odc.8.
- Są nie do zestrzelenia przez myśliwca - mówili. Przy ich
szybkości istriebitiel może atakować tylko pod sylwetką 0/4, znaczy dokładnie
z tyłu, a wystarczy zwiększyć moc silników by gazy wylotowe z dwóch ogromnych
silników uderzyły w myśliwca. Wtedy taki śmiałek nie tylko wykręci
przymusową beczkę, ale runie w dół ze zgaszonym silnikiem. I był
myśliwiec i już go nie ma. Strzelec w ogonie nawet nie potrzebuje rychtować
działka. Jest bezpieczny. Taki samolot, istny cud techniki,
mógł zostać zbudowany tylko w socjalistycznym kraju, dodawali uświadamiająco.
Tam gdzie fabryki nie gonią za zyskiem lecz kierują się nowoczesnością
i jakością. Odwrotnie niż w kapitalizmie, gdzie byle jaki materiał,
aby najtańszy, a robotnikom najniższa płaca. W zamian za to wyzyskiwani
myślą jak oszukać kapitalistę, pracują byle jak i o jakości mowy być nie
może. W rezultacie nie tylko daleko im z techniką do Sowieckiego
Sojuza, ale wręcz strach by było latać na ichnich samolotach.
Tak nas pouczali w przygodnych pogwarkach. Potem wylecieli na noc.
Podobno na rozpoznanie systemu wczesnego ostrzegania Paktu Północno Atlantyckiego.
Kiedy powrócili byli już kompletnie i całkowicie utajnieni. Lotnisko
obstawili swoimi wartownikami i nikt z naszego wojska nie miał tam wstępu.
Nawet dowódca pułku. Po zatankowaniu zaraz odlecieli. Nie udało
im się jednak ukryć tego, o czym potem mówiono, że podobno dwie albo trzy
maszyny imperialiści spuścili na ziemię. Nie były niezwyciężone.
Teraz takiego "niezwyciężonego" atakuję. Naturalnie jest to
możliwe, jeśli leci na szybkości specjalnie zmniejszonej, inaczej na Mig-17
nie miałbym szans i całe ćwiczenia byłyby bez sensu. Tu-16 to jednak samolot
już innej generacji i na Mig-21 można by z nim powalczyć, ale jest
co jest, a sztaby muszą ćwiczyć. Jak się będzie działo coś naprawdę,
to wtedy dostaniemy takie samoloty o jakich się nam nie śniło, rakietowe
- mówią półgębkiem najwyżsi dowódcy. Ale mało kto w to wierzy, bo
skąd je wezmą. Chyba że wyciągną spod Giewontu jak śpiących rycerzy, ale
nie będzie to już moje zmartwienie.
I nie czas na takie refleksje. Na szybkości (rzeczywistej)
1. 000 km zbliżam się do celu pod sylwetką 1/4. Teraz tylko utrzymać
markę centralną przez trzy sekundy na kadłubie bombowca by celownik zdążył
wypracować poprawkę i "ognia". Niestety, zsuwam się z krzywej pogoni -
tak nazywają krzywą linię, po której powinienem lecieć atakując cel.
Zabrakło mocy silnika, nie mogę zwiększyć szybkości. Po chwili jestem
już dokładnie pod 0/4, prosto pod ogonem. Nade mną dwa białe warkocze
skondensowanego gazami powietrza, mkną w oszałamiającym pędzie. Dopiero
z takiej bliskości widać co to za szybkość gdy wskazówka szybkościomierza
stoi na 1.000. Ostrożnie, żeby nie "zahaczyć" o tor któregoś z nich,
zbliżam się do celu. Obniżam się pod niego nabierając szybkości i
podchodzę tak blisko, że widzę białą plamę twarzy, wciśniętej w maskę tlenową,
strzelca w tylnej wieżyczce. Działka jednak nieruchome, ani drgną.
Widocznie w zadaniu stoi: nie bronić się. Podciągam nos do góry i
w obłe podbrzusze ogromnej maszyny wywalam całą serię zdjęć. Potem
w lewo na trawers, bliziutko 50 metrów i w przypływie poczucia braterstwa
ludzi powietrza, macham skrzydłami. Widzę łebki w kabinie pilota, ale bombowiec
ani drgnie w odpowiedzi. Łączności żadnej. Zawsze zresztą tak
było, nawet gdy za cele służyły nasze samoloty z innej jednostki.
Radia mają tylko cztery kanały UKF, z tego jeden ratunkowy, a jest tylu
korespondentów z którymi musi być łączność utrzymywana, że praktycznie
nie ma wolnego kanału na wspólną falę ćwiczących samolotów. Szybko więc
odlatuję, bo kto ich tam wie. Może Rusek w odpowiedzi na moje "zaloty"
właśnie składa meldunek, że chuliganię czy coś w tym rodzaju i będzie nowy
kłopot. Znowu ten M., a emerytura za pasem. Daję
nura w dół i wtedy okazuje się, że będę lądować nie w domu
ale na polowym lotnisku w Kąkolewie niedaleko Grodziska Wielkopolskiego.
Lotnisko nie pokryte śniegiem, zamarznięte na kamień, pokryte grudami kretowisk,
wygląda jak pole orne. Przy lądowaniu każda grudka ziemi, każde kretowisko,
stara się urwać podwozie. Samolotem rzuca na boki, w górę, w dół,
aż trzeszczą amortyzatory, a ja tłukę głową w owiewkę kabiny czekając,
kiedy pleksi się rozleci. Nie lubię ciasno zapinać pasów. Przy okazji dla
ulżenia klnę dowództwo za posyłanie petki z celownikiem radiolokacyjnym
na taką grudę, istny tor przeszkód, zupełnie się rozreguluje. Ale
kiedy już mam wygłosić tyradę przez radio, nagłe opamiętanie i. uwagi
chowam dla siebie. Przyrzekłem przecież sobie, że cel to doczekanie
przejścia do cywila, a reszta cóż mnie obchodzi.
Tego dnia startuję jeszcze dziesięć razy. Każdy lot na przechwycenie
na 14. 000 metrów. Tyle lotów to wbrew regulaminowi, ale chodzi o
ocenę pułku, a ja mam siłę, fart i chęci. Lis lojalnie po każdym locie
chwali i pyta czy jeszcze mogę, czuję w jego głosie taką prośbę, że startuję.
I udaje mi się. Co wylot to przechwycenie i zestrzelenie. Idzie na
konto pułku i jego dowódcy. Nic dziwnego, że taki miły.
Latałem więc. Tankowanie i start. Tankowanie i start.
Taśmę z fotokaemu wyjąć, założyć, i znowu start. Zapaliłem się.
Zapomniałem o wszystkim, pozostał tylko błękit nad ciemnymi chmurami
i przemykające po nim jak ważki srebrne samolociki. Na dziesięć
wylotów siedem razy przechwycenie i zaliczone "zestrzały". Po dziesiątym
locie przyszło zmęczenie, odmówiłem.
Kwaterę mieliśmy w namiocie. Drewniana podłoga, łóżka i rozgrzany
do czerwoności żelazny piecyk, koza. Pilnuje go żołnierz, który bez
przerwy ładuje go węglem, żeby broń Boże piecyk nie zbladł. Na dworze
12 stopni mrozu ale wewnątrz zupełnie ciepło, szczególnie na poziomie powyżej
łóżka.
Na kolacji w prowizorycznym kasynie kompletnie zaskoczony spotykam
Zosię K. z Krzesin. W oczekiwaniu wielkich ćwiczeń przysłano ją z koleżanką
do pomocy naszym kelnerkom. Oboje się ucieszyliśmy. Bolek w wiezieniu,
postrzelał się o kochankę, więc się rozwodzi. Ech, jakie piękne czasy były
we Wrocławiu, Poznaniu. Minęło zaledwie 13 lat, a jak się wszystko
zmieniło. I jak myśmy się zmienili. Wspominamy. Do namiotu wróciłem
późno. I gdy już zasypiałem, przeszkodził
okrzyk dyżurnego.
- Pobudka! Pobudka! Za godzinę zbiórka. Wczesnym przedpołudniem
wystartowałem do domu. Zosi już nigdy więcej w życiu miałem nie zobaczyć.
(Po dwudziestu latach od tamtego spotkania Zosia odeszła na zawsze, jak
tyle innych znanych mi osób).
Po dwóch tygodniach otrzymałem od dowódcy Paktu Warszawskiego
- list pochwalny. Za ofiarne i bardzo dobre wykonanie zadania.
List był standardowy, drukowany, tylko podpis osobisty generała Greczki
- po rosyjsku. List wzbudził jednak we mnie wahanie. Może jednak
zostać? Wpadłem znowu w rozterkę. Szkoda mi się zrobiło zostawiać
latanie na zawsze, a i w środku, w duszy, czai się lęk przed życiem
w cywilu. Szesnaście lat w wojsku. Wszystko już znam, staję
się weteranem, a tam przerażająca ciemność niewiedzy. Żadnego
rozeznania, doświadczenia. Ale z drugiej strony co za przyszłość
mnie tu czeka. Włosów siwych coraz więcej na skroniach, a jakie perspektywy
?
No, z wiekiem awans, większe wynagrodzenie i bezpieczeństwo.
Zawsze pod opieką. A w cywilu będę jednym z bezimiennych, nie znanym i
nie znającym nikogo obywatelem. Do tego o kwalifikacjach nikomu niepotrzebnych.
Będę latał w Locie, uspokajam się, chociaż zdaję sobie sprawę, że
to tylko pobożne życzenie, rodzaj kamuflażu potrzebnego dla dodania sobie
ducha. Lotem bowiem rządzą wojskowi: różni Krepscy czy Bulacy, którzy przeszli
na ciepłe posadki w cywilu. Więc w dalszym ciągu wahania i
decyzje różne, z dnia na dzień. Zależnie od nastroju, a wiadomo jak
u mnie z nastrojami.
26. stycznia 1966, wbrew porze roku, mżawka, niskie
grube chmury, ciepło. Startuję na operowanie w chmurach. Pas śliski, wokół
szaro, smutno, jak to bywa w bezśnieżną, mokrą zimę. Chmury ciemne, gęste.
40 minut harówki. Oczy utkwione w tubus i żmudne wykonywanie komend z ziemi:
- Zwiększ o dziesięć.
- Zmniejsz o dwadzieścia.
- Dla ciebie 125, itd. itd.
Oprócz wypatrywania celów na ekranie trzeba pamiętać, że jestem
cały czas w ruchu, w powietrzu. Ciągle te 800 - 600 km/godz. , a jeszcze
uważać na wysokość. Sam człowiek musi pilnować dodatkowo tych rzeczy, jeśli
chce żyć, bo zanim nawigator naprowadzenia by zdążył na tym sprzęcie
co ma dostrzec i ostrzec, byłoby już po pogrzebie. Do kontroli przyrządów
służy szczelina w tubusie. Widać przez nią jedynie szybkościomierz
i wysokościomierz. Żeby spojrzeć na sztuczny horyzont trzeba wyjmować
głowę z tubusu. Wzrok przelatuje raz na ekran raz na przyrządy, oczy
się męczą, kołowacizny można dostać od tej nowoczesnej techniki, psiakrew.
Mam jednak w końcu satysfakcję: cel przechwyciłem dwa razy. Nalot
też wzrósł i to w chmurach na operowaniu, ważny nalot, duma wszystkich
pilotów. Po wylądowaniu uciekam szybko przed deszczem, klnąc styczeń
za taką pogodę, do dyżurnego autobusu, myśląc o grzanym piwie u Grażyny.
Grażyna sfrustrowana, więc sobie nie żałowaliśmy. Fajnie się nam
piło, profilaktycznie, przed przeziębieniem, dopóki jej stary nie przyszedł
po nią i nie zakończył biesiady.
Na drugi dzień, ze szczególną bystrością umysłu jakiego dostaję
po pijaństwie, podejmuję decyzję - ostateczną. Często mi się zdarzało,
że "ważne zwroty" w życiu dokonywałem na drugi dzień po wesołym spędzeniu
wieczoru. Być może alkohol krążący jeszcze w żyłach przybliżał
wszechświat, pozwalał lepiej wsłuchiwać się w głosy tam z góry? W
każdym bądź razie były to "zwroty" udane.
W tym roku kończę 37 lat. W wojsku stanowisko raczej
marne. Trudno uważać je za odpowiednie dla wieku i stażu. Więc co
dalej? Skończyć służbę w powietrzu i do 55 lat dogorywać na jakimś DKL
w Babimoście, a potem już do końca życia egzystować w roli zapijaczonego
emeryta? W Babimojszczance podszczypywać kelnerki, budząc swoim wiekiem
odrazę, opowiadać przy kuflu o dawnych przewagach, wywołując u jednych
litosne współczucie, a u innych drwiny? Obrzydliwość. Ta wizja
przyszłości przechyliła ostatecznie szalę. Niech się dzieje co chce,
koniec z wojskiem. Biegnę do lekarza, ale po drodze znowu rodzą się
tęsknotki.
To ten wczorajszy lot miałby być ostatnim? Tak niespodzianie.
Już nigdy nie miałbym wsiąść do kabiny bojowego? Może by więc jeszcze
z decyzją poczekać. Zaplanować sobie specjalny pożegnalny lot z niebem.
I dopiero wtedy wysiąść z kabiny pocałować kadłub i powiedzieć, żegnaj
stalowy ptaku, żegnaj błękitny przestworze, miejsce mojej młodości.
Zdecydowanie jednak wyparowuje wraz z alkoholem, budzą się wątpliwości.
Boję się nieznanego? To chyba tak jak przed śmiercią: Zgoda Panie Boże,
będę umierał, ale może za chwilkę, może jeszcze parę spraw załatwię?
Otrząsam się. Trudno, raz kozie śmierć. Zawsze coś musi być
pierwszym i coś ostatnim. Nie wsiądę więcej do kabiny no i cóż z
tego, a jakby zawiesili w lotach? Nie, dość tych wahań.
Idę do lekarza, Grześkowiaka. Z lekkim niepokojem przestawiam
mu sprawę, ale ten ku mojemu radosnemu zdziwieniu ze zrozumieniem kiwa
głową i jeszcze dodaje odwagi:
- Wystarczy z ciebie tej mordęgi, niech młodzi dalej ciągną.
Od ręki wydzwania skierowanie do WIML-u.
W marcu jadę do Warszawy. Komisja jednak niczego nie
może się doszukać, wszystko zdrowe i chociaż nie jest niechętna ale nie
ma właściwie podstawy do obniżenia grupy zdrowia, a to jest pierwszy warunek
powodzenia mojego planu. W minorowym nastroju kończąc badania, wchodzę
do gabinetu psychologa i widzę w białym fartuchu. "Uczennicę" sztuki jazdy
na nartach w Wiśle sprzed roku. Poznaje i przyjmuje radośnie jak starego
miłego znajomego, a przed uściskami powstrzymuje ją tylko miejsce.
No i cóż, nie zrządzenie to PANA? - myślę.
Marysia od razu pisze zdecydowany wniosek który brzmi:
"Biorąc pod uwagę wyczerpanie się dyspozycji pilota (wzmożona pobudliwość
emocjonalna, niezaspokojenie potrzeb, niechęć do
wykonywania lotów na samolotach odrzutowych) wydaje się celowym obniżenie
grupy drugiej do III-IV mgr psych. Mac. (Tak podpisana
bez imienia).
Po jej wniosku, wniosku psychologa dotyczącym 37 letniego pilota,
nie ma odważnego, kto by wziął odpowiedzialność za moje dalsze latanie
na myśliwcach. Komisja była zgodna i wydała orzeczenie.
Orzeczenie Komisji:
"Lot 405/60 gr. III-IV § 77 zdolny do służby w powietrzu.
"
Uzasadnienie:
"Zgłaszane skargi oraz deklarowana niechęć do lotów na samolotach
odrzutowych, świadczą o wyczerpaniu się dyspozycji psychofizjologicznych
kpt. . jako pilota bojowego (nalot 1.500 godzin) w tym
na samolotach odrzutowych 1.250 godz. Wiek 37 lat.
Biorąc pod uwagę jego doświadczenie lotnicze, może być przydatny
jako pilot w innym rodzaju lotnictwa."
Podpisy siedmiu członków komisji i przewodniczącego płk. dr
med. Tadeusza Zakrzewskiego.
ORZECZENIE Nr 18/III/66 Nr akt lot. lek. 1845
Zatwierdzone przez szefa służby Lotniczo Lekarskiej Inspektoratu
Lotnictwa 5. 04.1966.
Orzeczenie swoją treścią, która była właściwe wyłączną zasługą
Marysi, wykraczało poza najśmielsze moje oczekiwanie. Stwarzało podstawę
odejścia z wojska, a jednocześnie nie zamykało drogi przed lataniem w Locie,
ba, nawet sugerowało wykorzystanie do dalszej pracy w powietrzu.
III grupa zdrowia pozwalała latać na wszystkich samolotach odrzutowych
z wyjątkiem myśliwskich. Pierwsza runda w walce o przejście do cywila
więc dla mnie.
Zapraszam Marysię na obiad. Początek trochę sztuczny, bo ona
przecież nie dlatego. ale moja radość udziela się i skrępowanie znika.
Potem idziemy do niej. Po drodze kupuję wiktuały. Jestem
szczęśliwy jakbym już był w cywilu. Wczesne popołudnie i w całym
mieszkaniu nie ma nikogo. Marysia, szara
dziewczyna, dopiero kiedy ściąga te nędzne kiecki,
pokazuje się w całej swojej krasie. Prawdziwa bogini
Tatr (pochodzi spod Nowego Targu). Ale w pewnym momencie
, zgrzyt klucza w drzwiach. Współlokatorka,
koleżanka. Półprzytomni czekamy z nadzieją , że
może wyjdzie, ale ta nie kwapi się.
Widzi nasze nieprzytomne twarze i jakby na złość,
rozkłada sobie jakąś pracę, wieczór spędzi w domu.
Trudno, wynosimy się. Na hotel
nie mam pieniędzy, pozostaje więc tylko pożegnanie na
Głównym. Marysia gładzi po policzku.
Wpadnij jak zatwierdzą decyzję. na pewno będziemy sami,
załatwię. Obiecuję z szampanem, i od tego
momentu już odliczam czas, czekam na tę "chwilę".
Ale nigdy nie wiemy co nas czeka, i nasze nieraz
najszczersze przyrzeczenia, pozostają niedotrzymane.
Często o niej myślałem i tęskniłem za spotkaniem z nią. .
Za nią? Może za wyobrażeniem.
Marysia we wspomnieniu wydawała mi się coraz piękniejsza,
ale nie sądzone było nam się spotkać. Widocznie odegrała swoją
rolę w moim życiu i miała zniknąć na zawsze. A obiecałem
szampana. Ale cóż człowiek może wobec losu.
Przestałem być pilotem bojowym, co wcale nie znaczyło, że przestałem
być w wojsku. Do cywila czekała jeszcze długa droga. Najpierw rozmowy.
"Partia wam zaufała, postawiła na stanowisko, państwo na szkolenie tyle
wyłożyło, a wy nie czekacie nawet wieku emerytalnego (55lat), tylko
egoistycznie do cywila. Jesteście potrzebni na tylu stanowiskach:
na SD, do dywizjonu dowodzenia lotami, na RSL", itp. itp. Ja
jednak już byłem nieczuły na te propozycje. Po wielkiej miłości do
lotnictwa przyszła wielka niechęć do służby wojskowej. Dosyć miałem
wojska w jakiejkolwiek postaci. Konsekwentnie opierałem się wszelkim
namowom. W rezultacie znalazłem się w sytuacji podobnej do tej, w jakiej
byłem swego czasu w Pruszczu: pilot zawieszony w lataniu. Lato upływało,
pełniłem różne służby ale na mój raport pisany jeszcze wiosną, żadnej odpowiedzi.
Dostawałem nadal normę lot, rosła jednak obawa, że zamiast zwolnienia z
wojska przyjdzie najpierw rozkaz przenoszący na stanowisko nielotne, zabiorą
normę i zmniejszy się gaża o ponad jedną trzecią. A potem do cywila,
proszę bardzo. Przy znanej "sympatii" do mnie wyższego dowództwa
był to scenariusz bardzo prawdopodobny. Każda okazja jest dobra by
M. ujaić. Miałem już smutne doświadczenie w podobnej sprawie,
niestety.
Decyzja WIMLu z kwietnia (5. 04. 1966), odsunęła od latania na samolotach
bojowych -myśliwskich, a ponieważ napisałem z miejsca raport o zwolnienie
do cywila, dowódcy nawet do głowy nie przyszła myśl, bym sobie trochę polatał
na jednym z biesów. Zresztą uważałem, że słusznie. Niby dlaczego
armia miałaby fundować takie przyjemności człowiekowi, który jak
najprędzej chce rozwiązać z nią wszelkie związki. Inaczej by to wyglądało
- powiedziano mi - gdybym zdecydował się przejść do dalszej służby do DDL
(dywizjonu dowodzenia lotniskiem) na stanowisko DDL (dyżurny kierowania
lotami). Przysługiwałyby mi wtedy loty dla podtrzymania umiejętności
i uprawnień pilota.
No cóż, trudno, pogodziłem się z losem. Nie było to zresztą
zaskoczeniem, bo liczyłem się z przerwą w lataniu, przynajmniej do czasu
definitywnego zwolnienia z wojska i przejścia do LOTU.
W tym czasie Jasio Ożóg, młody pilot z grupy która przyszła z Krakowa
po rozwiązaniu tamtejszego pułku, a z którym pomimo znacznej różnicy wieku
bardzo się zaprzyjaźniłem, namówił na latanie w Aeroklubie w Zielonej Górze.
Pojechaliśmy więc do Przylepu. Była to mała wioska pod Zieloną Górą,
otoczona lasami, gdzie mieściło się lotnisko. Kierownik, Zdzisław Konik,
korpulentny brunet z mego rocznika, trochę latał w wojsku w Radomiu jako
instruktor. Szefem wyszkolenia był Zdzisław Studencki, też z mego rocznika,
dawny pilot wojskowy. Obaj przyjęli bardzo przyjaźnie. Bardzo chętnie dadzą
mi polatać, chociaż z benzyną nietęgo, ale muszę mieć licencję. To,
że mam uprawnienia pilota pierwszej klasy do latania na samolotach naddźwiękowych
w każdych warunkach meteo w dzień i nocy w cywilnym lotnictwie nie jest
honorowane. Liczą się tylko uprawnienia cywilne: licencje wydane
przez Ministerstwo Transportu, Departament Lotniczy. Ale licencji
nie wydaje się ot tak na podstawie świadectw wojskowych. Tamto nie
ważne. Jestem traktowany, przynajmniej teoretycznie, jak każdy inny
cywilny adept sztuki latania. Muszę przejść: cywilne badania
lotnicze w GOBLu we Wrocławiu i zdać egzaminy z teorii i pilotażu przed
specjalną komisją państwową. Trochę było mi to nie w smak, staremu
wydze lotniczemu zdawać razem z osiemnastoletnimi młokosami, których jedynym
doświadczeniem było kilkanaście lotów na Po-2, ale jeśli chciałem latać,
nie miałem innego wyjścia. Pocieszali, że dyplomy Wyższej Szkoły Marynarki
Wojennej też nie są honorowane i dowódca największego nawet okrętu, jeśli
chce pływać w cywilu musi zdawać cywilne egzaminy.
do 09