymi w czworakach - tapczanami czy szafkami,  innych mebli się nie dostarcza.  Jedynym miejscem w PRL gdzie jest  wybór  i  można kupić według upodobania jest Swarzędz.  Jeden tylko warunek - duże  pieniądze.  Ja takich nie miałem ale Kinga tak. Pojechaliśmy. Drogę znałem. Przypomniałem sobie wyprawę sprzed lat z Antosiem Łąckim. Wówczas z Krzesin jechalismy całą paką prymitywną cieżarówką Zis-5.  Wesoło było, łącznie ze strzelaniem deo lamp ulicznych. Teraz bez specjalnych atrakcji.  Podróż super wartburgiem z Kingą, a w Swarzędzu pobyt w centrum handlowym. Tylko brać wybierać.  Kinga oglądnęła kolorowy,  na błyszczącym  jakby z zachodu  papierze, katalog, wyciągnęła plan mieszkania i dobrała sobie meble według upodobania.  Potem  podpisaliśmy  umowę, a  po tygodniu przywieźli  je specjalnie przystosowanym samochodem. Ostrożnie wnieśli,  wycierając  dokładnie buty i według życzenia ustawili.  Obsługa raczej w socjalistycznej  dystrybucji niespotykana.  Mieszkanie zostało umeblowane.  Tym razem bardziej  tradycyjnie,  chociaż lekko  i  elegancko. Było to już nasze drugie wspólne z  Kingą meblowanie,  to znaczy kompletna wymiana mebli na nowe.  Nie wiedziałem,  że czekają nas jeszcze dwie taki operacje.  Cztery garnitury mebli w przeciągu  20 lat.
Przeprowadziłem się z Izby, ale mieszkałem nadal sam z książkami, radiem i telewizorem. Nie wszystkie książki zabraliśmy z Babich  Dołów.  Kinga się uparła i pełne dwa  kosze do bielizny dzieł socrealizmu wyrzuciliśmy do morza. Chciałem je zachować dla historii , ale Kinga ucieła krótko: „To nie historia to wylegarnia moli”. I rzeczywiscie, wystarczałoby ich chyba na „zasiedlenie” całego  osiedlą.

Po umeblowaniu  mieszkania wymuszone  oblewanie. Aluzje i  oblizywanie się na darmowy ochlaj słyszałem od tygodni,  szykowała się cała  armia knajpowych weteranów. Więc bez specjalnego  entuzjazmu, szczególnie King, robimy ochlaj.
Przyszedł też Lis z żoną Marylą. Bardzo uprzejmy i  życzliwy jakby nigdy nic. Jakby nie wyrządził mi tyle przykrości z powodu  tego właśnie mieszkania. Maryla, jego żona, tancerka z Mazowsza, trochę już  przypulchna jak na dziewczę z baletu ale jeszcze ładna i pełna szyku. A  jeszcze Bogusia z mężem,  St. też  z mężem, Grażyna, śniada kierowniczka  kawiarni  i  reszta pań i panów jeszcze nie za bardzo oswojona. Przyjęcie udało się, to znaczy wódki nie zabrakło i  wszyscy się spili według życzenia. Maryla śpiewała, Bogusia zaczęła się  rozbierać,  a St.  czule całować i zanosiło się na coraz weselej, ale zachowanie nie pijącej King powstrzymało te naturalne popędy.
Z Lisem pożegnaliśmy się w pełnej komitywie. Co prawda  trochę bełkotał ale bełkotał życzliwie, wspierając się na ramieniu Maryli,   która o dziwo mocniej stała na nogach od niego,  pozostało jej to chyba ze sceny. Przez chwilę  nawet wydawało mi się, że jest zupełnie trzeźwa,  gdy wychodząc niespodziewanie w drzwiach rozpięła bluzkę i zawołała do mnie:
- Pocałuj  niebożęta na dobranoc,  no pocałuj.
No i na niedzielę  pozostało King  generalne  sprzątanie, a od poniedziałku po staremu  wyjazd do pracy. Mieszkam  nadal sam i w tych sprawach nic się nie  zmieniło.  Latam,   pełnię służby,   przywożę teraz Kingę z małymi na  weekendy,  jak niegdyś w Gdyni i wmawiam sobie że tego chciałem,    że jestem  szczęśliwy.
                    Kiedyś wieczorem w kawiarence, popijam  winiak,  smak zbliżony  do koniaku ale   tańszy. Popijam  i z  przyzwyczajenia  patrzę w oczy Grażyny ,  gdy dosiada się St. - dawna znajoma z Wrocławia. Kiedyś we Wrocławiu przywiozłem na sobotnią  zabawę, ale okazało się że akurat ktoś do mnie  przyjechał.  Więc zawiedzioną dziewczyne zapoznałem z Jurkiem S.
                     Dziewczyna ładna  wesoła,   trafiła mu się jak kurze  ziarno.  Ożenił się.  Była to już  trzecia para  tym sposobem wyswatana  przeze mnie.  Potem we Wrocławiu spotykaliśmy się chodziliśmy nawet razem z   ś. p. Wandeczką na zabawy.  Stasia bardzo mnie lubiła i nawet co mnie  krepowało zachwycała się ,  żem niby taki elegancki i w ogóle.  Potem   rozjechaliśmy się by teraz znowu się spotkać ,  po ośmiu latach w   Babimoście.  Kilka tygodni temu przenieśli Jurka z Wrocławia.
                     Robi się późno Grażyna chce zamykać.  Smutno mi  jak  każdemu pijakowi gdy zamykają knajpę. St. też  popija winiak i na pewno  wyjdzie  z  Grażyną,   przyjaźnią się.  Nawet nie myślę o flircie,    Żona kolegi i  w ogóle za swojska ,  nie ma tego podniecającego uroku co nieznana.  Dopija  kieliszek i widząc że nic jej nie proponuje ,  nachyla się przez stolik i   szepcze :Jurka nie ma,   wpadnij do mnie ,  chcę być z tobą.  Zaskoczony jestem kompletnie.
                    W pierwszej chwili myślę że przesłyszałem się.   Ale ona   poprawia się. Rozwiewa wątpliwości.  Nie podobam ci się Zbysiu?  Mówi to z  czułością  i chrypką  podniecenia. No i cóż ja mogę,   że muszę być dżentelmenem.
                    Wchodzimy po cichutku w milczeniu ,  ach ci sąsiedzi ,  nie  zapalając światła. Mieszkanie identyczne jak moje .  Bez słowa rozbieramy  się i kładziemy się w szerokie małżeńskie łoże.  Nad ranem St. budzi  wzdychając. Widzisz jak by nam było.  ,   gdybyś osiem lat temu we Wrocławiu  nie zostawił mnie .  Teraz nie musiałbyś wychodzić.
                    Schodzę powolutku,  ostrożnie po schodach na chwiejnych  nogach,   a w pustej głowie  myśl.  Przyznaję ,  że dobrze by było ,  ale  za późno na rozważania. Nagle  zauważam że zostawiłem czapkę.  Szybko jak najciszej wracam.   Drzwi  niezamknięte,   czapka na wieszaku.  Z sypialni wychodzi  wymęczona  St.  i  ja już  nie żałuję ,   że 8 lat temu.
Tymczasem szykuje się lot do Pardubic w Czechosłowacji. Mój pierwszy lot za granicę. Cieszę się bo nigdy za granicą  nie byłem. Możliwości zresztą równają się prawie zeru. Dla oficera, do tego  jeszcze pilota, granice zamknięte.  Najpierw musi zwolnić się do cywila,  a potem dopiero po  trzech latach może złożyć podanie o paszport. Taka troska o  tajemnicę. Cieszę się więc, że zobaczę obcy kraj.
W tamtą stronę lecimy dniem, normalną trasą  kluczami,  natomiast główne zadanie mamy wykonać wracając.  Mato być  pozorowany nocny nalot  nieprzyjacielskich bombowców z południa.  Falowy,  jedna fala za drugą,  a  każda niesie - w założeniu - przynajmniej jedną bombę atomową.
Bezchmurnie, kolorowo, pięknie,  jedynie gdy się wzniesie na 10.000 metrów, na zachodzie,  gdzieś nad Berlinem,  ledwo widoczny pasek  chmur.  Forpoczta zapowiadanego na jutro chłodnego frontu. Z tej odległości  lekki rys na przeczystym horyzoncie ale w  rzeczywistości  gruby na  kilka tysięcy metrów wał chmur,  pełen piorunów,  gradu i huraganów. Z sentymentem wspominam mijany Wrocław. Olbrzymi, sięgający czterech tysięcy metrów kłąb dymów i zanieczyszczeń. Niczego poza tą brudną chmurą dostrzec nie można,  a jednak pod tą chmurą są miejsca,  które wywołują wspomnienia, radosne i smutne,  a po grzbiecie przechodzi lekki  dreszczyk nostalgii za minionym.  Dalej  już czyściej  i  znowu widać ziemię. Plamy zieleni, to  góry karkonoskie  spłaszczone wysokością. Tylko z mapy wiadomo,   że to  góry.
A potem już Pardubice.  Lotnisko jak w Babimoście. Identyczne. Wszystkie one  budowano w  Pakcie według jednego projektu.  Różnicę widać dopiero po wyjściu z samolotu. Żołnierze chodzą  w porozpinanych mundurach, a nawet tylko w swetrach. Szokujący to obraz  wojskowej dyscypliny. A oni  tak łażą wszędzie,  jakby nigdy nic. W  budyneczku dyżurnej pary,  na służbie jak się to mówi bojowej,  też nie  lepiej. Żołnierz w mundurze nie pozapinanym to nie żołnierz, to nie wojsko.  Teraz rozumiem dlaczego tylko w Czechosłowacji mogło  powstać dzieło o dzielnym wojaku Szwejku. Nic dziwnego, że każdy kto ma  ochotę, włazi do nich jak chce.  To armia nie do walki  i  zresztą nigdy nie  walczyła,  ale to ich zmartwienie. Jednym słowem wygląda to na niewąski   bałagan. A jedyną zauważoną pozytywna cechą, chociaż trudno powiedzieć, czy  mającą wpływ  na gotowość bojową, jest brak smrodu. Wojskowego smrodu. Po prostu brak   "wojskowego zapachu". U nas śmierdzi,   u ruskich śmierdzi,   a tu nie. Czyżby te niechluje częściej się myły?  Nasze wojsko przecież też raz na tydzień  idzie do łaźni. A jednak w  każdej dyżurce, wartowni czy służbówce zawsze ten smrodek: dziegciu,  pluskiew,  kiszonej kapusty?  A może  nie  mytego ciała i obsranych gaci - trudno to określić.
 
 
 

 rozpaczy.