odc.07
W górę i dół  nie bardzo chętnie ale za to wokół osi podłużnej wystarczy przytrzymać ster, by kręcił beczki jak świderek.  Zwiększam szybkość i niezauważalnie  przekraczam szybkość dźwięku. Samolot płynie nadal jak w maśle bez wstrząsów, drgań, a tylko wskazówka machometru dochodzi do 2. Podwójna szybkość dźwięku (około 2300 km/godz.). To tak wygląda! Pięknie! Dalej pętla. Jeszcze ostrożnie z namysłem. Przed każdym ruchem zastanowienie,  koncentracja, to dopiero początek. Wszystko pierwszy raz w życiu. Potem przyjdzie pełne zgranie. Myśl automatycznie przetwarzana ruchem ręki, będzie jego myślą,  tego wspaniałego stalowego ptaka,  do którego czuję coraz większą sympatię.  Już wiem, że niedługo nie będę osobno, ja i samolot, lecz przetworzę się w jedno: człowieka - ptaka,  mknącego w przestworzach na stalowych skrzydłach,  dwukrotnie wyprzedzając dźwięk. Tylko trochę czasu.
Teraz czuję się tak, jakby mój wartburg zamienił się w wyścigowego bolida. Tylko się ścigać, szczególnie z poprzednimi Migami, co? Mądrala się znalazł. Przeszkadza trochę brak widoczności do tyłu. Przyzwyczajony jestem do obserwacji całej sfery. Przypominają się słowa wykładowcy. „Nikt cię i tak nie dogoni, a jak się trafi amerykaniec, to i tak nie dojrzysz. Odpali rakietę z pięciu kilometrów i zobaczysz się w niebie. Tak że, nie ma co zwracać na to uwagi.”
W pobliżu ogromna, jak potężny cumulonimbus, chmura dymu. Gęsta, sięgająca siedmiu tysięcy metrów. To wydech Warszawy. Nic przez nią nie widać. Za to pode mną pionowo czysty rysunek Bugonarwi  i  biało niebieskie, duże okno zalewu Zegrzyńskiego. Brzegi upstrzone kolorowymi punkcikami domków campingowych, a na wodzie białe żagle. Jest upał. Ludzie kapią się, żeglują, popijają, kochają się,  i nikt nie zwraca uwagi na odgłosy idące z nieba. Teraz ciągle na nim tyle hałasu,  rozmaitych smug,  że jeszcze jedno dodatkowe buczenie silnika czy jeszcze jedna pienista smuga rozciągana na błękicie przestaje być zauważalna, powszednieje jak bicie zegara w sypialni.  Nikt nawet przez chwilę  nie pomyśli, że to buczenie, ta rozwijana wstęga skondensowanego powietrza, to jeden z nich, ten który sięga innego wymiaru.  Zamknięty w kabinie srebrzystego bolidu,   opancerzony kopułą germoszlemu przebywa w innym świecie. Świecie Nieskończonej Przestrzeni,  która wciąga w swoje bezgraniczne piękno, czarując mirażem granic. Dalej i dalej. Szybciej i szybciej. mknąć z szybkością świetlistej strzały aż do zatraty czasu do stopienia się z Wieczną Tajemnicą. Tak, Nieskończona Przestrzeń  wyzwala w człowieku nieziemskie uczucia,  nawołuje syrenim głosem kosmosu, budzi niewyobrażalną tęsknotę za. życiem w innej rzeczywistości (?) pośmiertnej(?).
Otrząsam się z demona prędkości. Zmniejszam moc. I chociaż dusza rwie się nie wiadomo gdzie, wracam do wymiernych ziemskich wrażeń.  Ląduje bez trudności. Pomimo upalnego rzadkiego powietrza obliczam dokładnie i nie muszę korzystać z hamującego spadochronu. Jak się to mówi,  pasa starcza. Mechanicy wyciągają z kabiny, odkręcają hełmofon i wylewają z hełmu pot.
- Dobra seta,  śmieją się przyjaźnie.
Ja jednak tego nie widzę. Patrzę na srebrzyste cygaro, krótkie trójkątne skrzydełka, zadarty fantazyjnie statecznik i nieznacznie gładzę smukły kadłub.
Dziękuję ci - szepczę,  żeby kto nie posłyszał.
Kiwa porozumiewawczo statecznikiem. W porządku,  akceptuję cię pilocie. Jestem szczęśliwy.
Potem coraz większe zachwycenie. Latam 23,  26 sierpnia i żyję jak w transie. Wydaje mi się, że spotkałem samolot swego życia.  Ja, stary wyga, trzydziestopięcioletni weteran, dla którego błękit był mieszkaniem przez piętnaście lat, zachowuję się teraz jakbym wyleciał pierwszy raz samodzielnie w powietrze. Próbuje pokpiwaniem ostudzić swój zapał, ale nie pomaga. Gorączka nienasycenia trwa. Żeby można było, latałbym dzień i noc.
Z tęsknotą i żalem wyjeżdżałem po odbyciu programowych lotów. Spotkanie z „21” obudziło we mnie nadzieję na nowe, w innym wymiarze, przygody w powietrzu. Nabrałem ochoty do dalszej służby. Dużo w niej co prawda wojska, a mało latania,  ale się lata. Poczułem się młody i pełny zapału.
Przyszedł poufny rozkaz, że potrzeba ochotników do Wietnamu na wojnę z USA. Wiedziałem z RWE, że Chińczycy od jakiegoś czasy bojkotują pomoc ZSSR dla Wietnamu. Zatrzymują transporty, nieraz przez miesiąc i dłużej,  okradają itp.  Skomentowałem rozkaz w eskadrze, a byli przy tym sami moi piloci. Powiedziałem, że to może być bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie,  bo zanim dojedzie się do Wietnamu, można dostać od Chińczyka nożem w plecy,  a w ogóle co za sens ginąć za jakichś żółtków. Dobrze przecież wiemy, na jakich samolotach latają Amerykanie i nawet na „21” obawiam się, że swojej śmierci nie zdąży  się zobaczyć. A gdy przyjdzie uciekać,  a Chińczycy zamkną granicę.
Ledwie minął dzień, a wzywa mnie Lis do gabinetu.
- Słuchaj - mówi - jak ci wolność miła to nie gadaj pierdoł z RWE,  nie szerz wrogiej propagandy. Tu każą werbować, a ty odstraszasz. Ja ci mówię w zaufaniu,   tym razem udam,  że zapomniałem,  ale drugi raz będę musiał zrobić użytek. Stary wojak i nie wie co przy kim można mówić.
Koledzy,  dobrzy,  socjalistyczni. Zrobiło mi się bardzo smutno i przeraźliwie samotnie. Przez tyle lat służby nie nabrałem odporności na świństwa. Serce się ściskało i czułem duszący fizyczny ból.  Straciłem poprzednią  ochotę do służby.
I w takim momencie  przyjechała  S. z Gdyni. Wyjechałem po nią do Zbąszynka. Czas był nie bardzo fortunny  bo byłem bez pieniędzy a co gorzej bez  wiary w swój sens  mego   **** po jakiejś imprezie. Starczyło mi tylko na butelkę wódki człowiek  w sytuacji „trudnej” szuka w butelce ucieczki.
Katz z poprzedniego  dnia męczył mnie a ją chyba  głód bo ruszaliśmy tyłkami bez entuzjazmu oczekując które powie pierwsze że już. Leżała potem smutna przygaszona. Nic nie pozostało z namiętnej gorącej Stefy. W domu nie układało się. Mąż ją zdradzał i szykował się rozwód.
Często wysłuchiwałem podobnych zwierzeń i zawsze dziwiłem się jak można takie urocze kapłanki rozkoszy zdradzać które raczej pędzone niezaspokojeniem niż innymi potrzebami szukały kochanków. A już na pewno nie można było mówić że są oziębłe i nie spełniają oczekiwań. prędzej groził przesyt.
Leżała spokojnie i cichutko popłakiwała. Szukała dawnego czasu który jednak minął bezpowrotnie jak to czas. Nie zastanawiała się widocznie ,  że nasze życie składa się z chwil , że nie ma ciągłości ani powtórzeń. Ot po prostu jest chwila. Dzisiaj taka,  jutro inna. Nie można do wczorajszej wrócić.
Leżeliśmy obok siebie w chłodnym pokoju,  ale jakże odlegli myślami. Ona  być może zawiedziona kochankiem sprzed  lat u którego oczekiwała opieki pocieszenia,  dodania otuchy i wiary w siebie.  I ja martwiący się żeby nie zaspać pociągu na który miałem ją odwieść.
Wiedziałem że już odchodzi z mojego życia jeszcze jedna osoba,  a przecież przekroczyłem dopiero trzydziestkę piątkę,  i robi się wokól mnie coraz puściej, ale nie potrafiłem wykrzesać z siebie ani odrobinę energii by to zmienić.  Byłem zupełnie bez sił , pełen niechęci do jakiegokolwiek działania , leżałem w bezruchu jak neptek.
W pamięci pozostało tylko zabawne wspomnienie jej zatroskania o męża gdy po kilkakrotnym zaspokojeniu się,  zazwyczaj nagle przerywała i pół żartem oznajmiała: kończymy bo został jej już tylko jeden raz i ten własnie raz musi zostawić dla mężą żeby nie poznał.
Nie było to dla mnie wielkim zaskoczeniem bo takie różne oświadczenia dam w „momentach” nieraz mi się zdarzały. Pewna młódka układając się wygodnie do . nie mogła się powstrzymać by nie pochwalić się swoją przemyślnościa jaką przejawiła poprzedniego wieczoru po naszym spotkaniu. Zgwałciła starego,  chociaż on myślał tylko o spaniu, żeby uchronić się przed moją nieuwagą.
Nawet przez chwilę nie zastanowiła się żę ta informacja możę nie sprawić mi szczególnej przyjemności. Tak ,tak kobiety w miłości potrafią nie tylko używać pigułek,ale i własnych mężów by  zabezpieczyć się przed  dzidziusiem. Ale czyż można mieć o to pretensje, przecież robią to z miłości.
Życie w pułku toczyło się dalej i jak to często się zdarza, nie tak jak ludzie sobie zaplanowali, ale jak zapisane zostało w gwiazdach.  Migów 21 nie otrzymaliśmy i już było wiadomo,   że nie otrzymamy. Podobno pieniędzy na kupno zabrakło.  Ale wymyślili bajeczkę - klęliśmy po kątach. Pieniędzy zabrakło. Któż to słyszał, żeby w socjalizmie pieniędzy zabrakło. Zresztą  co mają wspólnego pieniądze z samolotami,  przecież zawsze nam mówiono, że ruskie dają.
Pozostało nam jednak w końcu latać dalej na starych Mig-17p (literka p - znaczyła "pościgowy") z radiolokacyjnymi celownikami. Trudne to były loty, a nie dające satysfakcji. Z góry wiadomo było, że do ewentualnej pracy bojowej się nie nadawały. Zarówno walory lotno taktyczne samolotu,  jak i wyposażenie w zabytkowe radiolokatory pokładowe,  mogły coś znaczyć w powietrzu, ale dziesięć lat wcześniej. A teraz nawet loty treningowe były mało przydatne. Nowe radiolokatory,  o jakich słyszeliśmy, wymagały zupełnie innej obsługi.  Ćwiczyć jednak, wylatać zaplanowaną liczbę godzin w roku było trzeba, więc żadnych dyskusji . Wykonanie planu jest zresztą głównym kryterium ocen eskadry, pułku.
Więc dzień za dniem, tydzień za tygodniem, normalnym trybem: loty,  pary dyżurne, , okresowe popijawy, wypełniały piątek, świątek.  W takim okresie wyjazd do Mrągowa, pomimo późnej pory roku, bardzo mnie ucieszył. Co prawda woda w jeziorze już zimna, łodzie zahangarowane, ale pozostały rowery, wycieczki po solidnych jeszcze pruskich asfaltach.  A popołudniem, po obiedzie, sześciokilometrowy marsz wokół jeziora po przygodę, do jedynej knajpy w miasteczku "Mrągowianki".  A w niej alkoholowo damskie rozkosze.  Ale to dla młodzieży. Mnie jednak już te imprezy nie pociągały. Nie chciało mi się, a i nie miałem pieniędzy. Sam siebie nie poznawałem. Taki brak wigoru. Wyraźne oznaki upływającego czasu. Ostatecznie kończyłem 35 lat. Aleksander Macedoński miał 33 gdy zakończył żywot, co prawda podbiwszy przedtem świat.  Ale pominąwszy te "drobiazgi", tak miedzy nami, miałem i ja prawo "schodzić ze szczytu".
Do południa zajęcia w terenie. Wycieczki rowerowe. Pewnego razu z Mianowskim odłączyliśmy od grupy do gospody napić się piwa. W  GS chłopstwo czymś bardzo podekscytowane. Początkowo nie zwracali na nas uwagi ,ot takich dwóch w dresach, ale gdy w miarę upływu czasu i wypitego piwa wyjaśniło się, żeśmy piloci na wypoczynku,  nastąpiło ogólne zbratanie.  Chłopi żalili się na komitet, jakieś podatki. Ściągali im, a oni uważali że niesłusznie. Nie bardzo rozumieliśmy o co im chodzi, bo człowiek był daleko od cywilnego życia, a tym bardziej wiejskiego, ale po kilku kuflach piwa obudził się we mnie obrońca ludu. Wskoczyłem na krzesło, wygłosiłem jakąś mowę i ruszyliśmy całą gromadą na Prezydium Gminnej Rady Narodowej domagać się sprawiedliwości. Na czele oczywiście ja z Mianowskim w dresach prowadząc rowery, a za nami ze trzydziestu chłopa,  równie jak my bojowi,   podnieceni piwem,  wewnętrznie radośni,  że coś się dzieje.  Uszliśmy chyba ze trzysta metrów,  a gromada stawała się coraz większa i nastroje  coraz gorętsze gdy.  nadjechał gazikiem komendant Ośrodka (powiadomiony przez MO) i zakończył rewolucję.  Na szczęście komendantem był dawny oficer wychowania fizycznego z Wrocławia,   dobry znajomy, więc epilog rewolucji znalazł zakończenie w kielichach. Cicho sza, bez żadnych meldunków.
Zapomniałem prawie już o tym protestacyjnym incydencie gdy nagle, po powrocie do Babiegomostu, rozkaz stawienia się do Warszawy, do raportu do Dowódcy Wojsk Lotniczych. Okazało się potem, że komendant Ośrodka zachował się w porządku,  pary nie puścił,  ale jego zastępca do spraw politycznych wykazał odpowiednią czujność i przesłał do Warszawy tajny meldunek,  odpowiednio jeszcze - dla podkreślenia swych zasług go ubarwiając. Głównym moim "przestępstwem" było podrywanie zaufania chłopskich mas do władzy ludowej.  Byłem tym nagłym wezwaniem  do samego dowódcy WL zaskoczony. Początkowo nie znałem przyczyny, dopiero kiedy w Warszawie spotkałem Paździora, który miął przedstawić mnie do raportu,  ten z całą złośliwą satysfakcją opowiedział, co ja narozrabiałem w Mrągowie. Według mnie cały ten incydent z pogranicza skeczu w kabarecie, zasługiwał najwyżej na serdeczny śmiech,  ale to okazało się,  że tylko ja tak myślałem. Zresztą zobaczywszy Paździora mogłem spodziewać się najgorszego. Już po pierwszych jego słowach zrozumiałem,  że jestem bez szans. Nadszedł jego dzień zemsty,  jak kiedyś zapowiedział.
Postanowiłem więc w ogóle  się nie odżywać, żeby się nie zdenerwować i sprawy nie pogorszyć. Obojętnie, ale służbiście regulaminowo.  Za rok planowałem przecież emeryturę. Dobrze przewidziałem. Paździor zreferował, że najpierw rozpiłem tłum, a potem podburzyłem i zrobiłem demonstrację  przeciw władzy, obrażając najwyższe autorytety, poszargałem mundur LWP  itp.  itp.  I  jedynie dzięki przytomności aparatu Ośrodka zdążono zapobiec większym skutkom mojego warcholstwa.  Nawet nie sprostowałem, że byłem w dresie,  nie było sensu. Wyrok już był przesądzony.  Wyszedłem z gabinetu już nie jako dowódca eskadry ale dowódca klucza i  zgodnie z regulaminem - z przeniesieniem do Wrocławia.
Powiedziałem tylko, że chciałbym pozostać w Babimoście bo mój autorytet,  jeśli go mam wśród pilotów, to nie z powodu stanowiska. Paździor wtrącił coś o filozofowaniu,   ale dowódca lotnictwa się zgodził. Pozostałem w Babimoście.  Paździor jawnie tryumfował. Zemścił się z całą chamską fornalską zajadłością, ale niech mu Pan wybaczy i ziemia będzie lekką. Po dwóch latach (1968) przestał być dowódcą korpusu,  a trzy później umarł.
To zajście ostatecznie rozwiało wątpliwości: pozostać czy odejść. Nawet za obietnicę  latania na rakiecie w wojsku bym już nie pozostał. Z Warszawy wracałem  z ostatecznie podjętą, co dalszych losów,  decyzją.  Za rok w listopadzie kończyłem piętnasty rok służby i pozostawało tylko "wytrzymać".
   W drugiej połowie stycznia 1965 roku  dostałem skierowanie z koła PTTK przy  naszej jednostce  wczasy narciarskie do Wisły. Pojechaliśmy  z Kingą.  Pierwszy raz  z PTTK. Wielkie rozczarowanie. Dostaliśmy  miejsce w pokoju czteroosobowym   w  starym, zagrzybianym domu bez wody zimnej i gorącej - miski i kubły. Razem w pokoju zakwaterowane zostało jakieś małżeństwo z Krosna.  Trudno nie powiedzieć że była to sytuacja więcej  niż krępująca. Najgorzej  z myciem. Nawet parawanu nie było. Więc albo wychodziliśmy z domu na przemian, albo w ogóle się nie myliśmy.
Ale ostatecznie przyjechaliśmy na narty i najważniejsze że był  w pobliżu  „stoczek” na stoku Baraniej Góry i śnieg.  Kinga pilnie  słuchała  moich uwag jako że w teorii o jeździe na nartach nie byłem słaby i  po kilku dniach jeździła nie gorzej ode mnie. Było podobnie jak z pływaniem. No cóż teoria wychodzi mi lepiej niż praktyka.  Ale i w tej dziedzinie znalazłem uznanie. Bo do  słuchania moich  nauk  prócz King znalazła się  jeszcze jedna uczennica.
Było to trochę chyba młodsze od nas,  mocno zbudowane dziewczę o polskiej urodzie i imieniu, Marysia.  Okrągła buzia , niebieskie oczy.  Gdy się patrzyło na nią, zaraz  człowiek widział polską chatę,  bieloną izbę i malwy.  I kiedy rozjeżdżaliśmy się  do domów w najśmielszej fantazji nie przewidywałem  że ta kilkudniowa znajomość, będzie bardzo znacząca w dalszym  życiu.
Ledwo po powrocie do domu się położyliśmy,  a tu  alarm bojowy.  Zima roku 1965 chociaż bezśnieżna  była jednak  bardzo mroźna, dokuczliwa. Tym bardziej, że nie tylko ostry mróz  ale też kurz mieciony lodowatym wiatrem porażał nos. W szarzejącym zimnym świcie - minus piętnaście - rozcierając nosy przed odmrożeniem, wskakiwaliśmy do kabin.  Głośne przekleństwa leciały przy tym na tych, którym zachciało się w taką pogodę bawić w wojnę.  To tylko sztabowcy siedzący w ciepłych gabinetach mogli coś takiego wymyśleć.  Kiedy okazało się jednak, że to ruskie, wszyscy szybko się uspokoili  i  zaległa cisza.  Ruscy to obiektywna konieczność,  człowiek nie ma wpływu, może tylko się  pogodzić jak z burzą czy mrozem.  Chociaż to tacy sami ludzie niby jak my, ale  kto by się odważył. Oni  się nie ceregielą, więc lepiej sza.  Ostatecznie oni  rządzą.  Przebazowywali bombowce z NRD do ZSSR  i  marszałek Greczko, dowódca  Paktu Warszawskiego,  postanowił sprawdzić gotowość naszego lotnictwa, wchodzącego w całości w skład sił powietrznych Paktu.
W kabinie pod skórzaną bluzę wciska się zimno.  Po co jeszcze muszę się męczyć, rozczulam się nad sobą.  Co mnie już teraz to wszystko obchodzi, o co się starać, kiedy wszelkie zasługi nieprzydatne na przyszłe życie.  A decyzja podjęta ostatecznie. W tej chwili chciałbym być już w cywilu.  Ale miałbym uciechę: ja sobie leżę w ciepłym łóżku i może przy ciepłym brzuszku, a chłopaki w kabinach marzną i to na darmo, bo w żaden wylot nie wierzę. Spokojnie, upominam siebie, bez żadnych ekstrawagancji i szaleństw. Tyle masz się angażować, ile nakazuje regulamin. Nic ponadto. Naprowadzą, to zrobisz zdjęcia, nie naprowadzą, to nie zrobisz. Żadnej niepotrzebnej inicjatywy, na czym ci zależy?   Studziłem podniecenie, ale nie na wiele to się zdało.  Dobrze wiedziałem, że wszelkie tłumaczenia, uspakajania, wezmą w łeb gdy posłyszę komendę: start.  Na razie jednak spokojnie i nic nie zapowiada, że poderwą, tylko ziąb coraz większy. Żeby tak łyk czegoś gorącego. Kawę zdaje się dopiero dowiozą gdy będę już w powietrzu.  I jakbym wywołał. Tylko  pomyślałem, a radio się rozdarło z przejęciem:
- Wam start.
Podniecony głos dyżurnego KL świadczy, że jednak tym razem to coś poważnego.  Szybko  więc włączniki, guziczek rozrusznika i już zaczyna szumieć turbina. Mechanik na drabince świeci latarką po kabinie, sprawdza przyrządy, ale spędzam go z burty.
- Szybciej, szybciej, zamykam kabinę.
Będzie nareszcie cieplej, chociaż już i tak przestałem czuć zimno. Blado świecą lampy pasa. Noc nie noc. Już nie tak ciemno, żeby widzieć gwiazdy, ale jeszcze nie pełny świt, jeszcze wszystko szare, bezbarwne.  Horyzont schowany w mroku, głupia pora.
Startuję według przyrządów i ledwo schowałem podwozie, a już wpadłem w chmury.  Ciemna szarość.  Zniknęło wszystko co mnie otaczało, zachował się tylko w seledynowej nikłej poświacie kabinowy świat.  Maleńki, wyznaczony światełkami przyrządów i fluoryzującym okienkiem sztucznego horyzontu.  To jedyna widzialna rzeczywistość, ta niewidzialna, za burtą, objawia się tylko we wskazaniach przyrządów.  Moją wiedzę o niej czerpię z wskaźników,  których odczyt wyznacza granice mego istnienia. Wskazówki stoją nieruchomo, tylko wysokościomierz pracowicie kręci swoją, nabiera wysokości.  Gdy przekracza cyfrę 700 (7. 000 m) wokół samolotu pojawia się szarość, rodzi się świat.  Wyłaniają się z niej formy, plamy, ciemniejsze, jaśniejsze.  Z początku zwiewne, nieokreślone, ale w miarę naboru wysokości, zbliżania się do źródła jasności, ukrytego gdzieś tam w górze, coraz mocniej wyodrębniają się z mglistej poświaty.  Przybierają fantastyczne, jak z onirycznej krainy, kształty olbrzymów, drzew, zamków. Usytuowane poziomo, pionowo, nurkują za burtą w mgielnej rzece. Coraz jaśniej, coraz bliżej źródła, aż nagle słońce strzela oślepiającym promieniem, ciemność zakrywa oczy i wszystko znika. Szybko okulary, które przywracają świat.  Pode mną, szarojasna mglista równina, przykrywa pozostawioną na ziemi noc.  Tylko tu i ówdzie wynurzają się z niej, oświetlone prostopadłymi promieniami podnoszącego się z horyzontu słońca, wierzchołki śnieżno białych cumulusów.  Przypomina to filiżankę mlecznej kawy z pływającymi kłębkami bitej śmietany.  A nade mną pyszny błękit przeszywany złotymi strzałami światła.  Nieskończoność niebiesko złota.  Wzrok nie znajdując oparcia gubi się w przestrzeni. Dalekie bliskim, bliskie  dalekim.  Przestrzeń bez kresu i czasu.  Duszę ogarnia radość i wielka szczęśliwość.  Jakie cudne jest życie.  Zapomniałem o wszystkim. O przykrościach, o podjętej decyzji opuszczenia tego powietrznego świata, o oszczędzaniu się dla przyszłej pracy i życia. i tym podobnych ziemskich zmartwieniach. Był tylko on, niezmierzony, wieczny wszechświat i ja, jego cząstka.
Odezwało się radio.  Przypomniało, że życie to ruch, działanie.
- Popatrz w lewo.
Na trawersie srebrna ważka kroi błękit białą smugą, przywracając przestrzeni czas i wymiar.  To mój cel.  Włączam fotokaem i łagodnymi ruchami sterów staram się wykonać atak.  Na wysokości 14. 000 m silnik jest bardzo słaby i starcza mu mocy zaledwie na utrzymanie samolotu w locie poziomym.  Każde większe pochylenie niż 100, każdy gwałtowniejszy ruch sterami i samolot może przepaść, stracić wysokość, a wtedy celu już się nie dogoni. Srebrna ważka to potężny bombowiec TU-16.  Łatwo rozpoznaję, bo w 1954, w Krzesinach, lądowała ich cała eskadra. Była to tajemnicza misja. Wbrew zwyczajom pili w klubie tylko mechanicy.  Piloci zostali przez NKWD zupełnie odizolowani od kontaktów z nami. W przygodnych spotkaniach na lotnisku okazywali wobec nas ironiczną pogardę, tą cechę prymitywnych ludzi, którzy założywszy buty uważają się za mądrzejszych od bosych. Pysznili się z latania na tych wówczas nieznanych dla nas maszynach.
do c08