Ostatnie wyloty za granicę wykazały że pomimo odmiennego
przekonania, praktycznie nie znamy języka rosyjskiego,
języka Paktu Warszawskiego, to znaczy rosyjskiego. Zaangażowano
więc nauczycielkę z gimnazjum w Sulechowie.
Wysoka postawna z typu baba- chłop,
ale pomimo że chyba zaliczyła już czterdziestkę, ufryzowana
i elegancka, mogła się podobać. Kiedyś po zajęciach
poprosiła o podwiezienie do Sulechowa do domu. Zdziwiłem się bo zazwyczaj
odwozili ją dyżurnym gazikiem. Tym razem podobno się popsuł. Nie
odmówiłem, ale dałem do zrozumienia że jadę nie dla niej
tylko i tak miałem jechać do Zielonej.
Nic nie powiedziała tylko popatrzyła w oczy badawczo;
rozpoznałem pierwszą scenę scenariusza dla starszych pań. Zaraz
po ruszeniu samochodu ręka jej jakby poruszona bezwładem przyspieszenia
wylądowała na moim kolanie. Scena numer dwa. Lekko ,
gorąco. Wiadomo rozpoznanie. Dalej ściśle ze scenopisem,
gesty i dotyki. Lewarek od biegów przy kierownicy, nie
przeszkadza więc nie reaguje.
Dama też nie zwraca głowy,
jakby zajęta krajobrazem patrzy przez siebie. Powoli powolutku jednak
ręka wędruje wzdłuż mojego uda. Wyżej, wyżej. Robi mi
się gorąco i zwalniam. Nich pan nie zatrzymuje, szepcze
ochrypłym głosem. To też znamy; chrypka z pożądania. Ściska
udo i fachowo rozpina guziki, wszystko jedną ręką. Mistrzyni.
Jadę wolno starając się myśleć tylko o prowadzeniu.
Oddycha coraz głośniej chrapliwie, aż zaniepokojony rzucam
ukradkowe spojrzenie. Twarz czerwona, na napiętej
szyi wyrazista żyła a w grubej warstwie pudru wyraźne rozpadliny zmarszczek.
Nie, nie za ładnie wyglądają panie w pewnym wieku i w
pewnych sytuacjach, lepiej się nie przyglądać.
Gdy stajemy przed jej domem wyciera sobie rękę chusteczką a rozporek
sam muszę zapiąć wściekły na siebie że tak dałem się starej babie.
Klnę w duchu, ale odmówić nie mam
siły, gdy zaprasza do siebie, na lampkę rizlinga.
Pija tylko risling, i nago na tapczanie. Wtedy
dopiero widać że czas zaczyna pożerać kobiety od twarzy. Jest potężna
jak Horpyna, ale skóra świeża, gładka,
jak skóra młodej dziewczyny. Jej ciało piękne klasycznym kształtem,
na purpurowej tapczanowej kapie leży jak posąg z marmuru. .
Posąg emanujący , żar pożądania, jakby go rzeźbił
sam Pigmalion. Gorący ten marmur, och jak gorący.
popijałem więc ten risling i popijałem.
Z początku przeszkadzał pekińczyk. Niezwyczajny
jakiś, a może myślał że pani męki zadaję bo tak chrapliwie
jęczała, ale w końcu dosyć szybko się przyzwyczaił. Spał
potem w swoim kącie nie zwracając uwagi na naszą tapczanową "walkę".
Szaleństwa jednak stosunkowo szybko minęły i zaczęły się opowieści.
Usłyszałem historię podobną do tej z Zakopanego przed laty,
opowiedzianą przez śliczną czarnulę.
Wywieziona przez Sowietów w 1939, jakoś
przeżyła i wyrwała się z zesłania wstępując do Kościuszkowców. Poznała
oficera, pobrali się. Kiedy wojna się skończyła dali
mu wysokie stanowisko w aparacie a on wtedy poszukał sobie młodszej.
Rozeszli się.
Nie dopytywałem się. Nigdy nie byłem ciekawskim
a życiorysy , pań opowiadanych w łóżku były w 80% podobne do
siebie z małymi odchyleniami. Ile w nich prawdy, nie
istotne. Widocznie chciały mieć taką przeszłość, a mnie
wszystko jedno. Grzecznie słuchałem każdej. Ostatecznie leżałem
w ich łóżkach.
Bardziej urozmaicone były "historie prostytutek"
ale tych wysłuchiwałem przy stoliku kawiarnianym, nudne
by mnie nie zatrzymały, musiały więc być barwniejsze.
Z biegiem dni jednak szaleństw było coraz mniej a za
to więcej opowieści. Spowszednieliśmy sobie. Jak wszystko w
życiu. Nie przepadałem też za rislingiem tak że zacząłem unikać spotkań.
Ale "miłość " nie umarła śmiercią naturalną, jak zazwyczaj
kończą się przelotne fascynacje. Stało się co mogło stać się najgorsze.
Zakochała się. A wiadomo miłość odbiera
rozsądek i w jej przypadku nie było wyjątku. . Zaczęła być
natrętną i zazdrosną. Polowała wręcz na mnie. Skutek jak zwykle
w takich przypadkach był odwrotny. Strona która nie kocha nie kocha
jeszcze bardziej.
Do tego bałem się niedyskrecji. Tylko mi tego
brakowało żeby życie rodzinne. Ostatecznie jak już miałbym ryzykować to
było dużo zdeterminowanych w wieku przedpoborowym. Tchórzliwie więc umykałem
nie umiąc jak inni w takich przypadkach, zdecydowanie
co znaczyło najczęściej wulgarnie "załatwić sprawy". Grzeczne zgodnie
z zasadami dobrego wychowania rozmowy o rozstaniu nie przynosiły rezultatu.
Aż jak wiele innych spraw w życiu pomógł zbieg okoliczności,
tak przynajmniej mi się wydawało. Siedzę w kawiarni w Sulechowie
z dziewczyną a dama podchodzi i jakby nigdy nic dosiada się do stolika
i od razu jadowitym teatralnym szeptem :odpraw tą siksę.
Sulechów mieścina nieduża i wszyscy się znają,
ale dziewczyna była nie w ciemię bita i nie przestraszyła się profesorki.
Oczy jej się zwęziły, biust napełnił i
lunęła "kawiarniano dziewczęcym" żargonem. - Sama spieprzaj ty stara dupo.
Do kościoła modlić się a nie za portkami latać.
Dyplomatycznie , dosyć jednak pośpiesznie wycofałem się
do bufetu. Po chwili podeszła dziewczyna. Rozogniona zwycięska.
No poszła już ta stara lafirynda. Młodość jest bezlitosna.
Okrutne to było, serce zakłuło. Milczkiem wypiłem wódkę.
A dziewczyna śmiała się. Młoda bezczelna w swojej urodzie nawet nie pomyślała,
że kiedyś i jej może się zdarzyć, ale takie jest prawo natury. Od tamtej
pory "weteranek" unikam jak ognia. Wigoru starcza na jeden strzał,
a potem potrzeba już tylko wiernego słuchacza.
Powiedziałem sobie, dosyć tych skoków w bok, zostaję porządnym
ojcem rodziny. Patrzyłem więc obojętnie na umizgi kolegów, którzy
nie przepuszczali żadnej okazji. Te 5.000 kalorii dziennie dawało
o sobie znać.
Kiedyś po zajęciach podeszła jednak do mnie i patrząc w oczy
zapytała czy nie jadę do Sulechowa. Akurat posłali gdzieś dyżurny
samochód, który ją odwoził, i musiałaby długo czekać. Po chwili wahania
powiedziałem, że akurat mój wóz też niesprawny. Wydęła wzgardliwie
wargi i odeszła.
W czerwcu 1964 zostałem wysłany na przeszkolenie do Modlina na Mig-21.
Pułk miał otrzymać dwudziestepierwsze i moja eskadra została wyznaczona
jako pierwsza do latania na nich. Skierowanie na kurs
przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Początkowo byłem trochę zaskoczony tą
decyzją, czyżby Paździor zapomniał o "incydencie", ale szybko zrozumiałem,
że podjęto ją nie w celu uatrakcyjnienia mi żywota, ale z czystej
kalkulacji. Potrzeba było bardzo dobrego pilota, nie chorującego, silnego,
który po kursie mógłby przeszkolić eskadrę. Spełniałem te warunki, a do
tego byłem jeszcze dowódcą wytypowanego pododdziału.
Moje wątpliwości były jednak innej natury. Zastanawiałem się,
czy w ogóle powinienem jechać na ten kurs. Za rok miałem skończyć
piętnasty rok służby i zgodnie z postanowieniem powinienem zwolnić się
z wojska. W tej sytuacji wyjazd na kurs wydawał mi się nieuczciwym.
Ale nie mogłem powiedzieć szczerze: nie chcę się przeszkalać, narażać
wojska na koszty, bo mam zamiar się zwolnić, itd. Bowiem wówczas
w wojsku pragmatyka przewidywała w zasadzie dwie rodzaje zwolnienia ze
służby zawodowej: dyscyplinarne, zazwyczaj połączone z degradacją, i ze
względów zdrowotnych. Nie mogłem się zdradzić się przedwcześnie,
bo wobec wyraźnej wrogości generała, mój zamiar mógł zakończyć się zwolnieniem
dyscyplinarnym i związanym z tym utraceniem różnych uprawnień wojskowych
(do wojskowej służby zdrowia, mieszkania itp.). Chciałem jednak postąpić
w zgodzie ze swoim sumieniem, pomyślałem więc, że będzie okazja w
związku ze specjalnymi badaniami na WIML, przed podjęciem lotów na samolotach
naddźwiękowych, okazać się niezdolnym do lotów na tych typach. Nie
udało się. Zgłosiłem - co zresztą było prawdą - częste
bóle serca, kłucie, denerwowanie się itp., jednak badający
lekarz tylko pokiwał głową. Potem osłuchał, spojrzał na aparaturę
i klepnął po ramieniu:
- Chłopie, znamy się nie od dzisiaj, wszystko w porządku. Serce
jak dzwon. A co do kłucia, to kogo po trzydziestce nie kłuje ten nie jest
normalny, brak mu wrażliwości. Z twoim zdrowiem możesz latać nie
tylko na 21 ale i na rakietach kosmicznych - tak jeszcze pocieszył,
psiakrew.
Znowu znalazłem się w Modlinie. Nie lubiłem tej twierdzy,
może te mury z czerwonej cegły, może klimat, niedaleko ujście Bugonarwi
do Wisły, były przyczyną, że czułem się źle. Niespokojnie. Miałem trudności
z koncentracją.
Pierwsze kroki do starych znajomych. Niestety, Antosia Stojowskiego
już nie spotkałem. Od dawna w cywilu, w oparach wódki żył w innym świecie,
na krawędzi świadomego trwania. Zaś Antosia Łąckiego, odsuniętego
już od latania i aktualnie przeniesionego na wykładowcę "naziemnego" ledwo
poznałem. Spotkałem go przy klubowym bufecie gdy wdzięczył się w starym
stylu do obfitej w sadełko bufetowej. Wyglądało to jednak żałośnie. Jego
dowcipy bufetowa kwitowała bez uśmiechu, z niechętna ironią, a przecież
tak jeszcze niedawno, każda w wieku poborowym, na jego widok szczerzyła
zęby w zachęcającym uśmiechu. To już nie był tamten Antoś, który
giął skrzydła samolotów i jak byk pieprzył wszystko co się
rusza.
Twarz obrzęknięta, oczy zamglone obojętnością na wszystko,
z wyjątkiem, jak się potem przekonałem, alkoholu. Inicjatywa bowiem, jaką
jeszcze przejawiał, sprowadzała się do organizowania "okazji". Powiadano,
że nawet wśród szkolonych organizował składkę na pijaństwo, ale ja nie
chciałem temu wierzyć.
Wódka straszna rzecz, żywcem pożera człowieka. Wyjada od wewnątrz.
Ani się obejrzysz, a w środku nie ma nic, zostaje tylko skóra. Po prostu
nie ma człowieka. Ja na takie popijanie nie mogłem sobie pozwolić.
Moim celem było opanowanie pilotażu na Mig 21.
Mig-21 był samolotem ściśle utajnionym. Utajnionym do tego stopnia,
że na wykładach nie używało się nazwy Mig-21, a mówiło się, zapisywało
w ściśle tajnych zeszytach: produkt E-21. Teren na lotnisku wydzielono,
ogrodzono podwójnymi zasiekami; wprowadzono specjalne straże i ścisłą kontrolę
specjalnych przepustek. Nawet zeszytów nie wolno było wynosić po za podwójne
zasieki. Jednych oburzał taki brak zaufania, innych śmieszył. Wszystko
ściśle tajne specjalnego znaczenia. Ukoronowaniem tajemnicy była wiadomość,
że sowieci w tym czasie postawili fabrykę Migów w kapitalistycznych Indiach.
W końcu z tą całą tajemnicą wyszło trochę tak, jakby Iwan polskim
komunistom dał w mordę.
Mig-21 był pierwszym samolotem naddźwiękowy skonstruowanym w ZSSR
zgodnie z regułą pól. Polegało to na takim dobraniu przekrojów kadłuba
i skrzydeł, żeby ich suma nie przekraczała określonego współczynnika. Tak
skonstruowany samolot przy przekraczania bariery dźwięku, miał dużo mniejszy
opór, niż konstruowane poprzednio. W konsekwencji do osiągnięcia
wyższych parametrów lotno technicznych, wystarczał silnik o mniejszej mocy.
Do tej pory Sowieci, nie znając tej "reguły", opór fali krytycznej
pokonywali zwiększając moc silników, nierzadko nawet wbudowując drugi.
Takim "przerobionym Migiem" była dziewiętnastka (Mig-19). Mocą
swoich potężnych silników przekraczała szybkość dźwięku i osiągała około
1400km/godz. ale odbywało się to bardzo opornie, przy takich drganiach
kadłuba, że piloci każdorazowo wróżyli: rozleci się czy jeszcze ten raz
wytrzyma.
Na zachodzie tą drogę w konstruowaniu naddźwiękowców porzucono
chyba już w roku 1948, kiedy angielski Gloster Meteor rozleciał się przy
przekraczaniu szybkości. Sowiecki wywiad potrzebował jednak dużo czasu
"by natchnąć " swoich konstruktorów. W końcu i nasze wojska
lotnicze otrzymały samolot o parametrach taktyczno lotniczych, dorównujących
zachodnim z drugiej połowy lat pięćdziesiątych.
Samolot ten jednak, bez względu na historię powstania, w porównaniu
z dotychczasowymi Migami był samolotem nowej generacji. Była to już czwarta
generacja, na której przyszło mi latać. Postęp w lotnictwie był wprost
niesamowity. Zaczynałem na śmigłowych, bojowych Jakach 9 - V max.
560, potem odrzutowych Jakach 23 - V max. 960,
potem Migach 15, 17, - V max. 1.140, a teraz Mig 21 -
V max. 2.500, pułap 21. 000 m. Do tego samolot
został wyposażony w katapultowy fotel chroniony automatycznie
osłoną kabiny i specjalny ładunek wybuchem otwierający spadochron.
Fotel ten zapewniał bezpieczne opuszczanie samolotu na dużych prędkościach,
zaś nabój otwierający spadochron, możliwość katapultowania
się z wysokości zero. Było to rozwiązanie, o którym pisał do mnie
w odpowiedzi na mój raport o zezwolenie wodowania na morzu, Frey- Bielecki.
Nawet przy starcie można było się katapultować. Fotel zostawał wtedy
wyrzucany na wysokość 32 metrów i w górnym, martwym punkcie otwierał się
spadochron.
Kabina w porównaniu z Mig-17 była większa: obszerniejsza i dłuższa.
Ale siedzenie nie było regulowane i miało tylko dwa położenia w granicach
średniego wzrostu.Wysocy piloci nie mogli latać na Mig-21, nie mieścili
się w kabinie. Loty wykonywane były w specjalnym kombinezonie nadciśnieniowym,
dobieranym indywidualnie i w "germoszlemie". Pod kombinezon zakładało
się z wielką uwagą, specjalną jedwabną bieliznę, by nie powstała najmniejsza
fałdka, bowiem po locie każda fałdka odciskała się ponuro czerwonym krwiakiem.
Kombinezon obszyty był rurkami, które zależnie od wysokości i przeciążenia
wypełniane były powietrzem pompowanym specjalną pompą. W miarę wysokości
lub przeciążenia kombinezon obciskał ciało i nie pozwalał na swobodne
przemieszczanie się krwi, szczególnie na krwi odpływ z mózgu. Przeciążenia
praktycznie się nie czuło. I dlatego dla bezpieczeństwa kadłuba, samolot
wyposażony był w nowe, nie znane mi poprzednio urządzenia, przeciążeniomierz.
Trzeba było pilnie obserwować jego wskazania, by nie doprowadzić
do przełamania się samolotu. Kombinezon to nie ręcznik, przeciążenia się
nie czuło, a człowiek może wytrzymać dużo więcej niż samolot. Takim granicznym
dla Mig-21 było 4g. Na Mig-15 osiągało się nieraz do 8g i to bez kombinezonu.
Na głowę zakładano "germoszlem" po rosyjsku. (Nikt zresztą nie kwapił się
o przetłumaczenie). Był to hełm w kształcie kuli z szybą przeciwsłoneczną
z przodu, zakończony u nasady pierścieniem stalowym. Łączył się z kombinezonem
systemem twist jak pokrywka ze słoikiem, dodatkowo uszczelniony hermetycznie
podkładką gumową. Ta hermetyczność była bardzo uciążliwa, szczególnie gdy
było gorąco i czekało się na wylot. Można wtedy było napić się własnego
potu zbierającego w hełmie. Ten kombinezon i ten hełm zupełnie
unieruchamiały w kabinie. Nie można było obrócić głowy nie mówiąc już o
tułowie. Z pochyleniem też były trudności i nie można było nawet marzyć,
by jak w poprzednich samolotach wykonywać obserwacyjne ruchy ósemkowe głową;
obserwacja okrężna powietrza była podstawą bezpieczeństwa dla myśliwca.
Siedziałem więc jak kukła, poruszając z trudnością tylko rękami i
trochę nogami, z unieruchomioną głową zanurzoną w przestrzeń pełną radiowych
skrzeków. Nie byłem zadowolony. Nie siedziałem w samolocie ale w maszynie,
robocie. Smętnie stwierdziłem, że widocznie trudno mi już przystosowywać
się do nowego, przeszkadzała pamięć poprzednich przeżyć. Być
może, zestarzałem się. Nowym, młodym następującym po mnie,
adeptom sztuki latania, zapewne obce będzie to uczucie . Ale oni nie mieli
wspomnień swobodnego ptaka, jakim się czułem latając na "prymitywach ",
jak nazwał tamte samoloty jakiś uczony mądrala.
Pierwszy samodzielny lot 6. 09. 1951 na UT-2. Samolot rzeczywiście
prymitywny, trochę sklejki i płótna, ale jaka swoboda. Lekki kombinezon,
cienka pilotka i wiatr szumiący wokół otwartej kabiny. Żadnych tlenów,
radiowych trzasków, skomplikowanych wskaźników. Buja się jak na kondorze
w Kordylierach. Silnik gdacze wesoło, a w dole, trochę niżej, przesuwa
się ziemia. Powoli, ze szczegółami, radośnie. Potem już zamknięta
kabina, ryczący silnik i wielkie jak wiatrak trójłopatowe śmigło. A w kabinie
już dodatkowe zajęcia. Temperatura wody, oleju, chowanie podwozia itp.
itp. Szybkość i wysokość większa, ale ziemia i niebo jeszcze blisko.
To Jak -9 , myśliwiec z ostatniej wojny. No i odrzutowce. Nowa jakość.
Koniec z temperaturami wody, oleju, za to uwaga na temperaturę gazów, dyszy.
to już zalatuje statkiem kosmicznym. Widoczność świetna, moc nadzwyczajna,
w kabinie cicho, ciepło, przytulnie, ale do ziemi daleko, a niebo.
takie ogromne, że aż niewidoczne.
A teraz siedzę w kabinie Mig -21. Tu już prawie zupełnie izolowany
od świata. Wspomnienie początku drogi budzi nie tylko tęsknotę ale i poczucie
osiągniętej wartości. Za chwilę stanę się pilotem jednego z najnowocześniejszych
samolotu. Iluż takich pilotów jest aktualnie w PRL? Dziesięciu, dwudziestu?
(Lot od razu samodzielny, bez kontrolnych, w owym czasie nie było dwusterów
"sparek"").
Wykołowuję na pas. Przesuwam dźwignię mocy. Nie ma wskaźnika obrotów
turbiny, jest tylko wskaźnik mocy. Jak w rakiecie, myślę z dumą, i już
łatwiej znoszę ograniczenie ruchów w kabinie. Przesuwam dźwignię do końca,
silnik brzęczy unisono, moc wzrasta, dochodzi do 100% , startuję.
Pierwszy raz w życiu. Jest 22 sierpnia 1964 roku, piękny letni
poranek. Wysokie niebo z porozrzucanymi białymi kłębkami cumulusów, podkreślającymi
jego głębię, rozległa zielona płaszczyzna lotniska pachnąca świeżo
skoszonym sianem i szeroki betonowy pas. Lekko unoszę nos, a on natychmiast,
niedostrzegalnie, już w powietrzu. Chowam podwozie i nie mogę go utrzymać,
rwie w górę jak korek. Spojrzenie na wariometr, powyżej 100
m/sek. Och, toś ty taki, zaskoczony szybko zmniejszam moc. Z mniejszym
już wznoszeniem ale nadal ochoczo rwie w górę, jak żaden dotychczas.
Ziemia w dole coraz bardziej pokrywa się mgiełką, coraz mniej widoczna,
coraz dalsza. Wlatuję jakby w kulę wypełnioną błękitno-złotym przestworem,
gdzie wzrok nie znajdując oparcia gubi się w nieskończoności niebieskiego
horyzontu. W takich chwilach przestaje się zwyczajnie widzieć, w takich
chwilach wzrok sięga innego wymiaru. Samolot zawieszony na cichutkiej
melodii wielostopniowej sprężarki, wtapia się w spokój otaczającego wszechświata.
Ale ziemia burzy wszystko. Radio skrzeczy troską, nie dopuszcza ciszy,
zasłuchania się w symfonię wszechświata. To niebezpieczne. Życie to ruch,
walka.
Więc na 9 tysiącach próbuję sterów. Wspomagane hydraulicznie dają
tylko tyle oporu ile się chce. Symulowanego oporu. W naszej epoce zdaje
się będzie coraz więcej automatów, symulacji, robotów. Pilot zostanie oderwany
od naturalnego piękna otaczającego świata, a jego rola będzie sprowadzona
do elementu sterującego elektroniczną rzeczywistością. I w końcu trudno
będzie ustalić granicę czy jeszcze bio- czy już tylko elektro- organizm.
Ale to przyszłość, w której przypuszczalnie już nie będę uczestniczył.
Teraz siedzę za sterami naddźwiękowego myśliwca i zapoznaję się z jego
możliwościami.