odc.5
Z początku wakacji udało się nam razem z Kingą dostać urlopy i pojechaliśmy całą rodziną w Bieszczady. O Bieszczadach  zaczynało być głośno,  że to taki polski dziki zachód: ranczo, kapelusze i ostrogi. Męska przygoda. Rozpisywały się gazety, pisząc o tym czego nie   było, co już zresztą było w socjalizmie regułą.  Nie wiadomo skąd  miały być rancza, kapelusze, ostrogi gdy stale brak papieru toaletowego,  sznurka do  snopowiązałek podczas żniw, i tylu, tylu innych rzeczy.  Ale optymizm człowieka nie ma granic.  Kupiliśmy więc kociołek biwakowy,  menażki,  namiot  i  kilka  koców  (butle gazowe czy śpiwory nie były jeszcze w powszechnym użytku)  i  wyruszyliśmy wartburgiem odkrywać białe plamy na ziemi.  Przekonaliśmy się wówczas na własnej skórze, że Bieszczady były naprawdę dzikie.  Jechaliśmy bardzo kiepską drogą, wyboistym szutrem,  na południe od  Ustrzyk Dolnych, ale ujechaliśmy  niedaleko. Po kilkunastu kilometrach drogę  przegrodził strumień. Nie odważyliśmy się na przejazd i na jego brzegu, na polance  pośród chaszczów odrastającego lasu, rozbiliśmy biwak.  Chłopcy z kotem  Sjamikiem rozlokowali się w namiocie, a my w samochodzie.  Nasz wartburg miał siedzenia specjalnie skonstruowane do  spania, po rozłożeniu powstawało wygodne, długie łóżko.  Ale w nocy  zimno, nie było ogrzewania.  Postawiliśmy więc samochód na wzgórku, żeby nie było porannego cienia i gdzieś  około trzeciej, kiedy słońce  wschodziło i  robiło się ciepło, zasypialiśmy. Właściwie to siedzieliśmy cały dzień przy ognisku i  gotowaliśmy nieustająco w kotle jedno danie. Chłopcy podsycali ogień, a Kinga dorzucała różności do kotła. Kto był głodny, czerpał chochlą  i  jadł  co mu udało się wyłowić. Pełna swoboda. Ale z drugiej strony ograniczona  i  to nawet bardzo.  Baliśmy się odchodzić od obozowiska. Wokół nas  było takie ogromne pustkowie, że nawet kot Sjamik, nałogowy włóczęga, nie odchodził na krok.  Odwiedzający nas wieczorem  leśniczy tłumaczył niepokój kota tym, że czuje wilki.  Ale było lato  i  wilki nie były głodne, nie niepokoiły,  a w razie czego miałem pistolet.  Nikogo  więc nie było oprócz stęsknionego  towarzystwa leśniczego i krążących w dzień jastrzębi, a w nocy  puchaczy, hukających ponuro i strasznie.  Czasami tylko potokiem,  który przy  niskiej letniej wodzie służył za drogę, przejechał wozem chłop do miasta i  dalej  pusto i dziko.
Po tygodniu, kiedy skończyła się żywność i  odludzie się  znudziło, ruszyliśmy na Mazury do Giżycka. Wóz wygodny, szybki,  z  przyjemnością odkrywamy nieznane strony Polski. Pierwszy raz na Mazurach.  Statkiem po jeziorach,  a  potem na przystani zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Kinga jak filmowa  gwiazda w barwnej sukience,  kapeluszu z olbrzymim rondem,  który jeszcze bardziej podkreśla jej subtelną urodę.  Wszystko fajnie, tylko mnie jakby mniej. Też lubię  jeździć, ale żyć samą jazdą?  King to wystarcza,  lubi ruch.  Ja lubię jeszcze inne rozrywki, ale oduczyłem się już egoizmu, potrafię  rezygnować.
W Babimoście rozterki  przechodzą. Dużo latamy.  Coś się w świecie chyba szykuje. Kapitaliści wojnę knują  bo  zaczynamy "zwiedzać" zagranicę.  Tym razem lecimy aż do Merseburga w  pobliżu Hale, pod Niemcy Zachodnie.  Z góry postanawiam: żadnego handlu.  Koniec. Niepotrzebny tylko zamęt, szkoda życia.  I tak na przygotowanie siebie i eskadry nie mam czasu.  Całymi dniami "wożę" młodych pilotów. Paleniowi, nawigatorowi  mojej eskadry rozkazałem dokładnie wszystko omówić, a w przypadku jakichś  niejasności zrobić zbiórkę po zakończeniu przeze mnie lotów. Ale niejasności  nie było, zdziwiłym się zresztą  gdyby były. Lecą sami starzy piloci z tytułami pierwszej klasy. Lot w zwykłych warunkach meteo, a piloci starzy wyjadacze.  Zresztą w miarę "postępu" techniki, wojskowe lotnictwo myśliwskie coraz bardziej odchodziło od  działań grupowych, lotach w szyku pułku, eskadry czy nawet klucza.  Podstawową  jednostką uderzeniową stawał się pojedynczy samolot, pilot indywidualnie dowodzony z ziemi, ze stacji radarowych, a nie jak  niegdyś z powietrza bezpośrednio przez dowódcę.  Każdy z nas był więc w  powietrzu samodzielną jednostką i odpowiadał za siebie.
Rano przed lotem na kolanie kreślę trasę. W przelocie mamy  pozorować nalot bombowców. Będą nas przechwytywać ruscy piloci  stacjonujący w Niemczech. Lecimy więc sznureczkiem. Ja pierwszy, bo będę  przyjmował swoich do lądowania, i potem nastepni co dwie minuty. Ostatni  Paleń, nawigator eskadry, zamyka całą imprezę na wypadek gdyby który miał  kłopoty z orientacją.
Pogoda banalnie piękna. Niebo otwarte szeroko. Błękit  poprzetykany złotymi strzałami słońca i tylko cienka warstewka cumulusów  zawieszona na tysiącu metrach zatrzymuje wzrok przed ucieczką w  nieskończoną pustkę wszechświata.  Powietrze czyste, kryształowe. Widoczność milion na milion, jak to się  mówi w lotniczym żargonie.  W taki ranek dusza dostaje skrzydeł, chciałaby śpiewać ze szczęścia,  ulecieć gdzieś w nieokreślone, a tylko przeczuwane.  Kiedy odrywam się od ziemi serce mam wypełnione radością. Radością życia,  wdzięczne LOSOWI (?) że żyję.
Trasa wiedzie w pobliżu Berlina. Obiecuję sobie zajrzeć za  żelazną kurtynę. Dokładniej za betonową. Ale z wysokości 10.000 metrów  olbrzymie miasto rozpływa sie w cieniach cumulusów, traci kontury w  mglistej poświacie oddalenia. Trudno rozróżnić, gdzie komuna gdzie Zachód.  Za Berlinem staję na kurs do Merseburga. Próbuję nastroić ARK na  radiostację prowadzącą, ale radiostacja nie pracuje. Awaria. No i nie  trzeba. Przy takiej pogodzie mapa i busola aż nadto. Zresztą z lewej obłok dymów jak z wulkanu sięgający  4.000 metrów, to Lipsk zionie swoją produkcją, a na prawo w czystszym  powietrzu grudka szpiczastych wież, Merseburg. Całe NRD jak na dłoni.  Na niebie czym bliżej zachodu tym gęściej. Wyżej mnie na dwunastu,  sowieckie 21 zapisują na niebie białymi smugami swoją obecność. Patrolują  bez przerwy, żeby jakiemuś niemiaszce nie zachciało się wolności. Niemcy  stacjonują tylko na lotniskach nad Odrą. Dalej na zachód  już jedynie  sowieci.
 Z pięćdziesięciu kilometrów widzę błyszczący pas  lotniska. Nawiązuję łączność "językiem" Paktu Warszawskiego. Trudno go  nazwać rosyjskim, ale z Rosjanami można się dogadać, oni rosyjski  znają. Gorzej z Niemcami. Polsko-rosyjski i niemiecko-rosyjski, kręćka  można dostać.  Przyjmują na szczęście czystym rosyjskim. Rozumiem trochę, a reszty się  domyślam. Ostatecznie najważniejsze są dwa słowa: razrieszaju i zakazano.  Ląduję z małego kręgu, pomiędzy migami 21, których tu zatrzęsienie.  Pierwszy raz w życiu widzę z bliska ten naddźwiękowy samolot. Smukły,  skrzydła delta. Podoba mi się.
 Wysiadłem  z kabiny  i od razu  gazik zawozi na "budę".  Oficerowie serdeczni,  częstują oranżadą , wręczają „trubkꔠ i  pytają ilu nas  leci. Dwunastu. Pełnaja eskadrylla. Mówię według mnie po rosyjsku, bez  żenady, z przekonaniem, że każdy Polak potrafi, ale dokładnie co z radiostacją prowadzącą,  nie mogę ustalić. Awaria czy konserwacja? Jedno pewne, że nie pracuje.  Uprzedzam swoich lecących pilotów. Przyjmują bez sensacji. W taką pogodę  radiostacja właściwie niepotrzebna.
Lądują po kolei, dokładnie w trzyminutowych odstępach,  idealnie przy literze "T". Haroszyje lotczyki - rukowoditiel pajlotów  podsuwa oranżadę. Wszystko jak w zegarku. Ląduje ostatni przed Paleniem,  tylko jego nie widzę. Nagle słyszę głos Palenia. Podniecony melduje, że prowadząca nie pracuje. To  ci dopiero nowość. Przecież wszyscy wiedzą. Cała eskadra już usiadła.
- W porządku, staram sie by brzmienie głosu było spokojne i pewne siebie. - Nie zwracaj na to uwagi. Leć według oka, widać nas z pięćdziesięciu  kilometrów.
Ale on dalej coś bełkocze. Czujni ruscy zaraz:
- Czto z nim? Potieriał?
- E, nic się nie dzieje. Maskuję sytyację mając nadzieje, że zaraz nadleci.  Później wyleciał, tłumaczę. Etot szturman, to kak może potierat.
- Nu, eto szturmańskaja specjalnost’ - wszyscy się śmieją, ale mnie nie do  śmiechu. Nagle słyszę jego głos:
- Lotnisko widzę, zezwól lądować.
- Zezwalam -  odpowiadam, ale nie mogę go dojrzeć.
Podwozie, klapy - przepisowo melduje, ale nikt go nie widzi.
- Kuda on? pyta ruski kierownik lotów.
Zdenerwowany nic nie odpowiadam.  Wołam go jeszcze raz , nie odpowiada. Czyżby. odsuwam myśl od  ostateczności.  Patrzymy po sobie.  Rusek macha ręką.
- Niczewo, ot pomylił aerodrom.  Wsio budiet haraszo - pociesza.
Nie opuszczam "budy". Trwa to chwilę, ale taka chwila to cała wieczność. Można osiwieć. Wreszcie telefon.  Rzeczywiście, jak przewidywał rusek, Paleń  stracił orientację, zabłądził. Potem chwycił się pierwszego widocznego  lotniska, przy tej pogodzie i gęstości lotnisk w polu widzenia zawsze było  któreś, no i uratował się. Na szczęście. Zadania nie wykonał ale chociaż  żyje. Odetchnąłem. Wiedziałem, że bęedzie dochodzenie, komisje itp, ale w  najmniejszym nawet stopniu nie poczuwałem się do winy.  Spokojnie mogłem już skorzystać z zaproszenia na  obiad.
Zabudowa garnizonu podobna do wrocławskiej. Standartowe nemieckie  budownictwo wojskowe. Szare bloki dwu i jednopiętrowe, tylko bardziej  opuszczone.Tynki poodpadane, kupy śmieci pod ścianami. Podjeżdżamy pod  jeden z takich obdrapanych brudnych bloków. Kasyno. Nastrojeni ponurym, szaro brudnym widokiem nie spodziewamy się wewnątrz niczego bardziej  atrakcyjnego niż żołnierska stołowka z charakterystycznym smrodkiem  kiszonej kapusty i niemytych nóg, a tu nagle w innym świecie. Pełne  zaskoczenie.
Olbrzymia sala wyłożona ciemną boazerią, u wysokiego  sufitu kryształowe żyrandole, wykusze jak w zamku, w jednym kominek i  parkiet mahoniowy(?) o przyjemnym brązowym kolorze. Na okrągłych stołach  na śnieżnej białości obrusach  kryształowe puchary, porcelanowe  talerze, jakieś dzbanki, kieliszki, kolekcja sztućców: platery czy srebra(?),  a jeszcze soki, wody mineralne. Pieknie, wytwornie.
- Jak u cara - któryś się podśmiewuje.
Tracimy pewność  siebie. Jak tu się poruszać, wśród kryształów i sreber, żeby  było "kulturalnie", nie można przecież wobec ruskich dać plamy. To jacyś inni niż  dotychczas znani ruscy. Więc jeszcze umyć ręce, siusiu i.  czar prysnął.
Poobtłukiwane, zapchane g. muszle. Na  korytarzach, gdy sie lepiej przypatrzeć, pod ścianami różne śmieci i  dziady. Od razu człowiek czuje się pewniej. Jesteśmy znowu w znanej  rzeczywistości. Można usta ironicznie wykrzywić uśmiechem  wyższości. Widzielismy Czechów, Niemców. i ze smutkiem trzeba stwierdzić,  że niestety, czym dalej na wschód od południka Greenwich, tym ludek  brudniejszy.
Jemy dużo i tłusto. Tyle widelców, widelczyków, kieliszków, pucharków i innych szklanych naczyń, że nie bardzo wiemy jak z nich korzystać. Pomógłby alkochol, ale niestety, jeszcze dzisiaj  2odlatujemy, więc tylko w pucharkach soki i wody mineralne.
Chcielibyśmy zobaczyć miasto, ale oni nie widzą takiej  potrzeby. Sami w ogóle tam nie jeżdżą.Tutaj w bazie mają wszystko. Kino, szkołę  dla dzieci, klub, rozmaite magazyny, ot całe miasteczko sowieckie. Czują się  jak w ojczyźnie.
Usługują Niemki. Wielkie, tłuste baby. Patrzę znacząco na  gruby zad podającej do stołu.
- Da, da - potakuje major -  u nas wsio na  miejscu  - i uśmiech szeroki, słowiański.             Wracamy nocą.Teraz dopiero widzę odmienność zachodniego  Berlina. Rozległe morze świateł. Porównywalne obszarem chyba ze Śląskiem, ale  bardziej jasne. Feeria różnokolorowych blasków odbija się łuną na granacie  nieba. Coś takiego widzę po raz pierwszy. Nie mogę opędzić się od refleksji.
Zawieszony w maleńkiej kabinie unoszę się niewidoczny w czerni nocy nad kłebiącym się pode mną życiem. Tam w dole, w tym morzu  świateł, ludzie w kabaretach, lokalach, domach,  na ulicach; poznają się, kochają, mordują. Ludzie pięknie ubrani, przed którymi stoi otworem cały  świat. I na Hawajach plaże, i dla znudzonych pustką mrowisko skośnookich w  Japonii, i Himalaje, i Indie, i amazońskie dżungle. Ludzie wolni.
Przemykam nocą, jakże bliski  i jakże daleki od tamtego  świata. Oddzielony cienką ścianką stalowego kadłuba, a w rzeczywistości całą  epoką. Ląduję w gęstej ciemności za kolczastymi drutami, gniazdami  automatycznie strzelających karabinów maszynowych, ląduję w obozie  socjalizmu. Obozie beznadziei smutku i rozpaczy.

Po kilku dniach "sprawa" Palenia nagle została  nagłośniona. Na specjalną odprawę przybył sam Paździor, dowodca korpusu, i od  razu do mnie arogancko po chamsku:
- Wypadek utraty orientacji, i to  za granicą, przez jednego z naszych pilotów to świadectwo braku podstawowego  wyszkolenia  i  lekceważenia obowiązków dowódcy eskadry.
I dalej dalej w  tym tonie.  Zrozumiałem. To nie była analiza wypadku ale  odwet. Zrozumiałem i postanowiłem nie dać sie sprowokować. Krew jednak na  tak jawne oszczerstwo wzburzyła się i nie mogąc się opanować poderwałem  się z krzesła. Ten widząc, że chcę mówić ,wrzasnął:
- Nie gadać kiedy ja  mówię!
Pomimo to drżącym ze zdenerwowania głosem przekrzyczałem go:
- Jakaż to moja wina. Zabłądził pilot pierwszej klasy,  nawigator eskadry, który odpowiada za wyszkolenie nawigacyjne eskadry i  osobiście przygotowywał pilotów do tego właśnie lotu, bo ja w tym czasie  szkoliłem młodych pilotow z trzeciej eskadry. Zresztą najlepiej będzie  gdy porucznik Paleń sam opowie jak to było. Nie wiedziałem, że jest obowiązek przyjmowania przed lotem egzaminu od nawigatora z prowadzenia  orientacji.
A ten jak nie wrzaśnie:
- Co mi tu będziecie bajki  opowiadać. Żadnej subordynacji - zaryczał jak pijak na weselu. Jego wielka,  łysa głowa sczerwieniała i przypominała wielki balon sylwestrowy.             - - A co mi tu obywatel generał będzie wmawiał winę,  jak dobrze wie, że to co mówi to nieprawda. No, niech Paleń wreszcie coś powie -  nie dawałem sie zakrzyczeć.
Paleń opuścił głowę i z wzrokiem utkwionym w blat  stolika siedział nieruchomo.            - - Jak śmiecie - generał postapił krok w moim kierunku.
A ja  też wcale nie miałem zamiaru ustępować.  Byłem tak rozwścieczony tym  oszczerstwem, że przestawałem panować nad sobą. Byłem gotów na  wszystko. Wyciągnąłem głowę,  zacisnąłem pięści  i  pierś wypiąłem,  gotowy do  walki, ale koledzy jakkolwiek uradowani nie lada przedstawieniem,  przytrzymali za mundur  i  posadzili  na krzesło.
Jasio Ożóg  powiedział potem,  że takiego teatru z udziałem generała i kapitana w rolach głównych, nie zdarzyło mu się jeszcze  w wojsku oglądać. Ale ja byłem półprzytomny, a Paździor widząc, że usiadłem  uznał że się poddałem,  i czerwony, chyba równie nieprzytomnie zdenerwowany  jak  i  ja, wyciągnął nagle pięść i wymachując nią krzyczał:
- Ja wam jeszcze pokażę. Jeszcze was złapię. Popamiętacie.
Audytorium czekało na moją reakcję, ale ja nagle  zobaczyłem całą śmieszność tej sceny;  mały, głowiasty jak sum generał,  wygrażający pięścią podwórkowym gestem; roześmiałem się głośno.
Mój śmiech zupełnie go dobił. Zaksztusił się, zachłysnął  i  dławiąc się,  już w milczeniu,  grożąc nadal pięścią, wyszedł z sali.
- No to sobie narobiłeś - Lis pokiwał  głową; ze współczuciem czy ze złośliwą  satysfakcją w duszy, nie wiedziałem.
- Czemu nic nie powiedzałeś - skoczyłem do  Palenia. - Przecież wiesz, że to twoja wina.
- A co miałem gadać - wzruszył  ramionami.
Odwróciłem się z niesmakiem. Może rzeczywiście  przeholowałem, zaczynały sie wątpliwości. Ale dlaczego tak jednostronnie,  tak niesprawiedliwie. Rozbolało serce.
Dopiero potem koledzy otworzyli mi  oczy.
- Aleś ty głupi. Przecież Paleń i Paździor to ziomkowie. Krewni z jednej  wioski. Chłopi trzymają się razem, a ty chciałeś by uznał jego winę?
Było to dla mnie dużym zaskoczeniem i chyba mieli  rację, ale nie usprawiedliwiało podłości. Ludziom jednak daleko do  zwyczajnej uczciwości. Zrozumialem, dlaczego Paleń jako jedyny w  Wojskach Lotniczych, ma zezwolenie na studiowanie prawa na cywilnej uczelni  w trybie zaocznym.
Miotałem się nierozumiejący. A wszystko co się działo, po latach okazało się, że miało swój sens. Przebiegało  zgodnie z moim  życzeniem. Bo przecież Paleń nie musiał być w mojej eskadrze, nie musiał  zabłądzić, mogło nie być awantury z generałem. Mogło,  ale wtedy inaczej  potoczyły by się moje losy i w ogóle nie wiadomo, czy byłoby to "pisanie".

W końcu sierpnia zostałem skierowany na tygodniowy obóz  kondycyjny do Rożnowa. Urlop wypoczynkowy pilota wynosił do  roku 1957 sześć  tygodni z tym, że dwa p8owinien spędzić na wczasach, tj. musiał otrzymać  skierowanie. Potem, kiedy sowieci odeszli, a Frey objął dowództwo zarządził,  że pilot oprócz czterotygodniowego urlopu, otrzymuje trzy tygodnie obozu kondycyjnego, traktowanego jako obowiązek służbowy. Z  tego dwa tygodnie w zimie w górach - Groniku, a tydzień w lecie na  Mazurach, w Mrągowie lub nad Zalewem Rożnowskim w Tęgoborze.
Nad  brzegiem zalewu, właściwie u jego początku, na  gołym ugorowym brzegu, postawiono namioty.W nich wszystko: stołowka,  kuchnia, mieszkania obsługi i pilotów. W prowizorycznej przystani kilka kajaków  i duża, ośmiowiosłowa szalupa okrętowa z masztem i rozprzowym żaglem.
Zaraz po przyjeździe, a była to sobota, urządziliśmy sobie sami powitanie. Kelnerki tylko przygotowywały zakąski. Wesoło było, ale  jak często bywa, rozpoczęto zabawę bez wyobraźni, zabrakło wódki. Towarzystwo  zaczęło sie rozłazić, jedni spać, co młodsi umawiać się itd. Ja już niestety od ośmiu lat przestałem być atrakcyjny dla "panienek z kasyna". Wieczór  był pogodny, ciepły i gdy zobaczyłem w pobliżu kościół i plebanię, wpadlem na  pomysł, żeby pójść w goście do księdza na wino. Miałem już pewne w tym względzie doświadczenie ze wsi  gdzie pracowała Kinga. Pójść ze mną odważyli się Leszczyński i Sobiech. Plebania  mieściła się w niedużym, drewnianym domku z dużą werandą.  Przedstawiłem siebie  i  kolegów, a ksiądz po pierwszym  zawahaniu się, należy pamiętać, że byliśmy już na gazie, bardzo gościnnie  zaczął częstować winem, swoim, ze swego ogrodu. Siedzieliśmy, patrzyli w  gwiazdy  i  popijali. Rozmawialiśmy, głownie zresztą ja z ksiedzem, o sensie  życia, bycie, wszechświecie  i  było bardzo przyjemnie. Siedzielibyśmy chyba  do rana, tym bardziej że gospodyni donosiła z piwnicy butelki, ale nazajutrz była niedziela, raniutko ksiądz odprawaiał Mszę Św.
Wódka, wino szumiały w głowach, spać sie nie chciało i  nagle zasrebrzył się w świetle księżyca maszt zacumowanej szalupy. Zagrała we  mnie krew starego marynarza. Namówiłem kolegów do rejsu. Księżycowy rejs po  nieznanym morzu. Odwinęliśmy żagiel z masztu, wiatr leciutko nim powiewał  i odepchnelismy się od maleńkiego mola. Sobiech został na brzegu, że niby  nie zdążył, ale kiedy chciałem rzucić mu cumę powiedział, że rezygnuje i  zwyczajnie uciekł.
Więc  ja za ster, a Januszowi L.  każę trzymać szot. Gdy odbiliśmy z pięćdziesiąt metrów i wiatr ku mojej radości zaczął się  wzmagać, Janusz się wystraszył i chciał płynąć bliżej brzegu. Powiedziałem, że do  brzegu nie zawracam bo przecież ustaliliśmy, że płyniemy do zapory w  Porąbce, a przy sprzyjającym wietrze te 20 kilometrów machniemy ani się nie  obejrzymy. Wobec tego zmienił zdanie i  prosił jedynie, żeby dobić na chwilkę bo jest zimno  i  skoczy po koc. Rzeczywiście robiło się coraz chłodniej, jak to w noc  końcu sierpnia.              Zawróciłem i tyle go widziałem. Czmychnął jak zając. A  niech tam. Szczękając zębami puścilem się z wiatrem w nieznane.
Księżyc  podniósł się wysoko, zabarwił świat na liliowo, zmienił nie do poznania, i ja  w tą tajemniczą krainę pruję z sykiem rozcinanej dziobem toni.
To z lewej, to  z prawej jakieś wyspy, półwyspy, tajemnicze  zatoczki, a ja płynę dosyć wąskim nurtem. Wiatr się wzmógł, wieje jakby rynną między ginącymi w księżycowej poświacie wzgórzami, a szalupa jak czystej  linii jacht sunie z regatową szybkością. Nie mam żadnego rozeznania, nigdy  na tym zalewie nawet na brzegu nie byłem. Nie wiem czy daleko jeszcze czy tama tuż  tuż. Nie mam poczucia przebytej drogi  i  coraz bardziej obawiam  się, że nie zdążę zatrzymać się przed zaporą. Rozwalę szalupę! A co zrobić jak będzie  otwarta jaka śluza? Zakończę żywot, dobrze że chociaż w piekną księżycową noc -  pocieszam się.
Żarty żartami, ale robi mi sie niewyraźnie. Czy muszę do  dopłynąc do zapory? - mityguję sam siebie. Zawracam. Ster na burtę, łajba  skręca posłusznie i owszem ale tylko do halb wiatru. A wiatr teraz solidny,  aż przechyla. Wybieram żagiel, ale mogę sobie robić co chcę, nie reaguje, sunie bokiem nadstawiając jeszcze wysoką burtę do wiatru jak spinaker. Puszczam żagiel  i  staję pod wiatr, to sunie rufą jak torpedowiec  na jakś wysepkę.  Trudno, staję bokiem i dopływam za jakiś półwysep.  Tam  wiatr mniejszy więc zyskuję kilkanaście metrów. Potem półwiatrem do  następnej zasłony na drugim brzegu. Nie czuję się za dobrze. Wszystkie  alkoholowe kalorie się wypaliły i zimno po grzbiecie aż trzesie. Ręce  jedna z szotem, druga na rumplu wprost z zimna drętwieją, chciałbym żeby ta  impreza już się skończyła, ale nie zanosi się na to. Nie mam pojęcia gdzie  jestem. Na wschodzie niebo zaczyna różowieć, księżyc szykuje sie spać, a  brzegi zaczynają ginąć w przedświtowym mroku. Tym gorzej.
 
 

biesiady.