odc.4
Jest wczesne popołudnie, więc Czesi wiozą do miasteczka.
Goszczą w piwiarni pod ratuszem. Wszystko przygotowane. Widocznie
to ichni taki reprezentacyjny lokal. Na stołach knedle i
po pół kufla wybornego piwa. Tylko pół kufla? Dziwimy
się, ale to nie ze skąpstwa - tłumaczą tylko dlatego, że za kilka
godzin odlatujemy. Wszystko elegancko, urzędowo, sztywno. Chciałbym
podpatrzeć ichniego życia, ale nie wolno się rozpraszać. Razem
pojemy, popijemy i razem z powrotem autobusem na lotnisko
odpoczywać przed lotem. Nie rezygnuję jednak z zobaczenia zagranicy. Namawiam,
żeby było raźniej, Staszka Szalę i chyłkiem jak panny,
przez toaletę wymykamy się na "wolność". Rzucamy się w pierwszą uliczkę
od Rynku, byle tylko ujść z oczu "opiekunom".
Po kilkunastu, a może kilkudziesięciu metrach wchodzimy
nagle jakby do innego świata. Nic nie zostało po kolorowej wesołości
Rynku. Szare, obdrapane kamieniczki. Z czarnych bram smrodliwe
wyziewy zastarzałego moczu.
- Uszczypnij w ucho Staszek - wołam, czy to sen? A może my
już w innej czasoprzestrzeni?
Ale jeszcze nie. Idziemy dalej, a w powietrzu smrodek
ustępuje zapachowi piwa. Przed nami piwiarnia z odrapanymi z farby
okiennicami. Piwiarnia "Obyczajna", to znaczy jak nasza Popularna.
W środku gwarno, wesoło, rodzinnie. Grają w szachy, popijają, podśpiewują
- bez fałszu. Dobroduszne uśmiechy, ogólna życzliwość.
- Englisz, englisz - nawołują nas.
Skąd Anglicy? Co za skojarzenia ? Podświadoma tęsknota? Może
nasze olimpijki w błękitnym kolorze. Pewnie tak, ale prócz
tego coś w tym musi być. Nie mamy nawet halerza. Naturalnie nie przyszło
nikomu z naczalstwa do głowy, żeby dać jakieś kieszonkowe,
chociaż na lizaka lub maleńki suvenir. Szala wyciąga papierosa ,
a ja sobie przypominam o nie rozpoczętej paczce Giewontów. Bufetowa
uśmiecha się życzliwie, kołysze potężnym biustem, jak
to bufetowa, widać takie są bez względu na kraj, i pyta się
za ile. Diabli wiedzą za ile. Widzę, że kufel kosztuje półtorej korony,
więc niech da, żeby chociaż po jednym. Ta jednak skrupulatnie czyta
na pudełku cztery złote i sześćdziesiąt groszy. O tu napisane,
pokazuje palcem. Wyciąga z szuflady cztery korony sześćdziesiąt halerzy.
Zgoda? No jakżeby nie. Naturalnie zgoda. Stawiamy sobie po kuflu
i jeszcze jej. Ale nie chce. Uśmiecha się owszem, zachęcająco.
Cycki sobie poprawia, piwa nie pije, ale wzdycha lekko.
Żeby tak już był feirant. Trafia się inny chętny pobratymiec. stawia
piwo. No a potem ogólne zbratanie. Kufle "idą rzędem".
Zapada mrok kiedy się opamiętujemy. W głowach szumi, bufetowa mówi
żebyśmy zostali, padają jakieś adresy, ale musimy na lotnisko;
trudno, będzie wieczór bez pieszczot polskich pilotów. Ogólne zamieszanie.
Rozglądam się czy komendy garnizonu nie widać. Na szczęście nie. Nie szukają,
jeszcze. Grubaska zapina kolejny raz guzik bluzki, ach co ona ma
z tymi piersiami, w żadną bluzkę się nie mieszczą. Namawia
jakiegoś znajomego z samochodem. Ładujemy się w skodę i
za chwilę jesteśmy na lotnisku. W samą porę by zdążyć na odprawę.
Króciutko. Wszystko przyśpieszone, bo od zachodu front,
idzie szybciej niż meteorolodzy przewidywali. To już nie cienki
rąbek na horyzoncie, lecz ciemność połykająca galaktyki. Jeszcze
gromów nie słychać ale pioruny błyskają jak race na Sylwestra.
Dawaj, dawaj. Do kabin. Z głową ciężką ale w rozkosznym nastroju
podłączam się do swojego ptaka. Radio i maska tlenowa. Najważniejsze.
Kilka haustów tlenu. Oddychać głęboko. Jeszcze, jeszcze.
I już dobrze. Zupełnie dobrze. Lekka tylko goryczka po pilznerze i
przelotna tęsknotka za. Boże co za paskudna natura. Ciągle w
poszukiwaniu.
Od zachodu pokrywają wszystko egipskie ciemności. Nic nie widać.
Jakby niebo zniknęło. Każda błyskawica to przerażające oślepienie,
przyrządów długo nie widać. Każą lecieć pod chmurami, niżej
burz. Nie wyżej niż siedemset metrów. Nisko. Trzeba bardzo
uważać, bo wystarczyło bym przez chwilkę pomyślał o piwiarni
, a już światła pozycyjne zamieniły się w ogniste kule.
Znak, że wpadłem w chmury. Patrzę na wysokościomierz - 1.000
m. Trzeba niżej. Na drodze jednak Śnieżka.
Ponad 1.600 m. Muszę uważać, ale nic nie widać. Żadnych świateł.
Żadnego odniesienia. Trudno, dla pewności nabieram dwa tysiące,
lepiej walczyć z burzą niż przykleić się do góry. Zanurzam się ponownie
w gęstą, czarną maź. Nic w niej nie istnieje. Tylko ja i podświetlone
zegary. Aby tylko przelecieć Śnieżkę. Jeszcze trochę wysokości,
najwyżej wpadnę w burzę, Mig powinien wytrzymać. Mocny to samolot.
Za Wrocławiem, według ARK, schodzę niżej. Na czterystu
metrach jestem pod chmurami ale pogoda coraz gorsza. Zwiększam szybkość,
spieszę się. Kiedy ląduję w Babimoście samolotem szarpią już porywy
burzowego wiatru i padają pierwsze krople frontowego
deszczu. Zdążyłem. Z lądowania w takich warunkach zawsze odczuwam
satysfakcję. Słodkie odprężenie. Jak po miłosnym uścisku.
Ogarnia uczucie spokojnej szczęśliwości. Jest ciemno, wilgotno,
ciepło. Osiedle już śpi. A gdy odjeżdża odwożący autobus, zapada
zupełna cisza. Otrząsając czapkę z deszczu wchodzę do pustego mieszkania.
Obszerne dwa pokoje, duża kuchnia i łazienka, wrażenie smutnego
osamotnienia. Nie mogę usnąć. Mam do wyboru "lekarskie" pastylki
(glimid)" lub winiak w barku. Jutro lotów nie ma, wybieram winiak. Rano
winiak widać na twarzy, budzi zazdrość. Aleś zabalował. Powiedz jaka ona.
Ty to masz dobrze. Uśmiecham się gorzko, cóż oni wiedzą
o mnie, o tym jak mi "dobrze". Po tygodniu dowiedziałem
się, że był jeszcze inny obraz naszego lotu do Pardubic,
dla mnie nieznany. Siedziałem w naszej wojskowej kawiarence i porównywałem
bufetową Grażynę to tej z Pardubic, gdy dosiadł się Staszek
Szala.
- No co zahandlujemy?
Nie zrozumiałem o co chodzi. Nachylił się lecz zamilkł,
czekając aż Grażyna - znaczy bufetowa - postawi kieliszek winiaku.
Robiła to z niepowtarzalnym wdziękiem aż śniada, okrągła jak
piłka pierś wypadła z dekoltu. Bez żenady, spokojnie wepchnęła ją
za stanik poprawiając bluzkę. Ale tej z Pardubic nie przebiła,
uśmiechnąłem się. Ale co ciekawe, nie spotkałem piersiastej bufetowej
by bluzkę zapinała pod szyją (sic).
- Coś się tak zapatrzył - niecierpliwił się Szala - Cycek
nie widziałeś? Robimy interes?
O czym on gada? Głupi. Jeśli już coś u Grażyny, to może śniade,
grube uda, ale nie gruczoły mleczne. Do zdziecinnienia jeszcze mi daleko,
nigdy nie miałem kompleksu Edypa.
- Ale o jaki interes chodzi? Co masz na myśli?
Okazało się, że na wylocie do Pardubic można było
dobrze zarobić. Wszyscy którzy lecieli- oprócz mnie i Szali - wieźli
spirytus. Każdy w kabinie kilka flaszek z powbijanymi igłami od strzykawek
, żeby nie rozerwało ciśnienie. King okrutnie łakomi na spirytus.
Osuszyli dokładnie nawet nasze instalacje przeciwoblodzeniowe
z wątpliwego smakowo płynu. Każdy samolot miał bowiem w specjalnym
zbiorniczku do półtora litra czystego, aptecznego spirytusu na wypadek
oblodzenia. Zbiorniczek zbudowany był z surowego żelaza więc spirytus
nasiąkał zapachem przy którym końskie szczyny wydawały się perfumami.
Ale byli tacy co pili. Czechom też widocznie ten żelazowy smrodek
nie przeszkadzał, bo wysuszyli do dna. Za pieniądze ze sprzedaży
spirytusu przywieziono zamki błyskawiczne, wielki
w kraju rarytas. Zysk podobno niesamowity.
Teraz szykuje się lot do Cottbus. Blisko, za Odrę, ale
to już zagranica i do tego NRD. Rozchwytują tam podobno złoto. Obojętnie
w jakiej postaci, aby złoto. Inni już się szykują,
kupują obrączki. Słuchałem, słuchałem i nabrałem
apetytu. Któż by nie chciał dorobić do więcej niż skromnej (niecałe
dwa tysiące) pensji. Najtrudniej jednak o pieniądze. Obrączki
po sześćset, komplet za 1.200 zł, to suma daleko wykraczająca poza
nasze możliwości. Na szczęście znalazł się jubiler w Zielonej Górze,
który zgodził się dać nam dwie pary bez pieniędzy. W komis,
jak sam powiedział. Zapłacimy po powrocie. Pełne zaufanie. Nie dopuszczał
myśli, że możemy nie wrócić. Zostać w niebie, jak to zwyczajne
u pilotów, a on wtedy musiałby czekać wiele lat,
by tam też się dostać. A tam i tak podobno pieniądze nie mają
wartości, a nasze na pewno.
Nie przykładaliśmy specjalnej uwagi do lotu, zresztą pogoda
była wspaniała, a sam Cottbus prawie na granicy, blisko.
Za to wszystkie myśli pochłaniał nasz "interes". Już cieszyliśmy
się z wielkiego zysku i snuliśmy różne
pomysły na wydanie spodziewanej "kupy pieniędzy".
Cottbus naprawdę bliziutko. Dziesięć minut lotu i lotnisko,
takie same jak w domu. Jedziemy do miasta z przewodnikiem, szeregowcem
Ślązakiem umiejącym po polsku. Moglibyśmy się go spytać jak z
obrączkami, ale on cały czas opowiada, że on i jego koledzy
chcieliby uciec na zachód. Prowokator czy naiwny. Odpowiadamy zdawkowo.
Boimy się. Za otwarcie gada na komunę.
Gdy tylko dojechaliśmy do miasta, zaraz z autobusu -
ze Staszkiem po sklepach. Sprzedać. Niedoświadczeni, nie mamy pojęcia
gdzie się ruszyć. Więc do knajpy. Obyczaje knajpiane podobne do siebie
na całym świecie , najłatwiej będzie się dogadać. A wiadomo
co jest najlepszym tłumaczem. Jednak spotkał nas zawód. Po pokazaniu
obrączek barman przecząco kręci głową.
- Englisz, Englisz. dotyka palcem naszych olimpijek.
Zbywa nas jakby wcale złota nie widział. Widać moje and zamiast
und popieprzyło mu w głowie. Nalewa po dwadzieścia pięć gram sznapsa,
a jakiś podpity staruch klepie nas po ramieniu.
- Englisz, ach so Englisz. Ich war Jagerflieger.
Messer ein hundert nein. Ich war gefligen - puka się palcem
w pierś dla lepszego zrozumienia.
Budzą się we mnie mieszane uczucia, ale w końcu działa
odruch warunkowy - przeważa złość. Nie, z Niemcem, hitlerowcem,
choćby i pilotem, wódki nie będę pił. Wychodzimy z knajpy. Sprzedamy
gdzie indziej.
Ale nie było to takie proste. Przecież nie będziemy na ulicy pokazywać
złota. Wyciągnąłem gdzieś z pamięci słowo kreis. Że niby krąg,
to tak według mnie, jak obrączki, ale Niemcy o
tym nie wiedzieli. Nikt nie rozumiał. W końcu jeden ze sprzedawców,
gdy pokazaliśmy złote krążki zbladł, pokręcił przecząco głową,
wyszeptał coś co brzmiało jakby ring i rękami wymownym gestem pokazał
kraty. Że niby za nie więzienie. Byliśmy bliscy rozpaczy. Dopiero
młoda para stojąca w jubilerskim sklepie w kolejce wybawiła z opresji.
Dziewczyna wyjaśniła, że on myślał, że my Englisz. Znowu Englisz.
Jakby w całym Obozie wyczekiwali Anglików jak zbawców. A w
ogóle to nie wolno handlować złotem. Ale oni kupią bo nam wierzą,
a małżonek w złotych kajdanach pewniejszy niż w srebrnych
- śmieliśmy się każdy po swojemu. Oni po niemiecku my po polsku.
Młodzi byli, odważni, nie przytłoczeni. Wypadliśmy na ulicę,
a pozostała zaledwie godzina do odjazdu na lotnisko. Stoimy niezdecydowani
co i gdzie kupić. W swojej naiwności nie uwzględniliśmy, że
najpierw aby robić interesy, trzeba wiedzieć. Trzeba znać.
Mieć już umówione. Na szczęście ktoś krzyknął:
- Cześć rodacy!
Jakiś cywil, lekko podchmielony.
- Skąd?
- Z Babiegomostu.
- A ja z Poznania. Co, nie macie czasu, ile? Godzinę?
To tylko kosmetyki i instrumenty. Najlepiej harmonie.
Dziękujemy zbawcy. I jak frygi albo lekko stuknięci biegaliśmy pytając:
wo ist die Ladenwaren? czy coś w tym rodzaju wymyśliliśmy. W końcu jest,
znaleźliśmy jakiś dom towarowy, nasze źródełko dla spragnionych.
Są akordeony, ale za drogie. Pieniędzy nie starczało. Więc
szukamy szminek, ale też drogie. Gdy zaczęliśmy przeliczać,
to właściwie żadna się nie opłacała. Czas jednak się kończył
i w końcu kupiliśmy najtańsze: akordeon ośmiobasowy i szminki
po pół marki sztuka. Jak się potem okazało, akordeon to była właściwie
młodzieżowa zabawka, bez specjalnej wartości instrumentalnej, a my
ledwośmy zdążyli na autobus.
Na lotnisku kłopot. Szminki po mapnikach, ale co z harmonią.
W futerale czy bez, nijak do kabiny nie wchodzi. Prawdziwa
rozpacz. Dopiero inżynier pułku za pół litra zgodził się wziąć do
swojej kabiny. Leciał na sparce w drugiej i żeby nie blokować sterów
musiał akordeon trzymać w uniesionych rękach. Na szczęście nie był
to długi lot i biedaczek wytrzymał.
Po dwóch tygodniach w kawiarence, znowu Grażyna,
znowu wypadające piersi i Stasio. Siedzimy smętnie. Szminki nie idą,
akordeonu nikt nie chce. Skąd pieniędzy dla jubilera w Zielonej.
O zarobku nie ma mowy, żeby tylko dużo nie stracić. W końcu
Staszek upycha akordeon jakiemuś komitetowi rodzicielskiemu do wiejskiej
szkoły, a szminki rozdajemy po koszcie własnym. Grażynie
odpalamy gratis kilka sztuk krzyczącego karminu. Kolor dobry dla
śniadych brunetek. Z wdzięczności stawia butelkę winiaku. Ech, żeby
tak jeszcze , ale to zastrzeżone dla męża i kochanka.
Wystarczy winiak. Ja tylko żartuję bo nawet jak by,
byłbym w kłopocie, ślubowanie i nie lubię kolejek. Tak
więc transakcję kończymy winiakiem pogłębionym piwkiem i rozochoceni
rozchodzimy się. Staszek podobno ma się żenić, w mieszkaniu
czeka narzeczona, a ja do pustego komfortu ? Wizja samotnego
wieczoru zmienia radykalnie nastrój. Robi się smutno. Idę do
Krysi.
Krysia panienka z pocztowego
okienka. Szara myszka by się wydawało, a fantazja,
ho, ho. Mąż w Sowietach na szkoleniu, dzieci
u mamy, serce spragnione. Zawsze gotowa,
zawsze chętna, bardzo swobodna. Zakochała się przez okienko
gdy wysyłałem list. Za każdym spotkaniem cieszy się że jestem
jej kochankiem. Trochę się krzywię na tego kochanka,
brzmi mi to pejoratywnie. Wolałbym inne określenie,
ale skoro mówi że jest szczęśliwa , bo przed mężem musi udawać,
(sytuacja chyba z któregoś romansu, które pożera seriami
nudząc się w okienku) to niech jej będzie. Nie bądźmy hipokrytą.
Potem pocieszony siadam do wspomnień o Antosiu Stojowskim. Piszę
bez myśli o publikacji, piszę dla Niego i dla siebie.
W tym czasie, nasz dowódca korpusu generał
Paździor, zdobył maturę w wieczorowym technikum we Wrocławiu przy
wojskowych zakładach DELTA-HYDRAL. Technikum powstało jako
odzew na uchwałę Biura Polityczne PZPR, która zobowiązywała zarówno
aparat instancji jak i oficerów LWP, do przynajmniej średniego
wykształcenia. Przystąpiono więc do intensywnego "dokształcania "
oficerów na wzór działaczy partyjnych. I w ramach tych partyjnych
działań, zgodnie z rozkazem uzyskał nasz generał średnie
wykształcenie. Uważał to za niebywałe osiągnięcie, dowód wielkiej
mądrości czego nie omieszkał zaraz okazać. Jeszcze na kacu po
maturalnym przyjęciu. wezwał swego podwładnego nb. ucznia tego samego
technikum tylko klasę niżej, oficera operacyjnego korpusu,
pułkownika N. i złajał go żołnierskimi słowami
wobec całego sztabu za brak. no właśnie, średniego wykształcenia.
- Wam być dowódcą kompanii wartowniczej w leśnym garnizonie, a nie
oficerem operacyjnym lotniczego korpusu - wykrzykiwał. - Pułkownik,
siwy już , a bez matury. Jak wam nie wstyd.
itd. itd.
Pułkownik, żołnierz frontowy, wysłuchawszy na baczność
wymysłów generała, wziął na ambit i umarł, na zawał. Ale generał
nie zamierzał na tym poprzestać. On naprawdę uwierzył, że świadectwo maturalne
zmieniło go w geniusza, bo zaraz zaczął wymyślać różne lotnicze
taktyki.
Był to czas kiedy nasza obrona przeciwlotnicza w dużym zakresie,
z dnia na dzień, przestała istnieć. Stało się to za sprawą
Amerykanów, którzy w Wietnamie rozpoczęli atakowanie celów naziemnych z
bardzo małych wysokości, rzędu stu metrów i niższych. Taki sposób
prowadzenia ataków umożliwiały im nowe typy samolotów wprowadzanych
na uzbrojenie. Były one bardzo bogato wyposażone w elektronikę
umożliwiającą zarówno lot jak i prowadzenie orientacji na bardzo
małych wysokościach. Wysokość 20 - 50 metrów przy szybkościach
do 1.000 km/godz czyniły samoloty niewidoczne dla radaru. A przy
tym rakiety odpalane były z odległości 20 kilometrrów z celnością
do 10 metrów. Nasze radary już poniżej wysokości 400
- 500 metrów praktycznie były bezradne. A jeśli nawet
cel ukazał się na ekranie, to na bardzo krótko, nie dłużej niż jeden dwa
impulsy. Ot, taki świetlny punkcik. Zabłyśnie i zniknie, samolot
wyleciał poza zasięg działania. Przydatność do określenia kursu,
prędkości celu, żadna. Przed nalotami więc na takich wysokościach
byliśmy praktycznie bezbronni.
I na tym polu właśnie generał postanowił się popisać
swoim geniuszem. Uwolniony od obowiązków szkolnych myślał, myślał,
aż wymyślił. Patrolowanie szykiem kolumnowym, jeden
samolot za drugim, gęsiego. Miałem pecha, jak się potem okazało,
że na próbę wyznaczono moją eskadrę. Bo kiedy zapoznałem się
z "naukowym projektem" od razu zrozumiałem, że oparty jest na błędnym
założeniu. Nie omieszkałem naturalnie, zgodnie ze swoją naturą, a
wbrew rozsądkowi, powiedzieć o tym kolegom. No i na efekt nie przyszło
mi długo czekać. Zobaczyłem to już przed startem. Oblicze generała
poprzednio jaśniejące życzliwością, teraz zaciągnięte było chmurą
w której czaił sie piorun niechęci, a może nawet nienawiści.
Rozpoczęliśmy loty. Metoda wykrywania celów na
małej wysokości, według generała, miała polegać na lataniu kolumną
po ustalonej trasie, tam i z powrotem i przechwyceniu
nadlatującego nieprzyjaciela. Sam lot był skomplikowany
i wymagał maksymalnej koncentracji wszystkich uczestniczących
w ćwiczeniu, a szczególnie pilotów. Niewielka wysokość zmuszała do wypatrywania
przeszkód, rozmaitych kominów, masztów z jednoczesnym ścisłym
prowadzeniu orientacji. Absorbowało to bardzo pilotów i na
samo wypatrywanie nieprzyjaciela mogli poświecać niewiele uwagi. Amerykanom
"załatwiał" te wszystkie czynności pokładowy radar i autopilot.
Drugim ważnym elementem odwracającym uwagę od wroga była konieczność
utrzymywania stałej odległości w kolumnie. Trzeba było bez
przerwy śledzić samolot lecący przed i za sobą. No i
najważniejsze, obserwować spodziewany kierunek nalotu nieprzyjaciela.
Zasadniczy jednak błąd w założeniu polegał na tym, że patrolujący pilot
mógł zauważyć nadlatujący samolot w odległości około pięciuset, a
w wyjątkowych warunkach do tysiąca metrów. Odległość tę
samolot atakujący z szybkością na przykład 900 km/godz pokonuje
najdłużej w cztery sekundy. W tym czasie myśliwiec powinien:
wykonać zakręt o 90 stopni, zakładając, że przeciwnik nie zmieni
kursu, dogonić nieprzyjaciela i zniszczyć. Na skręt o 90 stopni,
biorąc poprawkę na opóźnienie reakcji po dostrzeżeniu celu, i utrzymujac
szybkość 500 km/godz. (ekonomiczna szybkość patrolowania) potrzeba
około 10-ciu sekund. Przyjmując nawet, że idzie wszystko idealnie
i samolot jednocześnie rozpędza szybkość do 900, znajdzie się
on za celem w odległości trzech - czterech kilometrów.
W takiej sytuacji jedna szansa na sto, że nie straci
z nim kontaktu wzrokowego. A nawet jeśli pilot nie zgubi
nieprzyjaciela i cel nie zwiekszy szybkości , to zważywszy na niewielką
różnicę w szybkościach ścigającego i ściganego około 60 km/godz ,
czas pościgu wyniesie conajmniej 4 minuty na odcinku
ponad 70 km. W końcu zabraknie paliwa lub terytorium
Polski.
Ale rozkaz jest rozkazem, wykonać trzeba. Poleciało
nas ośmiu. Jeden za drugim w odległości około kilometra. Latamy
po wyznaczonej trasie tam i z powrotem pilnie wypatrując "wroga",
trudno jednak na tle ziemi go dostrzec. Koledzy pozorujący
cel lecą na zmniejszonej szybkości 600, i podwyższonej (w stosunku
do Amerykanów) wysokości 200 m. Podają swoje położenie, uprzedzają,
ale wszystko na nic. Przelatują jak przez sito. Zasrebrzy się
co najwyżej taki na tle jakiejś zielonej kępy drzew, człowiek założy
skręt i. już celu nie widać. Zniknął gdzieś na tle pełnej refleksów
ziemi. Nie udało się wykonać ani jednego skutecznego przechwycenia.
W końcu po całodziennym spalaniu paliwa, generał daje za wygraną. Rezygnuje.
Nie mogłem sobie odmówić satysfakcji i pomądrzyłem się: a nie mówiłem?
Zapomniałem o starym przysłowiu: że ten się śmieje, kto się
śmieje ostatni." Zapomniałem, że te moje gadki zostaną
przechowywane czekając na odpowiednią chwilę.
jego