odc.4
Jest wczesne popołudnie,  więc Czesi  wiozą do  miasteczka. Goszczą w piwiarni pod ratuszem. Wszystko przygotowane.  Widocznie to ichni taki reprezentacyjny lokal.  Na stołach knedle  i  po  pół  kufla wybornego piwa.  Tylko pół kufla? Dziwimy się, ale to nie ze skąpstwa - tłumaczą tylko dlatego,  że za kilka godzin  odlatujemy. Wszystko elegancko,  urzędowo, sztywno. Chciałbym podpatrzeć ichniego życia,  ale nie wolno się  rozpraszać. Razem pojemy, popijemy i razem z powrotem  autobusem  na  lotnisko odpoczywać przed lotem. Nie rezygnuję jednak z zobaczenia zagranicy. Namawiam, żeby było raźniej,   Staszka Szalę i chyłkiem jak panny,  przez toaletę  wymykamy się na "wolność". Rzucamy się w pierwszą uliczkę od Rynku,  byle tylko ujść z oczu "opiekunom".
Po kilkunastu,  a może kilkudziesięciu metrach wchodzimy  nagle jakby do innego świata. Nic nie zostało  po kolorowej wesołości  Rynku.  Szare, obdrapane kamieniczki. Z czarnych  bram smrodliwe wyziewy  zastarzałego moczu.
- Uszczypnij w ucho Staszek - wołam,  czy to sen? A może my już w innej czasoprzestrzeni?
Ale jeszcze nie.  Idziemy dalej, a w  powietrzu smrodek ustępuje zapachowi piwa. Przed nami piwiarnia z  odrapanymi z farby okiennicami. Piwiarnia "Obyczajna", to znaczy jak nasza  „Popularna”.  W środku gwarno, wesoło,  rodzinnie. Grają w szachy, popijają, podśpiewują - bez fałszu. Dobroduszne uśmiechy, ogólna  życzliwość.
- Englisz,  englisz - nawołują nas.
Skąd Anglicy? Co za skojarzenia ?  Podświadoma tęsknota? Może nasze olimpijki w błękitnym kolorze. Pewnie  tak,  ale prócz tego coś w tym musi być.  Nie mamy nawet halerza. Naturalnie nie przyszło nikomu   z naczalstwa do głowy, żeby dać jakieś kieszonkowe, chociaż na lizaka lub  maleńki suvenir. Szala wyciąga papierosa ,  a ja sobie przypominam o nie  rozpoczętej paczce Giewontów. Bufetowa uśmiecha się życzliwie,  kołysze potężnym  biustem,  jak to bufetowa, widać  takie są bez względu na kraj,  i pyta się za ile.  Diabli wiedzą za ile. Widzę, że kufel kosztuje półtorej korony, więc niech  da, żeby chociaż po jednym. Ta jednak skrupulatnie czyta na pudełku  cztery  złote i sześćdziesiąt groszy. O tu napisane,  pokazuje palcem. Wyciąga z szuflady  cztery korony sześćdziesiąt halerzy. Zgoda? No jakżeby nie. Naturalnie  zgoda. Stawiamy sobie po kuflu i jeszcze jej. Ale nie chce. Uśmiecha się  owszem,  zachęcająco. Cycki sobie poprawia,  piwa nie pije,  ale wzdycha lekko.  Żeby tak już był feirant. Trafia się inny chętny pobratymiec. stawia  piwo. No a potem ogólne zbratanie. Kufle "idą rzędem".
Zapada mrok kiedy się opamiętujemy. W głowach szumi, bufetowa mówi żebyśmy zostali,   padają jakieś adresy, ale musimy na lotnisko;  trudno, będzie  wieczór bez pieszczot polskich pilotów. Ogólne zamieszanie. Rozglądam się czy komendy garnizonu nie widać. Na szczęście nie. Nie szukają, jeszcze. Grubaska zapina kolejny raz guzik bluzki,  ach co ona ma z tymi piersiami, w  żadną bluzkę się nie mieszczą.  Namawia jakiegoś znajomego z samochodem.  Ładujemy się w skodę  i  za chwilę jesteśmy na lotnisku.  W samą porę by zdążyć na odprawę. Króciutko. Wszystko  przyśpieszone,  bo od zachodu  front,  idzie szybciej niż meteorolodzy przewidywali.  To już  nie cienki  rąbek na horyzoncie,  lecz ciemność połykająca galaktyki.  Jeszcze gromów  nie słychać  ale pioruny błyskają jak race na Sylwestra.
Dawaj, dawaj. Do kabin. Z głową ciężką ale w rozkosznym  nastroju podłączam się do swojego ptaka. Radio i maska tlenowa.  Najważniejsze. Kilka haustów tlenu. Oddychać głęboko.  Jeszcze,   jeszcze. I już dobrze. Zupełnie dobrze. Lekka tylko goryczka po pilznerze i  przelotna tęsknotka za.  Boże co za paskudna natura. Ciągle w  poszukiwaniu.
Od zachodu pokrywają wszystko egipskie ciemności. Nic nie widać. Jakby  niebo zniknęło. Każda  błyskawica to przerażające oślepienie, przyrządów długo nie widać.  Każą lecieć pod  chmurami, niżej burz.  Nie  wyżej niż siedemset metrów. Nisko. Trzeba bardzo uważać, bo wystarczyło bym przez chwilkę  pomyślał  o piwiarni , a  już światła   pozycyjne zamieniły się w ogniste kule. Znak,  że wpadłem w chmury. Patrzę na wysokościomierz -  1.000 m.  Trzeba   niżej.  Na drodze jednak  Śnieżka. Ponad 1.600 m. Muszę uważać, ale nic nie  widać.  Żadnych świateł.  Żadnego odniesienia.  Trudno,  dla pewności nabieram dwa tysiące,  lepiej walczyć z burzą niż przykleić się do góry. Zanurzam się ponownie w gęstą, czarną  maź. Nic w niej nie istnieje. Tylko ja i podświetlone zegary. Aby tylko  przelecieć Śnieżkę. Jeszcze trochę wysokości,   najwyżej wpadnę w burzę,  Mig powinien wytrzymać. Mocny to samolot.
Za Wrocławiem, według ARK,  schodzę niżej. Na czterystu  metrach jestem pod chmurami ale pogoda coraz gorsza. Zwiększam  szybkość,  spieszę się. Kiedy ląduję w Babimoście samolotem szarpią już  porywy burzowego wiatru  i  padają pierwsze krople frontowego  deszczu.  Zdążyłem. Z  lądowania w takich warunkach zawsze odczuwam satysfakcję.  Słodkie odprężenie.  Jak po miłosnym uścisku.  Ogarnia uczucie spokojnej  szczęśliwości.  Jest ciemno, wilgotno, ciepło. Osiedle już śpi.  A gdy  odjeżdża odwożący autobus, zapada zupełna cisza. Otrząsając czapkę z  deszczu wchodzę do pustego mieszkania. Obszerne dwa pokoje, duża kuchnia i  łazienka,  wrażenie smutnego osamotnienia. Nie mogę usnąć. Mam do wyboru  "lekarskie" pastylki (glimid)" lub winiak w barku. Jutro lotów nie ma, wybieram winiak. Rano winiak widać na twarzy, budzi zazdrość. Aleś zabalował. Powiedz jaka ona. Ty to masz dobrze. Uśmiecham się gorzko,  cóż   oni wiedzą o mnie,  o tym jak mi "dobrze".  Po  tygodniu dowiedziałem się,  że był jeszcze inny obraz  naszego lotu do Pardubic,  dla mnie nieznany. Siedziałem w naszej wojskowej  kawiarence i porównywałem bufetową Grażynę to tej z Pardubic,  gdy dosiadł  się Staszek Szala.
- No co zahandlujemy?
Nie zrozumiałem o co chodzi.  Nachylił się lecz zamilkł,   czekając aż  Grażyna - znaczy bufetowa - postawi kieliszek winiaku. Robiła to z niepowtarzalnym wdziękiem  aż  śniada, okrągła jak piłka pierś  wypadła z dekoltu. Bez żenady, spokojnie wepchnęła ją za stanik poprawiając  bluzkę. Ale tej z Pardubic nie przebiła,  uśmiechnąłem się. Ale co ciekawe,  nie spotkałem piersiastej bufetowej by bluzkę zapinała pod szyją  (sic).
- Coś się tak zapatrzył - niecierpliwił się Szala -  Cycek nie widziałeś?  Robimy interes?
O czym on gada? Głupi. Jeśli już coś u Grażyny,  to może śniade, grube uda, ale nie gruczoły mleczne. Do zdziecinnienia jeszcze mi daleko, nigdy nie  miałem kompleksu Edypa.
- Ale o jaki interes chodzi? Co masz na myśli?
Okazało się,  że na wylocie do Pardubic  można było  dobrze zarobić. Wszyscy którzy lecieli- oprócz mnie i Szali - wieźli  spirytus. Każdy w kabinie kilka flaszek z powbijanymi igłami od strzykawek ,  żeby nie rozerwało ciśnienie. King okrutnie łakomi na spirytus. Osuszyli  dokładnie nawet nasze instalacje przeciwoblodzeniowe  z wątpliwego smakowo  płynu. Każdy samolot miał bowiem w specjalnym zbiorniczku do półtora litra  czystego, aptecznego spirytusu na wypadek oblodzenia. Zbiorniczek zbudowany  był z surowego żelaza więc spirytus nasiąkał zapachem przy którym końskie  szczyny wydawały się perfumami. Ale byli tacy co pili. Czechom też widocznie  ten żelazowy smrodek nie przeszkadzał,  bo wysuszyli do dna. Za pieniądze ze sprzedaży spirytusu  przywieziono zamki  błyskawiczne,   wielki w kraju rarytas. Zysk podobno niesamowity.
Teraz szykuje się lot do Cottbus. Blisko,  za Odrę, ale  to już zagranica i do tego NRD. Rozchwytują tam podobno złoto. Obojętnie w  jakiej postaci,  aby  złoto.  Inni już się szykują,  kupują obrączki. Słuchałem,   słuchałem i nabrałem   apetytu. Któż by nie chciał dorobić do  więcej niż skromnej (niecałe dwa tysiące) pensji.  Najtrudniej jednak  o pieniądze. Obrączki po sześćset, komplet za 1.200 zł,  to suma daleko wykraczająca poza nasze  możliwości. Na szczęście znalazł się jubiler w Zielonej Górze, który zgodził  się dać nam dwie pary bez pieniędzy.  W komis,  jak sam powiedział. Zapłacimy  po powrocie. Pełne zaufanie. Nie dopuszczał myśli,  że możemy nie wrócić.  Zostać w niebie, jak to zwyczajne u pilotów, a on   wtedy  musiałby czekać wiele lat,  by tam też się dostać.  A  tam i tak podobno pieniądze nie mają wartości, a nasze na pewno.
Nie przykładaliśmy specjalnej uwagi do lotu,  zresztą pogoda była wspaniała, a sam Cottbus  prawie na granicy,  blisko.  Za to wszystkie myśli  pochłaniał nasz "interes".  Już cieszyliśmy się  z wielkiego  zysku  i  snuliśmy  różne  pomysły na wydanie  spodziewanej  "kupy pieniędzy".
Cottbus naprawdę bliziutko. Dziesięć minut lotu i  lotnisko, takie same jak w domu. Jedziemy do miasta z przewodnikiem, szeregowcem Ślązakiem umiejącym po polsku.  Moglibyśmy się go spytać jak z  obrączkami,  ale on cały czas opowiada, że on i jego koledzy  chcieliby  uciec na zachód. Prowokator czy naiwny. Odpowiadamy zdawkowo. Boimy się.  Za otwarcie gada na komunę.
Gdy tylko dojechaliśmy do miasta,  zaraz z autobusu -  ze Staszkiem po sklepach. Sprzedać. Niedoświadczeni,  nie mamy pojęcia gdzie się ruszyć. Więc do  knajpy. Obyczaje knajpiane podobne do siebie na całym świecie ,  najłatwiej  będzie się dogadać. A wiadomo co jest najlepszym tłumaczem.  Jednak spotkał nas zawód. Po pokazaniu obrączek barman  przecząco kręci głową.
- Englisz,  Englisz. dotyka palcem naszych  olimpijek.
Zbywa nas jakby wcale złota nie widział.  Widać moje and zamiast und popieprzyło mu w głowie. Nalewa po dwadzieścia pięć gram sznapsa,  a  jakiś podpity staruch klepie nas po ramieniu.
- Englisz, ach so Englisz.  Ich  war Jagerflieger.  Messer ein hundert nein.  Ich war gefligen - puka się  palcem w pierś dla lepszego zrozumienia.
Budzą się we mnie mieszane uczucia,   ale w końcu działa odruch warunkowy - przeważa złość.  Nie, z Niemcem,   hitlerowcem,   choćby i pilotem, wódki nie  będę pił. Wychodzimy z knajpy. Sprzedamy gdzie indziej.
Ale nie było to takie proste. Przecież nie będziemy na ulicy pokazywać złota.  Wyciągnąłem gdzieś z pamięci słowo kreis.  Że niby krąg,   to tak według  mnie,  jak obrączki,   ale Niemcy o tym nie wiedzieli.  Nikt nie rozumiał. W  końcu jeden ze sprzedawców,   gdy pokazaliśmy złote krążki zbladł, pokręcił  przecząco głową,  wyszeptał coś co brzmiało jakby ring i rękami wymownym  gestem pokazał kraty.  Że niby za nie więzienie. Byliśmy bliscy rozpaczy. Dopiero młoda para stojąca w  jubilerskim sklepie w kolejce wybawiła z opresji. Dziewczyna wyjaśniła, że on myślał,  że my Englisz.  Znowu Englisz. Jakby w całym Obozie wyczekiwali  Anglików jak zbawców.  A w ogóle to nie wolno handlować złotem. Ale oni kupią  bo nam wierzą,  a małżonek  w złotych  kajdanach  pewniejszy niż w srebrnych - śmieliśmy się każdy po swojemu.  Oni po niemiecku my po polsku.  Młodzi byli, odważni,  nie przytłoczeni. Wypadliśmy na ulicę,  a pozostała zaledwie godzina do odjazdu na lotnisko. Stoimy niezdecydowani co i gdzie kupić. W swojej naiwności nie  uwzględniliśmy,  że najpierw aby robić interesy,  trzeba wiedzieć. Trzeba  znać. Mieć już umówione. Na szczęście ktoś krzyknął:
- Cześć rodacy!
Jakiś cywil, lekko podchmielony.
- Skąd?
- Z Babiegomostu.
- A ja z Poznania. Co, nie macie  czasu,  ile? Godzinę? To tylko kosmetyki i instrumenty. Najlepiej  harmonie.
Dziękujemy zbawcy. I jak frygi albo lekko stuknięci biegaliśmy pytając:  wo ist die Ladenwaren? czy coś w tym rodzaju wymyśliliśmy. W końcu jest, znaleźliśmy jakiś dom towarowy,  nasze  źródełko dla spragnionych.
Są akordeony,  ale za drogie. Pieniędzy nie starczało. Więc szukamy szminek,  ale też drogie. Gdy  zaczęliśmy przeliczać, to właściwie żadna się nie opłacała. Czas jednak  się kończył  i  w końcu kupiliśmy  najtańsze: akordeon ośmiobasowy i szminki po pół marki sztuka. Jak się potem okazało,  akordeon to była właściwie młodzieżowa zabawka,  bez specjalnej wartości instrumentalnej, a my ledwośmy zdążyli na autobus.
Na lotnisku kłopot. Szminki po mapnikach,   ale co z harmonią.  W futerale  czy bez,   nijak do kabiny nie wchodzi. Prawdziwa rozpacz. Dopiero inżynier  pułku za pół litra zgodził się wziąć do swojej kabiny. Leciał na sparce w  drugiej i żeby nie blokować sterów musiał akordeon trzymać w uniesionych  rękach. Na szczęście nie był to długi lot i biedaczek wytrzymał.
Po dwóch tygodniach w kawiarence,   znowu Grażyna,   znowu  wypadające piersi i Stasio. Siedzimy smętnie. Szminki nie idą,  akordeonu  nikt nie chce. Skąd pieniędzy dla jubilera w Zielonej. O zarobku nie ma  mowy,  żeby tylko dużo nie stracić. W końcu Staszek upycha akordeon  jakiemuś komitetowi rodzicielskiemu do wiejskiej szkoły,   a szminki  rozdajemy po koszcie własnym. Grażynie odpalamy gratis kilka sztuk  krzyczącego karminu. Kolor dobry dla śniadych brunetek.  Z wdzięczności stawia butelkę winiaku. Ech, żeby tak  jeszcze ,   ale to zastrzeżone dla męża i kochanka. Wystarczy winiak.  Ja  tylko żartuję bo nawet jak by,   byłbym w kłopocie, ślubowanie  i  nie lubię kolejek.  Tak więc transakcję kończymy winiakiem pogłębionym piwkiem i rozochoceni  rozchodzimy się. Staszek podobno ma się żenić,   w mieszkaniu czeka  narzeczona,  a ja do pustego komfortu ? Wizja samotnego wieczoru zmienia  radykalnie nastrój. Robi się smutno.  Idę do Krysi.
       Krysia panienka z pocztowego okienka.  Szara myszka by się wydawało,  a fantazja,   ho,   ho.  Mąż w Sowietach na szkoleniu,   dzieci u mamy,   serce  spragnione.  Zawsze gotowa,   zawsze chętna,   bardzo swobodna. Zakochała się przez okienko gdy wysyłałem list.  Za każdym spotkaniem cieszy się  że jestem jej  kochankiem.  Trochę się krzywię na tego kochanka,   brzmi   mi to pejoratywnie.  Wolałbym inne określenie,  ale skoro mówi że jest szczęśliwa , bo przed   mężem musi udawać, (sytuacja chyba z któregoś  romansu,   które pożera seriami nudząc się w okienku) to niech jej będzie. Nie bądźmy hipokrytą.  Potem pocieszony siadam  do wspomnień o Antosiu Stojowskim. Piszę bez myśli o publikacji,  piszę dla Niego i dla siebie.
W tym  czasie,   nasz dowódca korpusu generał  Paździor,  zdobył maturę w wieczorowym technikum we Wrocławiu przy wojskowych zakładach DELTA-HYDRAL. Technikum  powstało  jako odzew na uchwałę Biura Polityczne PZPR, która zobowiązywała zarówno  aparat instancji jak i oficerów LWP, do przynajmniej  średniego  wykształcenia.  Przystąpiono więc do intensywnego "dokształcania "  oficerów  na  wzór działaczy partyjnych. I w ramach tych partyjnych działań,  zgodnie z rozkazem uzyskał nasz generał   średnie wykształcenie. Uważał  to za niebywałe osiągnięcie, dowód wielkiej mądrości  czego nie omieszkał zaraz okazać. Jeszcze na kacu po  maturalnym przyjęciu.  wezwał swego podwładnego nb. ucznia tego samego technikum tylko  klasę niżej,  oficera operacyjnego korpusu, pułkownika  N. i  złajał go żołnierskimi  słowami  wobec całego sztabu za brak.  no właśnie, średniego wykształcenia.
- Wam być dowódcą kompanii wartowniczej w leśnym garnizonie, a nie oficerem  operacyjnym lotniczego korpusu  - wykrzykiwał. - Pułkownik, siwy już , a bez matury. Jak  wam  nie   wstyd.  itd.  itd.
Pułkownik,  żołnierz frontowy, wysłuchawszy na baczność  wymysłów generała, wziął na ambit i umarł, na zawał. Ale  generał nie zamierzał na tym poprzestać. On naprawdę uwierzył, że świadectwo maturalne zmieniło go w geniusza, bo zaraz zaczął   wymyślać różne lotnicze taktyki.
Był to czas kiedy nasza obrona przeciwlotnicza w dużym zakresie, z dnia  na dzień, przestała istnieć. Stało się to za sprawą  Amerykanów, którzy w Wietnamie rozpoczęli atakowanie celów naziemnych z  bardzo małych wysokości,  rzędu stu metrów i niższych. Taki sposób  prowadzenia ataków  umożliwiały im nowe typy samolotów wprowadzanych na  uzbrojenie. Były one bardzo bogato wyposażone w  elektronikę  umożliwiającą zarówno lot jak i prowadzenie orientacji na  bardzo małych wysokościach. Wysokość   20 - 50 metrów przy szybkościach do 1.000 km/godz czyniły  samoloty niewidoczne dla radaru. A przy tym rakiety odpalane były z odległości 20 kilometrrów  z celnością  do 10 metrów.  Nasze  radary już poniżej  wysokości 400 - 500 metrów praktycznie  były bezradne.  A jeśli nawet  cel ukazał się na ekranie, to na bardzo krótko, nie dłużej niż jeden dwa impulsy.  Ot, taki świetlny  punkcik. Zabłyśnie i zniknie, samolot wyleciał poza zasięg  działania. Przydatność do określenia kursu, prędkości celu,  żadna.  Przed nalotami więc na takich wysokościach byliśmy  praktycznie bezbronni.
I na tym polu właśnie generał postanowił się  popisać  swoim geniuszem. Uwolniony od obowiązków szkolnych myślał,  myślał,  aż wymyślił.  Patrolowanie szykiem  kolumnowym,   jeden samolot za drugim, gęsiego.  Miałem pecha, jak się potem okazało, że na próbę  wyznaczono moją eskadrę. Bo  kiedy zapoznałem się z  "naukowym projektem" od razu zrozumiałem, że oparty jest na błędnym  założeniu.  Nie omieszkałem naturalnie, zgodnie ze swoją naturą, a wbrew  rozsądkowi, powiedzieć o tym kolegom. No i na efekt nie przyszło mi długo czekać. Zobaczyłem to już przed startem.  Oblicze generała  poprzednio jaśniejące życzliwością,  teraz zaciągnięte było chmurą w której czaił sie piorun niechęci,  a może nawet nienawiści.
Rozpoczęliśmy  loty.  Metoda  wykrywania celów na małej wysokości, według  generała, miała polegać na lataniu kolumną po ustalonej trasie,   tam i z  powrotem i przechwyceniu nadlatującego nieprzyjaciela.  Sam  lot był   skomplikowany  i  wymagał maksymalnej koncentracji  wszystkich uczestniczących w ćwiczeniu, a szczególnie pilotów. Niewielka wysokość zmuszała do wypatrywania  przeszkód,  rozmaitych  kominów, masztów z jednoczesnym ścisłym prowadzeniu orientacji.  Absorbowało to bardzo pilotów  i na samo wypatrywanie nieprzyjaciela mogli poświecać niewiele uwagi. Amerykanom  "załatwiał" te wszystkie czynności  pokładowy radar i  autopilot. Drugim ważnym elementem odwracającym uwagę  od wroga była  konieczność utrzymywania stałej odległości  w kolumnie. Trzeba było  bez przerwy  śledzić samolot lecący przed  i za sobą.  No i najważniejsze, obserwować  spodziewany kierunek nalotu nieprzyjaciela. Zasadniczy jednak błąd w założeniu polegał na tym, że patrolujący pilot  mógł zauważyć nadlatujący samolot w odległości około pięciuset,  a w  wyjątkowych warunkach do tysiąca metrów.  Odległość tę  samolot atakujący z  szybkością na przykład  900 km/godz pokonuje najdłużej w cztery sekundy.  W tym czasie  myśliwiec powinien: wykonać zakręt o 90  stopni, zakładając, że przeciwnik nie zmieni kursu, dogonić nieprzyjaciela  i zniszczyć.  Na skręt o 90 stopni, biorąc poprawkę na opóźnienie reakcji po  dostrzeżeniu celu, i utrzymujac  szybkość 500  km/godz. (ekonomiczna szybkość patrolowania)  potrzeba około  10-ciu sekund.  Przyjmując nawet, że idzie wszystko idealnie i samolot  jednocześnie rozpędza szybkość do 900,  znajdzie się on za celem w  odległości  trzech - czterech kilometrów.
  W takiej  sytuacji jedna szansa na sto, że nie straci z nim kontaktu wzrokowego.  A  nawet jeśli pilot  nie zgubi  nieprzyjaciela i cel nie zwiekszy  szybkości , to zważywszy na niewielką różnicę w szybkościach ścigającego i ściganego  około 60 km/godz , czas pościgu  wyniesie  conajmniej 4 minuty na odcinku   ponad 70 km.  W końcu zabraknie   paliwa  lub terytorium  Polski.
Ale rozkaz jest  rozkazem, wykonać trzeba.  Poleciało nas ośmiu.  Jeden za  drugim w odległości około kilometra. Latamy po wyznaczonej trasie tam i z powrotem pilnie wypatrując "wroga",   trudno jednak na tle ziemi  go dostrzec.  Koledzy pozorujący cel lecą na  zmniejszonej szybkości 600, i podwyższonej (w stosunku do Amerykanów)  wysokości 200 m. Podają swoje położenie,  uprzedzają, ale wszystko na  nic. Przelatują jak przez sito.  Zasrebrzy się co najwyżej taki na tle  jakiejś zielonej kępy drzew, człowiek założy skręt i. już celu nie  widać.  Zniknął gdzieś na tle pełnej refleksów ziemi. Nie udało się  wykonać  ani jednego skutecznego przechwycenia. W końcu po całodziennym spalaniu paliwa, generał daje za wygraną. Rezygnuje.  Nie mogłem sobie odmówić satysfakcji i pomądrzyłem się: a nie  mówiłem?   Zapomniałem o starym przysłowiu:  „że ten się śmieje,  kto się śmieje ostatni."  Zapomniałem, że te moje gadki  zostaną  przechowywane  czekając na odpowiednią chwilę.
 
 

 jego