odc.06
Raz czy dwa przytarłem już po nabrzeżnym żwirze, ale  taktyki żeglowania nie zmieniam. Od wysepki do wysepki, wydaje mi się, że  posuwam się naprzód.  Kiedy zrobiło się widno zobaczyłem, że znajduję się na rozległym jeziorze, na którego brzegu w odległości trzystu, czterystu metrów  stoją nasze namioty. Nie tak daleko, tylko jak dopłynąć. Otwarta przestrzeń, a  wiatr prosto w dziób.
Nic nie pozostaje tylko halsować. Może ruszy się dusza w  starej szalupie i podejdzie pod wiatr chociaż parę stopni. Słońce wstaje, a  ja ciągle zwroty przez rufę, innego nie chce zrobić. Chwilami robi mi się już ciemno  przed oczami, ale odłegłość  wcale się nie zmniejsza. Obóz jeszcze śpi. Jak  im zazdroszczę. Potem słońce już wyżej, trochę cieplej, jakieś maleńkie  figurki wyłażą z namiotów, ale gdzieś odchodzą, halsuję dalej. W lewo, w prawo. Żebym chociaż miał wiosła. Nie mogę przestać manewrować bo zniesie mnie z widoku i wtedy wstyd szukać pomocy u obcych.
Słońce już wysoko, kiedy figurki roją się na molo.Wstała  wiara, przyglądają się. Pewnie podziwiają moje manewry nie domyślając sie, że ja tak muszę, że wcale nie dla przyjemności. Zaciskam więc zęby i dalej zwrot w  lewo, w prawo.
Coraz mi trudniej utrzymać szot. Ręka drętwieje, sił  zaczyna brakować na dobre. Nie ma co, myślę, idę z wiatrem i wyrzucę się  gdzieś tam w dole na brzeg. Nagle wiatr przynosi warkot motoru. Od mola  odrywa się maleńka motorówka.
Było w pół do jedenastej i wszyscy już dawno po  śniadaniu, a obie kelnerki pilmnowały, żeby nie ostygło, trzymały specjalnie dla mnie na ogniu. Zaskoczony tą troską, prawie czułością, myślalem, że to z podziwu dla mego żeglowania. Prawda jednak była  inna.  Ksiądz w kościele z ambony powiedział, a obie były na  porannej mszy świętej, że gościł wczoraj pilotów, którzy przyjechali na  odpoczynek, i że są to dobrzy, mądrzy synowie ojczyzny. A że wiadomo było, kto był głównym "gościem księdza", starały się  jak umiały.
 

 Ostatnie wyloty za granicę wykazały że  pomimo odmiennego przekonania,    praktycznie nie znamy języka rosyjskiego,   języka Paktu Warszawskiego,   to znaczy rosyjskiego.  Zaangażowano więc nauczycielkę z gimnazjum  w Sulechowie.
    Wysoka postawna z typu baba- chłop,   ale pomimo że chyba zaliczyła już czterdziestkę,   ufryzowana i elegancka,    mogła się podobać.  Kiedyś po zajęciach poprosiła o podwiezienie do Sulechowa do domu.  Zdziwiłem się bo zazwyczaj  odwozili ją dyżurnym gazikiem.  Tym razem podobno się popsuł. Nie odmówiłem,   ale dałem do zrozumienia że jadę nie dla niej  tylko i tak miałem jechać do Zielonej.
    Nic nie powiedziała tylko popatrzyła w oczy badawczo;  rozpoznałem pierwszą scenę  scenariusza dla starszych pań.  Zaraz po ruszeniu samochodu ręka jej jakby poruszona bezwładem przyspieszenia wylądowała na moim kolanie.  Scena numer dwa.  Lekko ,   gorąco.  Wiadomo rozpoznanie.  Dalej ściśle ze scenopisem,    gesty i dotyki.  Lewarek od biegów przy kierownicy,   nie przeszkadza więc nie reaguje.
    Dama też  nie zwraca głowy,   jakby zajęta krajobrazem patrzy przez siebie.  Powoli powolutku jednak ręka wędruje wzdłuż mojego uda.  Wyżej,   wyżej. Robi mi się gorąco i zwalniam.  Nich pan nie zatrzymuje,   szepcze ochrypłym głosem.  To też znamy; chrypka z pożądania.  Ściska udo i fachowo rozpina guziki,   wszystko jedną ręką.  Mistrzyni.
   Jadę wolno starając się myśleć tylko o prowadzeniu.  Oddycha coraz głośniej chrapliwie,    aż zaniepokojony rzucam ukradkowe spojrzenie.  Twarz czerwona,    na napiętej szyi wyrazista żyła a w grubej warstwie pudru wyraźne rozpadliny zmarszczek.  Nie,    nie za ładnie wyglądają panie w pewnym wieku i w pewnych sytuacjach,   lepiej się nie przyglądać.
Gdy stajemy przed jej domem wyciera sobie rękę chusteczką a rozporek sam muszę zapiąć wściekły na siebie że tak dałem się starej babie.
   Klnę w duchu,    ale odmówić nie mam siły,    gdy zaprasza do siebie,   na lampkę rizlinga.  Pija tylko  risling,   i nago na tapczanie.  Wtedy dopiero widać że czas zaczyna pożerać kobiety od twarzy.  Jest potężna jak Horpyna,   ale skóra świeża,    gładka,    jak skóra młodej dziewczyny. Jej ciało piękne klasycznym kształtem,    na purpurowej tapczanowej kapie leży jak posąg z marmuru.  .  Posąg emanujący ,   żar pożądania,   jakby go rzeźbił sam Pigmalion. Gorący ten marmur,    och jak  gorący. popijałem więc ten risling i popijałem.
   Z początku przeszkadzał pekińczyk.  Niezwyczajny jakiś,   a może myślał że pani męki zadaję bo tak chrapliwie jęczała,   ale w końcu dosyć szybko się przyzwyczaił.  Spał potem w swoim kącie nie zwracając uwagi na naszą tapczanową "walkę".  Szaleństwa jednak stosunkowo  szybko minęły i zaczęły się opowieści.  Usłyszałem historię podobną do tej z Zakopanego  przed laty,   opowiedzianą przez śliczną czarnulę.
   Wywieziona przez Sowietów w 1939,   jakoś przeżyła i wyrwała się z zesłania wstępując do Kościuszkowców.  Poznała oficera,   pobrali się.  Kiedy wojna się skończyła dali mu wysokie stanowisko w aparacie a on wtedy poszukał sobie młodszej.  Rozeszli się.
   Nie dopytywałem się.  Nigdy nie byłem ciekawskim a życiorysy ,   pań opowiadanych w łóżku były w 80% podobne do siebie z małymi odchyleniami.  Ile w nich prawdy,   nie istotne.  Widocznie chciały mieć taką przeszłość,   a mnie wszystko jedno.  Grzecznie słuchałem każdej.  Ostatecznie leżałem w ich łóżkach.
    Bardziej urozmaicone były "historie prostytutek" ale tych wysłuchiwałem  przy stoliku kawiarnianym,   nudne by mnie nie zatrzymały,   musiały więc być barwniejsze.
   Z biegiem dni jednak szaleństw było coraz mniej a za to więcej opowieści.  Spowszednieliśmy sobie.  Jak wszystko w życiu.  Nie przepadałem też za rislingiem tak że zacząłem unikać spotkań.  Ale "miłość " nie umarła śmiercią naturalną,   jak zazwyczaj kończą się przelotne fascynacje.  Stało się co mogło stać się najgorsze.
    Zakochała się.  A wiadomo miłość odbiera rozsądek i w jej przypadku nie było wyjątku.  .  Zaczęła być natrętną i zazdrosną.  Polowała wręcz na mnie.  Skutek jak zwykle w takich przypadkach był odwrotny.  Strona która nie kocha nie kocha jeszcze bardziej.
   Do tego bałem się niedyskrecji.  Tylko mi tego  brakowało żeby życie rodzinne. Ostatecznie jak już miałbym ryzykować to było dużo zdeterminowanych w wieku przedpoborowym. Tchórzliwie więc umykałem nie umiąc jak inni w takich przypadkach,    zdecydowanie co znaczyło najczęściej wulgarnie "załatwić sprawy".  Grzeczne zgodnie z zasadami dobrego wychowania rozmowy o rozstaniu nie przynosiły rezultatu.
   Aż jak wiele innych spraw w życiu pomógł zbieg okoliczności,   tak przynajmniej mi się wydawało.  Siedzę w kawiarni w Sulechowie z dziewczyną a dama  podchodzi i jakby nigdy nic dosiada się do stolika i od razu jadowitym teatralnym szeptem :odpraw tą siksę.
    Sulechów mieścina nieduża i wszyscy się znają,   ale dziewczyna była nie w ciemię bita i nie przestraszyła się profesorki.
   Oczy jej się zwęziły,   biust napełnił i lunęła "kawiarniano dziewczęcym" żargonem. - Sama spieprzaj ty stara dupo.  Do kościoła modlić się a nie za portkami latać.     Dyplomatycznie ,    dosyć jednak pośpiesznie wycofałem się do bufetu.  Po chwili podeszła dziewczyna.  Rozogniona zwycięska.  No poszła już ta stara lafirynda.  Młodość jest bezlitosna.  Okrutne to było,   serce zakłuło.  Milczkiem wypiłem wódkę. A dziewczyna śmiała się. Młoda bezczelna w swojej urodzie nawet nie pomyślała,   że kiedyś i jej może się zdarzyć, ale takie jest prawo natury. Od tamtej pory "weteranek" unikam jak ognia.  Wigoru starcza na jeden strzał,   a potem  potrzeba już tylko wiernego słuchacza.
Powiedziałem sobie, dosyć tych  skoków w bok, zostaję porządnym ojcem rodziny. Patrzyłem więc obojętnie na  umizgi kolegów, którzy nie przepuszczali żadnej okazji. Te 5.000 kalorii  dziennie dawało o sobie znać.
Kiedyś po zajęciach podeszła jednak do mnie i patrząc w  oczy zapytała czy nie jadę do Sulechowa. Akurat  posłali gdzieś dyżurny samochód,  który ją odwoził, i musiałaby długo czekać. Po chwili wahania powiedziałem, że akurat mój wóz też niesprawny.  Wydęła wzgardliwie wargi  i odeszła.
W czerwcu 1964 zostałem wysłany na przeszkolenie do Modlina na Mig-21. Pułk miał otrzymać dwudziestepierwsze i moja eskadra została wyznaczona jako pierwsza do latania  na nich.  Skierowanie  na kurs przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Początkowo byłem trochę zaskoczony tą decyzją, czyżby Paździor zapomniał o "incydencie",  ale szybko zrozumiałem,  że podjęto ją nie w celu uatrakcyjnienia mi żywota,  ale z czystej kalkulacji. Potrzeba było bardzo dobrego pilota, nie chorującego, silnego, który po kursie mógłby przeszkolić eskadrę. Spełniałem te warunki, a do tego byłem jeszcze dowódcą wytypowanego pododdziału.
Moje wątpliwości były jednak  innej natury. Zastanawiałem się, czy w ogóle powinienem jechać na ten kurs.  Za rok miałem skończyć piętnasty rok służby i zgodnie z postanowieniem powinienem zwolnić się z wojska. W tej sytuacji wyjazd na kurs wydawał mi się nieuczciwym.  Ale nie mogłem powiedzieć szczerze: nie chcę się przeszkalać,  narażać wojska na koszty, bo mam zamiar się zwolnić,  itd.  Bowiem wówczas w wojsku pragmatyka przewidywała w zasadzie dwie rodzaje zwolnienia ze służby zawodowej: dyscyplinarne, zazwyczaj połączone z degradacją, i ze względów zdrowotnych. Nie mogłem się zdradzić się przedwcześnie,  bo wobec wyraźnej wrogości generała, mój zamiar mógł zakończyć się zwolnieniem dyscyplinarnym i związanym z tym utraceniem różnych uprawnień  wojskowych (do wojskowej służby zdrowia, mieszkania itp.).  Chciałem jednak postąpić w zgodzie ze swoim sumieniem,  pomyślałem więc, że będzie okazja w związku ze specjalnymi badaniami na WIML, przed podjęciem lotów na samolotach naddźwiękowych,  okazać się niezdolnym do lotów na tych typach. Nie udało  się.  Zgłosiłem  - co zresztą było prawdą - częste bóle serca,   kłucie, denerwowanie się itp.,  jednak badający lekarz tylko pokiwał głową. Potem osłuchał, spojrzał na aparaturę  i  klepnął po ramieniu:
- Chłopie, znamy się nie od dzisiaj, wszystko w porządku. Serce jak dzwon. A co do kłucia, to kogo po trzydziestce nie kłuje ten nie jest normalny,  brak mu wrażliwości. Z twoim zdrowiem możesz latać nie tylko na 21 ale i na rakietach kosmicznych -  tak jeszcze pocieszył, psiakrew.
Znowu  znalazłem się w Modlinie. Nie lubiłem tej twierdzy, może te mury z czerwonej cegły, może klimat, niedaleko ujście Bugonarwi do Wisły, były przyczyną, że czułem się źle. Niespokojnie. Miałem trudności z koncentracją.
Pierwsze kroki do starych znajomych. Niestety, Antosia Stojowskiego już nie spotkałem. Od dawna w cywilu, w oparach wódki żył w innym świecie, na krawędzi świadomego trwania. Zaś Antosia Łąckiego, odsuniętego  już od latania i aktualnie przeniesionego na wykładowcę "naziemnego" ledwo poznałem. Spotkałem go przy klubowym bufecie gdy wdzięczył się w starym stylu do obfitej w sadełko bufetowej. Wyglądało to jednak żałośnie. Jego dowcipy bufetowa kwitowała bez uśmiechu, z niechętna ironią, a przecież tak jeszcze niedawno, każda w wieku poborowym,  na jego widok szczerzyła zęby w zachęcającym uśmiechu. To już nie był tamten Antoś,  który giął skrzydła samolotów  i  jak byk pieprzył wszystko co się rusza.
Twarz obrzęknięta, oczy zamglone obojętnością na wszystko,  z wyjątkiem, jak się potem przekonałem, alkoholu. Inicjatywa bowiem, jaką  jeszcze przejawiał, sprowadzała się do organizowania "okazji". Powiadano, że nawet wśród szkolonych organizował składkę na pijaństwo, ale ja nie chciałem temu wierzyć.
Wódka straszna rzecz, żywcem pożera człowieka. Wyjada od wewnątrz. Ani się obejrzysz, a w środku nie ma nic, zostaje tylko skóra. Po prostu nie ma człowieka. Ja na takie  popijanie nie mogłem sobie pozwolić.  Moim celem było  opanowanie pilotażu na Mig 21.
Mig-21 był samolotem ściśle utajnionym. Utajnionym do tego stopnia, że na wykładach nie używało się  nazwy Mig-21, a mówiło się, zapisywało w ściśle tajnych zeszytach: produkt E-21. Teren na lotnisku wydzielono, ogrodzono podwójnymi zasiekami; wprowadzono specjalne straże i ścisłą kontrolę specjalnych przepustek. Nawet zeszytów nie wolno było wynosić po za podwójne zasieki. Jednych oburzał taki brak zaufania,  innych śmieszył. Wszystko ściśle tajne specjalnego znaczenia. Ukoronowaniem tajemnicy była wiadomość, że sowieci w tym czasie postawili fabrykę Migów w kapitalistycznych Indiach. W  końcu z tą całą tajemnicą wyszło trochę tak, jakby Iwan polskim komunistom dał w mordę.
Mig-21 był pierwszym samolotem naddźwiękowy skonstruowanym w ZSSR zgodnie z regułą pól. Polegało to na takim dobraniu przekrojów kadłuba i skrzydeł, żeby ich suma nie przekraczała określonego współczynnika. Tak skonstruowany samolot przy przekraczania bariery dźwięku, miał dużo mniejszy opór, niż konstruowane poprzednio. W konsekwencji  do osiągnięcia wyższych parametrów lotno technicznych, wystarczał silnik o mniejszej mocy.  Do tej pory Sowieci,  nie znając tej "reguły", opór fali krytycznej pokonywali zwiększając moc silników, nierzadko nawet wbudowując drugi. Takim "przerobionym Migiem" była „dziewiętnastka” (Mig-19).  Mocą swoich potężnych silników przekraczała szybkość dźwięku i osiągała około 1400km/godz. ale odbywało się to bardzo opornie, przy takich drganiach kadłuba, że piloci każdorazowo wróżyli: rozleci się czy jeszcze ten raz wytrzyma.
Na zachodzie tą drogę w  konstruowaniu naddźwiękowców porzucono chyba już w roku 1948, kiedy angielski Gloster Meteor rozleciał się przy przekraczaniu szybkości. Sowiecki wywiad potrzebował jednak dużo czasu "by natchnąć " swoich konstruktorów. W końcu  i  nasze wojska lotnicze otrzymały samolot o parametrach taktyczno lotniczych, dorównujących zachodnim z drugiej połowy lat pięćdziesiątych.
Samolot ten jednak, bez względu na historię powstania, w porównaniu z dotychczasowymi Migami był samolotem nowej generacji. Była to już czwarta generacja, na której przyszło mi latać. Postęp w lotnictwie był wprost niesamowity. Zaczynałem na śmigłowych, bojowych Jakach 9 - V max.  560,   potem odrzutowych Jakach 23 - V max.  960,   potem Migach 15,   17, - V max.  1.140, a teraz Mig 21 - V max.  2.500,   pułap 21. 000 m.  Do tego samolot został wyposażony  w katapultowy fotel chroniony automatycznie  osłoną kabiny  i  specjalny ładunek wybuchem otwierający spadochron. Fotel ten zapewniał bezpieczne opuszczanie samolotu na dużych prędkościach,  zaś  nabój otwierający  spadochron, możliwość katapultowania się z wysokości zero.  Było to rozwiązanie, o którym pisał do mnie w odpowiedzi na mój raport o zezwolenie wodowania na morzu, Frey- Bielecki. Nawet przy starcie można było się katapultować. Fotel  zostawał wtedy  wyrzucany na wysokość 32 metrów i w górnym, martwym punkcie otwierał się spadochron.
Kabina w porównaniu z Mig-17 była większa: obszerniejsza i dłuższa. Ale siedzenie nie było regulowane i miało tylko dwa położenia w granicach średniego wzrostu.Wysocy piloci nie mogli latać na Mig-21, nie mieścili się w kabinie.  Loty wykonywane były w specjalnym kombinezonie nadciśnieniowym, dobieranym indywidualnie i w "germoszlemie".  Pod kombinezon zakładało się z wielką uwagą, specjalną jedwabną bieliznę, by nie powstała najmniejsza fałdka, bowiem po locie każda fałdka odciskała się ponuro czerwonym krwiakiem.  Kombinezon obszyty był rurkami, które zależnie od wysokości i przeciążenia wypełniane były powietrzem pompowanym specjalną pompą. W miarę wysokości lub przeciążenia  kombinezon obciskał ciało i nie pozwalał na swobodne przemieszczanie się krwi,  szczególnie na krwi odpływ z mózgu. Przeciążenia praktycznie się nie czuło. I dlatego dla bezpieczeństwa kadłuba, samolot wyposażony był w nowe, nie znane mi poprzednio urządzenia, przeciążeniomierz.  Trzeba było pilnie obserwować jego wskazania,  by nie doprowadzić do przełamania się samolotu. Kombinezon to nie ręcznik, przeciążenia się nie czuło, a człowiek może wytrzymać dużo więcej niż samolot. Takim granicznym dla Mig-21 było 4g. Na Mig-15 osiągało się nieraz do 8g i to bez kombinezonu. Na głowę zakładano "germoszlem" po rosyjsku. (Nikt zresztą nie kwapił się o przetłumaczenie). Był to hełm w kształcie kuli  z szybą przeciwsłoneczną z przodu, zakończony u nasady pierścieniem stalowym. Łączył się z kombinezonem systemem twist jak pokrywka ze słoikiem, dodatkowo uszczelniony hermetycznie podkładką gumową. Ta hermetyczność była bardzo uciążliwa, szczególnie gdy było gorąco i czekało się na wylot. Można wtedy było napić się własnego potu zbierającego w hełmie.  Ten kombinezon  i ten hełm zupełnie unieruchamiały w kabinie. Nie można było obrócić głowy nie mówiąc już o tułowie. Z pochyleniem też były trudności i nie można było nawet marzyć, by jak w poprzednich samolotach wykonywać obserwacyjne ruchy ósemkowe głową; obserwacja okrężna powietrza była podstawą bezpieczeństwa dla myśliwca. Siedziałem więc jak kukła,  poruszając z trudnością tylko rękami i trochę nogami, z unieruchomioną głową zanurzoną w przestrzeń pełną radiowych skrzeków. Nie byłem zadowolony. Nie siedziałem w samolocie ale w maszynie, robocie. Smętnie stwierdziłem, że widocznie trudno mi już przystosowywać się do nowego,  przeszkadzała pamięć poprzednich przeżyć.  Być może,   zestarzałem się. Nowym, młodym następującym po mnie, adeptom sztuki latania, zapewne obce będzie to uczucie . Ale oni nie mieli wspomnień swobodnego ptaka, jakim się czułem latając na "prymitywach ", jak nazwał tamte samoloty jakiś uczony mądrala.
Pierwszy samodzielny lot 6. 09. 1951 na UT-2. Samolot rzeczywiście prymitywny, trochę sklejki i płótna, ale jaka swoboda. Lekki kombinezon,  cienka pilotka i wiatr szumiący wokół otwartej kabiny. Żadnych tlenów, radiowych trzasków, skomplikowanych wskaźników. Buja się jak na kondorze w Kordylierach. Silnik gdacze wesoło, a w dole, trochę niżej, przesuwa się ziemia. Powoli, ze szczegółami, radośnie.  Potem już zamknięta kabina, ryczący silnik i wielkie jak wiatrak trójłopatowe śmigło. A w kabinie już dodatkowe zajęcia. Temperatura wody, oleju, chowanie podwozia itp. itp. Szybkość i wysokość większa,  ale ziemia i niebo jeszcze blisko. To Jak -9 , myśliwiec z ostatniej wojny.  No i odrzutowce. Nowa jakość. Koniec z temperaturami wody, oleju, za to uwaga na temperaturę gazów, dyszy. to już zalatuje statkiem kosmicznym. Widoczność świetna, moc nadzwyczajna, w kabinie cicho,  ciepło, przytulnie, ale do ziemi daleko, a niebo.  takie ogromne, że aż niewidoczne.
A teraz siedzę w kabinie Mig -21. Tu już prawie zupełnie izolowany od świata. Wspomnienie początku drogi budzi nie tylko tęsknotę ale i poczucie osiągniętej wartości. Za chwilę stanę się pilotem jednego z najnowocześniejszych samolotu.  Iluż takich pilotów jest aktualnie w PRL? Dziesięciu, dwudziestu? (Lot od razu samodzielny, bez kontrolnych, w owym czasie nie było dwusterów "sparek"").
Wykołowuję na pas. Przesuwam dźwignię mocy. Nie ma wskaźnika obrotów turbiny, jest tylko wskaźnik mocy. Jak w rakiecie, myślę z dumą, i już łatwiej znoszę ograniczenie ruchów w kabinie. Przesuwam dźwignię do końca,  silnik brzęczy unisono,  moc wzrasta,  dochodzi do 100% , startuję. Pierwszy raz w życiu.  Jest 22 sierpnia 1964 roku,  piękny letni poranek. Wysokie niebo z porozrzucanymi białymi kłębkami cumulusów, podkreślającymi jego głębię,  rozległa zielona płaszczyzna lotniska pachnąca świeżo skoszonym sianem i szeroki betonowy pas. Lekko unoszę nos, a on natychmiast, niedostrzegalnie, już w powietrzu. Chowam podwozie i nie mogę go utrzymać,  rwie w górę jak korek. Spojrzenie na wariometr,   powyżej 100 m/sek. Och, toś ty taki, zaskoczony szybko zmniejszam moc. Z mniejszym już wznoszeniem ale nadal ochoczo rwie w górę, jak żaden dotychczas.
Ziemia w dole coraz bardziej pokrywa się mgiełką, coraz mniej widoczna, coraz dalsza. Wlatuję jakby w kulę wypełnioną błękitno-złotym przestworem, gdzie wzrok nie znajdując oparcia gubi się w nieskończoności niebieskiego horyzontu. W takich chwilach przestaje się zwyczajnie widzieć, w takich chwilach wzrok sięga  innego wymiaru. Samolot zawieszony na cichutkiej melodii wielostopniowej sprężarki, wtapia się w spokój otaczającego wszechświata. Ale ziemia burzy wszystko. Radio skrzeczy troską, nie dopuszcza ciszy, zasłuchania się w symfonię wszechświata. To niebezpieczne. Życie to ruch, walka.
Więc na 9 tysiącach próbuję sterów. Wspomagane hydraulicznie dają tylko tyle oporu ile się chce. Symulowanego oporu. W naszej epoce zdaje się będzie coraz więcej automatów, symulacji, robotów. Pilot zostanie oderwany od naturalnego piękna otaczającego świata, a jego rola będzie sprowadzona do elementu sterującego elektroniczną rzeczywistością. I w końcu trudno będzie ustalić granicę czy jeszcze bio- czy już tylko elektro- organizm. Ale to przyszłość,  w której przypuszczalnie już nie będę uczestniczył. Teraz siedzę za sterami naddźwiękowego myśliwca i zapoznaję się z jego możliwościami.

do c07