odc.3.
- Towarzysze - zastępca chrząknął, chcąc ochłodzić nabierającą
temperatury sytuację - głosujemy.
Głosujemy: pięć na pięć.
- Cóż wy wyprawiacie - major złapał się za głowę. - Opamiętajcie
się. Toż to kontrrewolucja.
Rozumiałem go. Był odpowiedzialny przed władzą za wybór sekretarza.
Za wybór właśnie tej chudziny, która została już
mianowana przez korpus na etat sekretarza. A tu burżuazyjne
wybory chcą urządzać.
- No towarzysze, jeszcze raz - zastępcy też zależało. -
Zagłosujmy.
Pięć na pięć. Major opadł bezsilnie na krzesło. Wyciągnął głowę
jak buldog starając się błyszczącymi oczkami zahipnotyzować,
pozabijać. Z pewnością gdyby mógł, zrobiłby to. Och,
z jaką by rozkoszą popatrzył, jakby tak tym durnym mądralom trochę
jaja prądem poszczypać. Gdyby tylko mógł. Ale nie mógł.
Przesuwał więc po taborecie tłusty tyłek, jakby mu
owsiki dupę żarły i milczał, a wściekłość aż buchała. Zastępca
jednak walczył dalej. Nie dawał za wygraną. Ostatecznie "wy się
bawicie, a nam chodzi o życie". Wiedział, ba nawet już słyszał:
"No towarzyszu (o ile jeszcze powiedzą towarzyszu, a nie pogardliwie
samo tylko "wy") dobrą robotę zrobiliście. Dobrą dla Wolnej
Europy. ". A może w ogóle nie będzie z nim nikt rozmawiał.
Może towarzysze radzieccy podpowiedzą: "Tu już samokrytyka
nie pomoże. Nie ma co przekonywać. Po prostu wiecie,
dla dobra sprawy, dobra socjalizmu. Tak. Tu już nie było zabawy.
Tu zaczynała się gra o życie.
- Czy zdajecie sobie sprawę towarzysze, jaką krzywdę
wyrządzacie swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem,
nie mnie ani towarzyszowi majorowi, ale właśnie towarzyszowi
kapitanowi - zaczął z innej beczki. Na litość. A Polacy wiadomo.
- Ma dwoje dzieci i żonę. Z czego będzie żył jeśli będziecie
się upierać i nie wybierzecie? Czy macie sumienie wziąć na
swoją odpowiedzialność życie jego i jego rodziny?
Kościotrupek siedział zgarbiony, ze spuszczoną głową, patrzył w
podłogę. Wydawało się, że za chwilę się rozpłacze.
- A jeszcze towarzysze trzeba sobie powiedzieć, że będzie
to pierwszy wypadek takiej niesubordynacjiw wojskach lotniczych,
takiego braku zaufania do przełożonych. W jakim świetle to
nas postawi. Któż nam będzie ufał. - Jak się odniosą towarzysze radzieccy
- perorował, ale już nie słuchałem, patrzyłem
na tego in spe sekretarza. Wyobraziłem sobie jego żonę piorącą mundur,
bo nie wyglądał, żeby kiedykolwiek był w pralni. Pomyślałem o dzieciach,
zapewne nędznie żyjących, politrucy niższych szczebli,
pracy pożytecznej nie wykonywali, jak wszyscy zresztą ludzie aparatu,
ale z pensji rzeczywiście trudno było się wyżywić, tak i jak zresztą
pozostałym oficerom, i poczułem nagle ogromne zniechęcenie
do tego wszystkiego. Jest źle, ale czy akurat ja
muszę naprawiać. Inny będzie sekretarzem niż komitet zwierzchny
wyznaczył, i co z tego. Satysfakcja, że odbyły się wybory demokratyczne?
Ale rzeczywiście co z kościotrupkiem? Skąd mu wezmą drugi etat?
I to wszystko przeze mnie. Ja, znowu ja,
muszę w tym uczestniczyć? Były to teoretyczne rozważania
bo wybór sekretarza zatwierdzała jeszcze wyższa instancja. Demokratyzm
centralistyczny stał na straży.
Energia uchodziła ze mnie (banalne porównanie ale prawdziwe) jak
powietrze z przekłutej dętki. Straciłem zainteresowanie dla sprawy. Równie
nagle jak i się zaczęło. Co mnie to wszystko obchodzi. Czy naprawdę ma
to jakieś znaczenie kto będzie sekretarzem? Jakie wybory,
jaka demokracja? Człowiekowi chcę chleb od gardła odjąć? Zgłupiałem już
chyba do końca.
Jeszcze raz głosowanie. Rzucamy kartki do czapki. Sześć na cztery.
Kościotrupek wybrany. Korpuśny major odsapnął głęboko. Wyciągnął
chustkę i głośno siąkając zasłonił twarz, by ukryć zadowolenie jakie
rozlało się po tłustej gębie. Kościotrupek podniósł głowę i
patrząc w sufit bąkał coś o zaufaniu: że nie zawiedzie, dziękował
za wybór. itp. Wyuczone formułki. A my, członkowie komitetu, popatrywaliśmy
na siebie podejrzliwie: kto się złamał. Potem jednak długo
nie mogłem pozbyć się uczucia niechęci do siebie. Znowu okazałem się chwiejnym.
Niby twardziel, a w rezultacie miękki jak nie przymierzając
gówno. Ale że trudno żyć w niechęci do siebie, w końcu
pogodziłem się z sobą, aż do następnej okazji - których niestety
życie mi nie szczędziło.
Zimę roku 1963 zwaną zimą stulecia jakoś przetrwałem w pokoiku na
Izbie Chorych, dojeżdżając do King i chłopców. Wartburg spisywał
się bez zarzutu, a że dostaliśmy na wyposażenie niemieckie robury
(do holowania), na benzynę wysokooktanową, więc
z dojazdem nie miałem problemów finansowych. Nawet raz czy
dwa nocowałem u nich, śpiąc pokotem na podłodze ale nie można
było powiedzieć, że byłem tym usatysfakcjonowany. Dlatego trzeba
ze zrozumieniem sytuacji podchodzić do oceny mojego postępowania,
które w innej, sam bym uważał za niemoralne. Mundur marynarski
zmieniłem na lotniczy, stalowy, ale to nie miało znaczenia
w - powiedzmy - zawieraniu znajomości. (W czasie służby wojskowej
zmieniałem kolor munduru cztery razy. Z piechocińskiego zielonego na
lotniczy stalowy, potem na lotniczy zielony, potem
na granatowy marynarski i teraz znowu na stalowy.
Podobno najbardziej twarzowym był marynarski.)
Wieczorami, przy okazji inspekcji Izby, przychodził na drinka
lekarz pułkowy kapitan Min.. Sąsiad, można powiedzieć z gabinetu przyjęć
przez korytarz. Cieszyłem się z tych wizyt siedząc samotnie w wieczory
zimowe. Poszliśmy kiedyś na wódkę do Staszka Tomczyka. Miał uroczą
żonę, Bogusię, z lwowskim zaśpiewem chwytającym za serce. Popiliśmy
się wszyscy ale ja głowę mam twardą. Spodobałem się B. Naprawdę
piękna i bardzo wrażliwa była, przeciwieństwo Staszka. On od Sasa ona od
lasa zupełnie niedobrana para.
A ja ciągle spragniony pełnego uczucia, prawie
zakochałem się. To "prawie" to przez pamięć o ograniczeniach i
obowiązkach ciążących na mnie. Nie mogłem sobie miejsca znaleźć,
szczególnie po alkoholu, ale obawa przed tzw.
skandalem zwyciężyła.
Po latach spotkałem ich w Wrocławiu. Była nadal bardzo
ładna i pamiętała, ale ja w tym czasie przeżywałem miłość starszego
pana do młodej uwodzicielki. Wkrótce potem B. rozeszła
się z S. i wyszła drugi raz za mąż. Męczyła się
niepotrzebnie, powiedziała mi , przez dwanaście
"młodych " lat.
Doktor więc prowadzał mnie po "znajomych" i popijaliśmy zdrowo.
Początkowo się nie zorientowałem, że u niego to już nie przyjemność
ale potrzeba. Dlatego kiedy zaprosił mnie do swego domu byłem zaskoczony
chłodnym przyjęciem przez jego żonę, skądinąd ładną,
zgrabną kobietę. Podała tylko ogórki kiszone i ku memu
zawodowi nie chciała z nami usiąść. Prawdziwą sytuację odkryłem dopiero
wtedy, kiedy w jeden z pierwszych dni wiosny, na ławce
na skwerku, doktor zaczął mi opowiadać jak go ze wszystkich
stron szpiegują. Tajni agenci z CIA. Zrozumiałem, że z nim
nie wolno mi pić. Opowiadano po okolicy, że był
bardzo dobrym lekarzem. Bardzo cenionym za trafne diagnozy. Nie pierwszy
to zresztą przypadek jaki poznałem, że lekarz, można powiedzieć
chory na "A", jest uważany za bardzo dobrego. Może jest bliżej natury,
mniej ma barier i oporów? A może po prostu spodziewają się
po nim najgorszego i każde udane leczenie, nie
zauważalne w codziennych czynnościach normalnego lekarza, staje
się zaraz wydarzeniem nieledwie cudownym. Kiedy wyprowadziłem się z Izby
po dostaniu mieszkania, nasze kontakty urwały się. Zresztą
Min. wyjechał na jakieś czas na leczenie, jak zwykle w takich przypadkach
bez rezultatu. Potem przyszedł rozkaz przenoszący do Wrocławia,
do szpitala, że niby tam będzie objęty większa kontrolą, ale
nie zdążył wyjechać. W międzyczasie wygrał kilkaset tysięcy złotych w Totolotka,
pojechał odebrać nagrodę do Warszawy i już nie wrócił,
zapił się tam na śmierć.
Wiosną odszedł z pułku dowódca drugiej eskadry kpt. Paszkiewicz
i objąłem po nim eskadrę. To już była inna eskadra niż w Gdyni.
Po reformie organizacyjnej, składała się tylko z pilotów i szefa
sztabu do spraw administracyjnych. Czternastu ludzi przy pełnej obsadzie.
Nie było techników, specjalistów, całego zaplecza ludzko-
materiałowo- technicznego. Samoloty były na stanie eskadry technicznej,
a zaopatrzeniem szeroko rozumianym zajmował się batalion nie podlegający
dowódcy pułku. Chodziło o to, żeby zwiększyć ruchliwość jednostek lotniczych
na wzór zachodnich. Pułk lotniczy to eskadry powietrzne i techniczne,
piloci i samoloty z technikami.. Odpadało więc dowódcy zajmowanie się mundurami,
przepustkami, szalikami jeśli była to Marynarka, by całą
uwagę mógł skupić na szkoleniu i wychowaniu pilotów. Chwaliliśmy to,
gaża ta sama, tylko władza jakby mniejsza. Człowiek czuł
się jednak większym dowódcą, kiedy podlegało mu dwustu ludzi.
Ale na razie z mieszkaniem kłopoty. Lis twardo wypiera się,
że obiecał mi mieszkanie w nowo budowanych domkach. Chce przydzielić,
jak wspomniał przed Nowym Rokiem, mieszkanie w starym bloku
po wyprowadzającym się Płachcie. Próbował straszyć, że wyda
rozkaz i będę musiał zamieszkać, ale ja się nie bałem. Z wojskiem
już nie wiązałem przyszłości, byle wytrzyać te cztery
lata. Powiedziałem, że jak tak, to ja nie opuszczę mieszkania
w Babich Dołach, a rozkazem niech nie straszy bo i tak
nie wykonam, nawet gdybym miał w perspektywie więzienie. Był wściekły.
Jeszcze widać kochanka mu się nie znudziła, a trzeba przyznać,
że tyłek jak na Babimost nieprzeciętny. Nie tyle ładny co podniecający.
Są takie baby, które świadome wrodzonych "talentów", jeszcze
się specjalizują w ich podkreślaniu. Sam jej sposób rozmawiania był w stylu
"każda pozycja to propozycja", a przy tym ciągła "praca rąk",
odsłaniająca to udo, to jędrną pierś, itd. Po kilku latach
spotkałem ją we Wrocławiu na oporowskim basenie.
Czas wygasił wdzięki, ale kokieteria pozostała.
Straciła jednak już tę babską zniewalającą siłę. I chociaż oczy nadal
strzelały propozycjami, były to już tylko gasnące race, niezdolne
rozniecić nawet płomyka dawnych namiętności.
Domki wybudowano, mieszkania rozdzielono z wyjątkiem jednego,
które stoi puste. Nie przydziela ani mnie ani kochance.
Waha się. Ostatecznie jestem dowódcą eskadry, a jej mąż tylko gryzipiórkiem
batalionowym. Swoisty mieszkaniowy pat. I w tym momencie los
przychodzi mu z pomocą. Syrenką zabija się kapitan Romanow, dowódca
SD z mojego rocznika, tylko z Grójca. Zwolniło się mieszkanie.
Umarli ustępują miejsca żyjącym, naturalne. Już drugi raz w
wojsku śmierć wykasza mi drogę do mieszkania. Tylko tym razem
sprawcą był los. W obu jednak otrzymanych tym sposobem mieszkaniach
szczęścia nie zaznałem. Widocznie w porzekadle ludowym,
że w mieszkaniu po nieboszczykach niczego dobrego nie należy oczekiwać,
coś prawdy jest.
Wreszcie przeprowadzka. Kinga nie chciała przewozić mebli
z Gdyni. Były zresztą za bardzo w stylu modern. Super nowoczesne na lata
58. Niebrzydkie, ale trudno było na nich dłużej posiedzieć,
dostawało się odcisków na tyłku. Do kawiarni by się nadawały, wypijesz
kawę i zwalniasz miejsce dla następnego, ale w domu. Nie zamawiałem
więc wagonu, tylko pojechaliśmy samochodem do Babich Dołów.
Pojechaliśmy z ciepłej wiosny w pełnym rozkwicie do jej zimnych początków.
Nad morzem tylko słonce już nie zimowe, weselsze, wiosenne, a reszta
po staremu - wiosny jeszcze nie widać. Zimne wiatry, morze spienione,
ledwo widoczne pączki na drzewach. Ale gdy wiatr ucichnie, chmury
słońce odsłonią, a z nad niebieskiego morza powieje
rześkie jodowe powietrze, wzrok leci hen za granatową linię
horyzontu, gdzie tajemnicze kraje, gorące i ludne, palmy i
kolorowe ptaki, gdzie oddycha się pełną piersią, czuje wolność.
I szkoda nam, że to ostatnie spojrzenie. Żal serce ściska.
Staramy się pocieszyć przypominając, że tu nas łamało, że wiecznie
zimno, mokro, że nie było tu dla nas życia. Zagłuszamy "głupie uczucia"
skrywane przed sobą nawzajem. Więc szybko, jak najszybciej, żeby nie było
czasu na rozpamiętywanie, co by było gdyby było. Rozdajemy,
sprzedajemy za symboliczną zapłatę nasze meble z XXI wieku. Zabieramy
tylko książki, jakieś półki i - do samochodu. Ruszamy
wieczorem, żegnajac Babie Doły bezpowrotnie. Przed Zbąszyniem w wygwieżdżoną
ciepłą, w porównaniu do Wybrzeża bardzo ciepłą noc, zatrzymujemy
się na nocleg. Śpimy w samochodzie. W swojej pościeli, wygodnie,
na rozkładanych siedzeniach. Budzi nas piękny poranek, taki
cudny jaki tylko zdarza się wiosną i napełnia radosnym nastrojem.
Aż nie chce się ruszać. Czujemy pragnienie zatrzymania tej
chwili, czasu. Robię zdjęcie. Zagajnik, samochód
i Kinga , beztrosko leżąca w samochodowych pieleszach.
Pamiątka z pożegnania domu nad morzem.
Kupno nowych mebli to wielki kłopot. W dużych miastach przez
wiele tygodni trzeba dyżurować w sklepach by być akurat w momencie
rzucenia jakiegoś kompletu. Zwyczajem już stało się dawanie łapówek sklepowym
za informacje o nadejściu dostawy i "łaskawym
" zostawieniu w magazynie na czas dojazdu. W małych miejscowościach
nawet takich szans nie ma. Po prostu poza - prymitywnie wykonanymi, zgodnie
z gustami panującymi w czworakach - tapczanami czy szafkami, innych
mebli się nie dostarcza. Jedynym miejscem w PRL gdzie jest
wybór i można kupić według upodobania jest Swarzędz.
Jeden tylko warunek - duże pieniądze. Ja takich nie miałem
ale Kinga tak. Pojechaliśmy. Drogę znałem. Przypomniałem sobie wyprawę
sprzed lat z Antosiem Łąckim. Wówczas z Krzesin jechalismy całą paką prymitywną
cieżarówką Zis-5. Wesoło było, łącznie ze strzelaniem deo lamp ulicznych.
Teraz bez specjalnych atrakcji. Podróż super wartburgiem z Kingą,
a w Swarzędzu pobyt w centrum handlowym. Tylko brać wybierać. Kinga
oglądnęła kolorowy, na błyszczącym jakby z zachodu papierze,
katalog, wyciągnęła plan mieszkania i dobrała sobie meble według upodobania.
Potem podpisaliśmy umowę, a po tygodniu przywieźli
je specjalnie przystosowanym samochodem. Ostrożnie wnieśli, wycierając
dokładnie buty i według życzenia ustawili. Obsługa raczej w socjalistycznej
dystrybucji niespotykana. Mieszkanie zostało umeblowane. Tym
razem bardziej tradycyjnie, chociaż lekko i elegancko.
Było to już nasze drugie wspólne z Kingą meblowanie, to znaczy
kompletna wymiana mebli na nowe. Nie wiedziałem, że czekają
nas jeszcze dwie taki operacje. Cztery garnitury mebli w przeciągu
20 lat.
Przeprowadziłem się z Izby, ale mieszkałem nadal sam z książkami,
radiem i telewizorem. Nie wszystkie książki zabraliśmy z Babich Dołów.
Kinga się uparła i pełne dwa kosze do bielizny dzieł socrealizmu
wyrzuciliśmy do morza. Chciałem je zachować dla historii , ale Kinga ucieła
krótko: To nie historia to wylegarnia moli. I rzeczywiscie, wystarczałoby
ich chyba na zasiedlenie całego osiedlą.
Po umeblowaniu mieszkania wymuszone oblewanie. Aluzje
i oblizywanie się na darmowy ochlaj słyszałem od tygodni, szykowała
się cała armia knajpowych weteranów. Więc bez specjalnego entuzjazmu,
szczególnie King, robimy ochlaj.
Przyszedł też Lis z żoną Marylą. Bardzo uprzejmy i życzliwy
jakby nigdy nic. Jakby nie wyrządził mi tyle przykrości z powodu
tego właśnie mieszkania. Maryla, jego żona, tancerka z Mazowsza, trochę
już przypulchna jak na dziewczę z baletu ale jeszcze ładna i pełna
szyku. A jeszcze Bogusia z mężem, St. też z mężem, Grażyna,
śniada kierowniczka kawiarni i reszta pań i panów jeszcze
nie za bardzo oswojona. Przyjęcie udało się, to znaczy wódki nie zabrakło
i wszyscy się spili według życzenia. Maryla śpiewała, Bogusia zaczęła
się rozbierać, a St. czule całować i zanosiło się na
coraz weselej, ale zachowanie nie pijącej King powstrzymało te naturalne
popędy.
Z Lisem pożegnaliśmy się w pełnej komitywie. Co prawda trochę
bełkotał ale bełkotał życzliwie, wspierając się na ramieniu Maryli,
która o dziwo mocniej stała na nogach od niego, pozostało jej to
chyba ze sceny. Przez chwilę nawet wydawało mi się, że jest zupełnie
trzeźwa, gdy wychodząc niespodziewanie w drzwiach rozpięła bluzkę
i zawołała do mnie:
- Pocałuj niebożęta na dobranoc, no pocałuj.
No i na niedzielę pozostało King generalne sprzątanie,
a od poniedziałku po staremu wyjazd do pracy. Mieszkam nadal
sam i w tych sprawach nic się nie zmieniło. Latam,
pełnię służby, przywożę teraz Kingę z małymi na weekendy,
jak niegdyś w Gdyni i wmawiam sobie że tego chciałem,
że jestem szczęśliwy.
Kiedyś wieczorem w kawiarence, popijam winiak, smak zbliżony
do koniaku ale tańszy. Popijam i z przyzwyczajenia
patrzę w oczy Grażyny , gdy dosiada się St. - dawna znajoma z Wrocławia.
Kiedyś we Wrocławiu przywiozłem na sobotnią zabawę, ale okazało się
że akurat ktoś do mnie przyjechał. Więc zawiedzioną dziewczyne
zapoznałem z Jurkiem S.
Dziewczyna ładna wesoła, trafiła mu się jak kurze
ziarno. Ożenił się. Była to już trzecia para tym
sposobem wyswatana przeze mnie. Potem we Wrocławiu spotykaliśmy
się chodziliśmy nawet razem z ś. p. Wandeczką na zabawy.
Stasia bardzo mnie lubiła i nawet co mnie krepowało zachwycała się
, żem niby taki elegancki i w ogóle. Potem rozjechaliśmy
się by teraz znowu się spotkać , po ośmiu latach w Babimoście.
Kilka tygodni temu przenieśli Jurka z Wrocławia.
Robi się późno Grażyna chce zamykać. Smutno mi jak każdemu
pijakowi gdy zamykają knajpę. St. też popija winiak i na pewno
wyjdzie z Grażyną, przyjaźnią się. Nawet
nie myślę o flircie, Żona kolegi i w ogóle za swojska
, nie ma tego podniecającego uroku co nieznana. Dopija
kieliszek i widząc że nic jej nie proponuje , nachyla się przez stolik
i szepcze :Jurka nie ma, wpadnij do mnie ,
chcę być z tobą. Zaskoczony jestem kompletnie.
W pierwszej chwili myślę że przesłyszałem się. Ale ona
poprawia się. Rozwiewa wątpliwości. Nie podobam ci się Zbysiu?
Mówi to z czułością i chrypką podniecenia. No i cóż ja
mogę, że muszę być dżentelmenem.
Wchodzimy po cichutku w milczeniu , ach ci sąsiedzi , nie
zapalając światła. Mieszkanie identyczne jak moje . Bez słowa rozbieramy
się i kładziemy się w szerokie małżeńskie łoże. Nad ranem St. budzi
wzdychając. Widzisz jak by nam było. , gdybyś osiem lat
temu we Wrocławiu nie zostawił mnie . Teraz nie musiałbyś wychodzić.
Schodzę powolutku, ostrożnie po schodach na chwiejnych nogach,
a w pustej głowie myśl. Przyznaję , że dobrze by było
, ale za późno na rozważania. Nagle zauważam że zostawiłem
czapkę. Szybko jak najciszej wracam. Drzwi niezamknięte,
czapka na wieszaku. Z sypialni wychodzi wymęczona St.
i ja już nie żałuję , że 8 lat temu.
Tymczasem szykuje się lot do Pardubic w Czechosłowacji. Mój pierwszy
lot za granicę. Cieszę się bo nigdy za granicą nie byłem. Możliwości
zresztą równają się prawie zeru. Dla oficera, do tego jeszcze pilota,
granice zamknięte. Najpierw musi zwolnić się do cywila, a potem
dopiero po trzech latach może złożyć podanie o paszport. Taka troska
o tajemnicę. Cieszę się więc, że zobaczę obcy kraj.
W tamtą stronę lecimy dniem, normalną trasą kluczami,
natomiast główne zadanie mamy wykonać wracając. Mato być pozorowany
nocny nalot nieprzyjacielskich bombowców z południa. Falowy,
jedna fala za drugą, a każda niesie - w założeniu - przynajmniej
jedną bombę atomową.
Bezchmurnie, kolorowo, pięknie, jedynie gdy się wzniesie na
10.000 metrów, na zachodzie, gdzieś nad Berlinem, ledwo widoczny
pasek chmur. Forpoczta zapowiadanego na jutro chłodnego frontu.
Z tej odległości lekki rys na przeczystym horyzoncie ale w
rzeczywistości gruby na kilka tysięcy metrów wał chmur,
pełen piorunów, gradu i huraganów. Z sentymentem wspominam mijany
Wrocław. Olbrzymi, sięgający czterech tysięcy metrów kłąb dymów i zanieczyszczeń.
Niczego poza tą brudną chmurą dostrzec nie można, a jednak pod tą
chmurą są miejsca, które wywołują wspomnienia, radosne i smutne,
a po grzbiecie przechodzi lekki dreszczyk nostalgii za minionym.
Dalej już czyściej i znowu widać ziemię. Plamy zieleni,
to góry karkonoskie spłaszczone wysokością. Tylko z mapy wiadomo,
że to góry.
A potem już Pardubice. Lotnisko jak w Babimoście. Identyczne.
Wszystkie one budowano w Pakcie według jednego projektu.
Różnicę widać dopiero po wyjściu z samolotu. Żołnierze chodzą w porozpinanych
mundurach, a nawet tylko w swetrach. Szokujący to obraz wojskowej
dyscypliny. A oni tak łażą wszędzie, jakby nigdy nic. W
budyneczku dyżurnej pary, na służbie jak się to mówi bojowej,
też nie lepiej. Żołnierz w mundurze nie pozapinanym to nie żołnierz,
to nie wojsko. Teraz rozumiem dlaczego tylko w Czechosłowacji mogło
powstać dzieło o dzielnym wojaku Szwejku. Nic dziwnego, że każdy kto ma
ochotę, włazi do nich jak chce. To armia nie do walki i
zresztą nigdy nie walczyła, ale to ich zmartwienie. Jednym
słowem wygląda to na niewąski bałagan. A jedyną zauważoną pozytywna
cechą, chociaż trudno powiedzieć, czy mającą wpływ na gotowość
bojową, jest brak smrodu. Wojskowego smrodu. Po prostu brak
"wojskowego zapachu". U nas śmierdzi, u ruskich śmierdzi,
a tu nie. Czyżby te niechluje częściej się myły? Nasze wojsko przecież
też raz na tydzień idzie do łaźni. A jednak w każdej dyżurce,
wartowni czy służbówce zawsze ten smrodek: dziegciu, pluskiew,
kiszonej kapusty? A może nie mytego ciała i obsranych
gaci - trudno to określić.
rozpaczy.