21.04.1953, wtorek.
A więc dzisiaj, po ostatecznym strzelaniu zakończyłem program.
Zostałem pilotem bojowym, naturalnie jeszcze w bardzo ograniczonych
warunkach. Miesiąc temu 21.03, wyleciałem samodzielnie na odrzutowcu.
Strzelanie wykonałem na 4. Pierwsze strzelanie w życiu z samolotu
bojowego. Tarcze znajdowały się na końcu lotniska, tak że po
starcie zaraz skręt i na wysokość 1200m. Tarcza, sylwetka samolotu
wydrapana z darni, z tej wysokości malutka, ale gdy wprowadzi
się w nurkowanie szybko rośnie. Dzień słoneczny, samolot podskakuje
na bańkach powietrza, marka centralna celownika skacze, a ziemia
gwałtownie się zbliża. Naciskam spust. Sznur czerwonych paciorków
płaską parabolą leci wolno do ziemi. Wydaje się bardzo wolno,
a człowiek chciałby zobaczyć jak uderzają w cel. Czeka, a samolot
w nurkowaniu. Dopiero krzyk kierownika lotów wyrywa z zapatrzenia:
- Wyprowadzaj, wyprowadzaj... Gwałtownie ciągnę do góry...
Najwyższy czas, pod brzuchem samolotu widać kretowiska. Jest
to najniebezpieczniejszy moment u młodych pilotów. Chęć zobaczenia
uderzenia pocisków w ziemię, takie zapatrzenie się, zapomnienie
o locie... Najlepiej jednak w obu ćwiczeniach strzelał Grzesiek,
bo trafiał równo. Ja co prawda w drugim strzelaniu
wystrzelałem najwięcej z grupy, trafiłem 9 na 20 ale w poprzednim
wypadłem o wiele gorzej. Potem się okazało, że przez omyłkę
załadowano mi tylko 10 pocisków zamiast 20, z których jednak
i tak dwa umieściłem w tarczy. Zaliczyłem więc ćwiczenie na czwórkę, a
nie na piątkę jak reszta. Ale teraz już innego rodzaju emocje. Czekamy
z niecierpliwością jutra. Pojedziemy na urlop czy nie?
27.04.1953, poniedziałek.
Kilka dni, a masa wrażeń. Zaraz w środę pojechałem na urlop. No
i na urlopie: Z Haliną skończyłem definitywnie. Zabawiłem trochę
u Lecha wił się jak piskorz. On jest niewinny, opowiadał tylko o
naszych przygodach. Odwiedziłem starą miłość, M. przyjęła bardzo
ciepło, można nawet powiedzieć gorąco. I przekonałem się jak
wygląda prawdziwa miłość kobiety. Prawdę mówiąc nie miałem
co robić przez te kilka dni. Wracając spotkałem znowu Stasia
Wronę. Urlopy nam się zbiegały. Wracał od żony z Lublina. Jest
z nim Świątek, Okulski i Wojucki. Nie miał za dobrego humoru.
Narzekał na harówkę instruktorską i marzył o pójściu do pułku.
Zazdrościł mi latania na odrzutowcach, ale chyba nie tylko to go
dręczyło. Słyszałem, że jego piękna "sarenka" szuka koziołków, ale może
to plotki. Tak więc Maria wyzwoliła mnie ostatecznie od "jedynej"
miłości. Teraz z tym koniec, pozostała nauczka, że należy strzec się
jedynej, nie tylko miłości. Rozpocznę nowe życie. Pełne nowych wrażeń,
a może jeszcze coś w nim znajdę. Mam adres Danki i myślę, że
będzie kluczem do nowego świata. Dzisiaj nic nie robimy, obijamy
się jak zwykle.
6.05.1953, środa.
Życie jak w bajce. Tylko jedyny szkopuł, że jestem tym
przysłowiowym świętym tureckim - gołym. Na 1 Maja pojechaliśmy do
Wrocławia. Wysłano nas w przeddzień, żebyśmy wzięli pensje i zapoznali
się z naszym pułkiem. Potem jedna noc w kasynie, druga w Polonii i w
kieszeni pusto. O świtaniu 1 maja obudził słowik. Nie wierzyłem
uszom, przez chwilę wsłuchiwałem się, bo taki śpiew był dla
mnie rzadkością, ale nie było wątpliwości, śpiewał słowik.
Szerzej otworzyłem okno. Na pokrytym świeżą zielenią drzewie
wśród porannej mgiełki prześwietlonej pierwszymi promieniami
słońca, siedział i śpiewał. Wokół cisza. Garnizon spał. A mnie
nagle ogarnęła szalona radość. Cieszyłem się z pięknego poranka. I z
tego, że niedługo będę tu mieszkał. Będę tu latał i żył. Wszystko mi się
podobało. Hotelik w jednopiętrowym budynku (oznaczonym C-9)
naprzeciw kasyna, z małymi przytulnymi pokoikami z łazienkami,
wybudowany jeszcze przez Niemców dla personelu latającego.
Cały zresztą poniemiecki garnizon bardzo mi się podobał. Uliczki
asfaltowe, czyściutkie, niewielkie bloki koszarowe i mieszkalne
schowane pośród gestej zieleni, sprawiały wrażenie parku, a
nie wojskowej bazy. Kasyno w stylu bardzo podobnym do dęblińskiego.
Tak samo boazerią wykładane ściany, stylizowane belkowanie
wysokich sufitów, ozdobne kandelabry, obszerny hall, aż mimo woli
człowiek oczekiwał, że zaraz ukaże się elegancki oficer. W rękawiczkach,
przy kordzie... My niestety w sukiennych, niedopasowanych spodniach,
wpuszczonych w miękkie pofałdowane cholewy, raczej nie pasowaliśmy do
jego wykwintnego wnętrza, które, trzeba przyznać, wymuszało zachowanie
godne i spokojne. Przed południem zawieziono nas do Wrocławia
na pochód. Na ulicy Świdnickiej, zwyczajem pochodów pierwszomajowych,
rozproszono nas wśród maszerującej młodzieży. Wojsko z ludem.
Trafiliśmy w szeregi uczennic z pierwszych gimnazjalnych. Były
ładne, czyste młodością. Ich włosy po przedświątecznym myciu
puszyły się lśniąco i pachniały octem. Popatrywały na nas zalotnie,
skore do śmiechu, ale nam nie w głowie były takie siksy. Rozbudzeni
nocną zabawą rozglądaliśmy się za babami. Od dawna szła pośród
nas fama, że we Wrocławiu kobiety są bardziej życzliwe oficerom,
niż poznańskie dewotki. I z chodników rzeczywiście zalotnie
uśmiechały się do nas piękne, wiosenne dziewczyny. Jasiński
idący ze mną w jednej ósemce nie krył podziwu. Co chwila nie
krępując się uczennicami wołał: - Patrz Zbychu ale baba...
- czym budził głośny chichot rozgorączkowanych dziewcząt. W
pewnym momencie, przed skrzyżowaniem ze Świerczewskiego, na
widok dwóch wyróżniających atrakcyjnością "bomb" Antoś wyciągnął mnie z
szeregu i podeszliśmy. Ale zaraz odwagi mu zabrakło i musiałem przejąć
inicjatywę. Nie było to trudne, bo były nam przychylne. Obie
wysokie. Platynowa, mocno zbudowana blondynka Lucy i zwiewna,
smukła, o długiej szyi - Kaja. Dzień słoneczny, coraz większy upał, a kac
po wczorajszej zabawie pobudzał jeszcze pragnienie, więc zaproponowaliśmy
by wybrały jakiś lokal, gdzie można napić się i ochłodzić. Pojechaliśmy
na Krzyki do Sielanki. Do obiadu zamówiliśmy wódkę, ale one tylko po
drobince, bo gorąco, trzasnęliśmy więc sobie z Antosiem po setce dla
ochłody i położyliśmy się w takim niby parku koło knajpy na trawie. Buty
ogromnie piekły więc je zdjąłem, a potem, było naprawdę gorąco, mundur
i spodnie zostając w dynamówkach. Antoś zdjął tylko mundur.
Krępował się ich elegancją. Rzeczywiście, patrząc
na moją sukienną, lekko przepoconą koszulę, trochę mamrotały
o wychowaniu i ogładzie towarzyskiej, obecnych oficerów, ale
kiedy wyłożyłem im o drobnomieszczańskim zakłamaniu i hipokryzji tak
zwanych konwenansów, przestały. Ba, nawet jedna dla załagodzenia
stosunków, ofiarowała się przynieść lody. Lucy pracuje w banku i mieszka
na Świerczewskiego, a Kaja kręci się gdzieś przy filmie czy teatrze i
mieszka na Biskupinie. Kaję, wydała mi się trochę sztuczna, podarowałem
Antosiowi, a sam zostałem przy Lucy. Wieczorem na dancing do Polonii ale
wszyscyśmy byli całodziennym upałem zmęczeni, tak że tylko wypiliśmy po
piwie i rozeszliśmy się... Antoś z Kają na Biskupin, a ja z Lucy do niej,
dwa kroki, na Świerczewskiego. [41] Próbowała ulokować mnie
na fotelach, ale ani myślałem zostać się za przyzwoitkę. Nie
po to cały dzień się mordowałem. W końcu rozłożyła na tapczanie
pościel i położyliśmy się ale pod warunkiem, że w bieliźnie
i bez amorów. Gadanie. Było bardzo upalnie i zdjęliśmy prędko wszystko.
Pięknie zbudowana, ale i krzepka, silna. Leżała naga ze ściśniętymi
nogami i chwilami odnosiłem wrażenie, że widok mój, rozbudzonego do
granic wytrzymałości mężczyzny sprawia jej jakąś erotyczno-sadystyczną
satysfakcję. Całą noc się męczyliśmy się, a kiedy świtem
poddała się, zawiodłem na całej linii. Żałosny epilog całonocnych
zmagań. Nie miałem już czasu i chęci na ewentualne próby poprawienia
opinii o sobie. Musiałem jechać na lotnisko. Ale pomimo to
zaskoczyła prośbą o adres. Za kilka dni wyjeżdżała na wczasy.
Wyglądało to trochę jak w amerykańskim dowcipie, kiedy facet
wstaje już z łóżka, a dama woła: hallo boy, jak się nazywasz...Podałem
już adres na wrocławską jednostkę. Antoś zaś spędził noc na
rozłożonym, polowym łóżeczku. Kaja wpuściła go do pokoju, ale
pod wiadomym warunkiem. Naturalnie ruszył z miejsca do ataku,
miał jednak mniej szczęścia ode mnie. Najpierw powiedziała
że wyrzuci, a kiedy bohatersko szedł na ogień z ściągniętymi
spodniami, podrapała dotkliwie policzki. Obraził się ale pozostał na tym
łóżeczku. Biskupin, daleko od śródmieścia, szczególnie w nocy. Teraz
opowiada, że wpadł w krzaki i postanowił się nie golić. Wieczorem
byłem już w Poznaniu. Przed Operą czekała Danka z biletami
na Toskę. A propos Danki. Zmieniła się bardzo na korzyść. Jest
bardzo sympatyczna i bardzo ciepło, a nawet gorąco mnie przyjęła.
Byliśmy na Tosce, a potem pojechaliśmy "Pod strzechę" (Lokal na wyspie
na Sołaczu), skąd wróciłem jak święty turecki. Naturalne w międzyczasie
był piękny wieczór w parku z rechotem żab, no i miłość na pachnącej
trawie. Teraz to takie powszednie, że nie warto się tym zajmować. I tak
leci życie. Dzisiaj wyleciałem samodzielnie na Jak 18.
To taki sportowo treningowy samolocik. Dolnopłat, chowane podwozie,
szybkość około 300 km/h, za to wyposażenie kabiny dosyć bogate.
Prawie jak na bojowym. RPK 10, sztuczny horyzont AGG 47, radio
itp. Latamy na nich po trasach na małych wysokościach. Kręci
pełną akrobację. Bardzo czuły na stery. Przyjemny samolocik,
tylko bardzo delikatny. Trzeba uważać.
8.05.1953, piątek.
Mały wypadek właśnie przydarzył się Edziowi Cużytkowi. Kołował na
osiemnastce i gwałtownie zahamował, a on od razu dęba na nos. Połamał
śmigło. Ot i bezawaryjne szkolenie się skończyło. Teraz zaczynają się
znowu odprawy. Gadki do chińskiego luda, a tak było spokojnie.
Ratuje tylko wiosna. Maj. Pięknie. Najgorsze jednak, że nie mam
pieniędzy. Ale to absolutnie nic. Dwa dni wystarczyło, Wrocław i Poznań,
i dosłownie jestem goły, nawet na autobus nie ma. A szkoda. Zwłaszcza
teraz, gdy odnalazłem Dankę. Jest ładniejsza niż w Zamościu, bardzo miła
i gorąca. Ale cóż zrobić, nie mam nawet za co pojechać do niej do
Poznania. Po niedzieli zdaje się wyjedziemy do Wrocławia, remont lotniska
się skończył. Starzy piloci polecą na bojowych, a dla nas maszyn
już nie starczy, więc po staremu na węgielkach. Jeden tylko
Kajetańczyk, zakręcił się koło dowództwa i jest zaplanowany
na przelot. Mówi, że mu się należy bo na pierwszego maja został
przodownikiem. W ogóle potrafi bardzo szybko nawiązywać stosunki,
znajomości i korzystać z tego. Kiedy zobaczył, że dowództwo
poluje, szybko wypożyczył gdzieś dubeltówkę i też razem na
kaczki. Nic jakoś jednak nie może upolować. Mówimy mu, że więcej pożytku
byłoby gdyby polował na mole, które dobierają się do naszych futer.
Grzesiek Duk po staremu pisze listy do Hani i kocha się. Jest tylko
ta różnica, że teraz już mnie nie prosi o pisanie, ale sam spocony, z
językiem na policzku, czerwony z wysiłku, komponuje z moich starych
brudnopisów konspekty do niej. (Rysunek: Jak 18 z nosem w ziemi
i podpis: Tak kończył dobieg "słynny" Edzio Cużytek.)
Bardzo cieszę się z wyjazdu do Wrocławia i mam nadzieję, że dostanę
nareszcie jakieś mieszkanie, będę miał po trzech latach swój kąt.
4.05.1953, poniedziałek We wtorek minie tydzień od naszego
przyjazdu do Wrocławia, a raczej przylotu. Jeszcze przed wyjazdem,
w Poznaniu, zdarzył się wypadek. Jaros jeszcze z jednym z pilotem
z krzesińskiego pułku, zabłądzili. Szczęśliwie na resztkach
paliwa udało się ich sprowadzić na lotnisko, ale jak zwykle
w takich wypadkach zrobił się huczek i musieliśmy zdawać egzaminy: z
rejonu lotów, przyrządów itd. No, ale w końcu odlecieliśmy.
Ominęły też nas "węgielki" bo wbrew pierwotnym oczekiwaniom podstawiono
samolot transportowy. Okazał się tańszy od pociągu. Wszystko stało się
tak nagle, że zdążyłem zaledwie tylko lekkim pocałunkiem pożegnać się z
Danką. Lecieliśmy Li-2 i wbrew ostrzeżeniom usiadłem w ostatnim
fotelu w ogonie. Były cumulusy i rzucało. Co mi tam jednak
rzucanie, uważałem się za starego myśliwca i porzygałem się
- dobrze, że była toaleta w samolocie. Marzenia
o mieszkaniu okazały się płonne, ale mam swój pokój. Po trzech
latach wspólnej sali swój, jedynie dla mnie pokój. Bardzo się
cieszę. W hotelu w którym już pierwszego maja spałem. Dyżurka przy
wejściu, sprzątaczki - za dodatkową opłatą wypiorą, oczyszczą - żyć nie
umierać. Niewielka wnęka z umywalką, a przez okna zaglądają gałązki
pachnących upojnie drzew. Czeremcha? No i ptaki. Od wczesnego świtu do
późnego zmierzchu szczebiotanie bez przerwy. Bardzo przyjemnie.
Na drugi dzień do Lucy z Antkiem Jasińskim podziękować za pocztówkę
z wczasów. Przyszła też Kaja. Obie opalone, świeże, apetyczne.
U Lucy spędziłem przedwczoraj noc. Jest bardzo miła, bardzo wytworna i
elegancka. Jeszcze takiej nie znałem. Byłem z nią na ostatnim filmie
polskim "Żołnierz Zwycięstwa" o generale Świerczewskim. Bardzo mi się
podobał. Jest to moim zdaniem najlepszy polski film. Człowiek tak bardzo
przeżywa wszystko jeszcze raz. Tak bardzo jest powiązany uczuciowo z
sercem każdego Polaka, że oglądając, nieraz łzy stają w oczach. Chociaż
Lucy jest innego zdania. Antek następnego dnia zerwał z Kają.
- Co mi po babie kiedy dupy nie daje - powiedział z kwaśną miną.
- Ładna jest - skomentowałem i nie przyznałem się, że u Lucy byłem do
rana. Zacząłem drugi okres w życiu, a raczej drugi etap. (Przecież
życie składa się z etapów. Ten to wrocławski.) Szkoda tylko,
że dosłownie jestem bez grosza. Teraz też cały poniedziałek
wolny, ale tylko opalam się na słońcu. Na nic innego nie ma
forsy. Nawet na autobus by pojechać do Lucy, a nie mówiąc już
o zaproszeniu do kawiarni. Chociaż bardzo przyjemnie jest się
z nią pokazać. Więcej przyjemności w kawiarni niż w łóżku.
Elegancka, ładna, budzi zazdrość. Nie mogę się jednak godzić by
płaciła za mnie rachunki. Nie myślę o wspólnym losie. Na razie
latamy na pyrkawkach, a że pogoda ładna więc bardzo przyjemnie.
Takie różne obloty: rejonu lotów, stref pilotażu, strzelania
powietrznego, walk itd. Na Jak- 18, ale przeważnie na PO-2.
Wyleciałem też samodzielnie na tej skrzyni. Radzieckiej- rosyjskiej
jeszcze chyba konstrukcji z czasów pierwszej wojny światowej. Powolny jak
krowa o maksymalnej szybkości (przy nowym silniku) 140 km zachowuje się
też podobnie jak to nieruchawe bydle. Dajesz stery na skręt w lewo, a on
nic, ani drgnie. Dopiero po kilkunastu sekundach, jakby sobie
przypomniał, zaczyna skręcać. Taka to ci machina. Jedyna zaleta, że lata
się bez spadochronów, wygodnie i bezpiecznie. Chociaż z tym ostatnim
różnie bywa, wspominając szkołę. Ale gwoli sprawiedliwości trzeba
powiedzieć, że jak w większości wypadków zawinili ludzie. Przy
okazji tych wylotów załatwiano różne osobiste, lotnicze sprawy.
Raz z Lepką, dowódcą klucza, polecieliśmy nad szpital przy
Czerskiej. Leżał tam niedawno na kawalerską chorobę, ale nie
przeszkadzało to widocznie w powodzeniu u pielęgniarek. Bo gdy
nurkowaliśmy nad dziedzińcem obramowanym czworokątem szpitalnych
budynków, wyszła na taras postawna czarnula i słała całusy. Zwierzył mi
się potem, że to właśnie ona, kiedy miał trypra zakochała się w nim. Nie
chciałem wierzyć ale mówił prawdę. W sobotę przyjechała do niego i byli
na zabawie w kasynie. Była bardzo ładna. A do mnie wraca ciągle
jakaś melancholia. Czyżby nudziło mi się życie? Tęsknię, tęsknię
bardzo, ale sam nie wiem za czym, czy za kim. Gdyby ktoś zapytał
o co właściwie chodzi to bym nie umiał odpowiedzieć. A na około
życie wre. W Radomiu promocja ostatnich naszych kolegów, między
innymi chorążego dostał "ojciec" Grasela. A we Wrocławiu Bolek
Kajetańczyk biega jak oparzony po dowództwie, wyprasza o mieszkanie bo
na gwałt chce się żenić. Trzyma się tej mężatki - z jednym
dzieckiem i drugim w drodze - którą poderwał w Poznaniu i chce
ją sprowadzić do Wrocławia. Taka sobie przeciętna niewiasta.
Nawet z buzi możliwa, ale wydaje się na bardzo niskim poziomie
intelektualnym i prowadząca - jak mówią - nie za cnotliwy tryb
życia. Nie będziemy jednak sądzić. Jak się kochają, niech się
kochają. Każdy ma wolną wolę. Trzeba jednak przyznać, że ma
w sobie coś co nie pozwala na obojętność, budzi pożądanie.
23.07.1953, wtorek.
Dawno już nie robiłem notatek. Myślałem w ogóle przestać, ale w
końcu pomyślałem, że cóż mi szkodzi. Ostatecznie kiedyś syn może sobie
poczyta, albo jak dożyję starości sam sobie przypomnę dawne dzieje. Przez
ten miesiąc dużo zmian. Bolek Kajetańczyk już się ożenił i sprowadził
swoją wybrankę razem z dzieckiem. Ma na imię Zosia i jest sympatyczna.
Mam już mieszkanie, jak zresztą wszyscy piloci - kawalerowie. Nieduży
pokoik z umywalką. Ściany w zielone, klonowe liście, firanki, zasłonki,
szafa, stół, krzesło, łóżko białe, szerokie z materacem na metalowej
siatce, trochę za miękkie i taboret żołnierski. Taboret to
szczególny sprzęt. Pożyczony z koszar pomaga damom korzystać
z umywalki. Muszla bowiem zawieszona jest dość wysoko i wtykać
w nią pupę z krzesła jest bardzo niewygodnie. Pokoik na pierwszym
piętrze, identyczny i w identycznym budynku jak w hotelu - internacie w
którym spałem 1 Maja. Marzenie się spełniło. Jedyny mankament
to przejście przez drugi pokój w którym mieszka Franek Burek,
pilot dwie promocje starszy ode mnie, dowódca klucza. Ale to
nie zmniejsza radości, że nareszcie mogę być sam. Może to zrozumieć
tylko ten, który tak jak ja, przez trzy lata bez przerwy przebywał by
dzień i noc w gromadzie, w kolektywie, pod ciągłym czyimś wzrokiem. Och,
jak bym pragnął by takiego życia zakosztowali redaktorzy, którzy tyle
opowiadali mi o dobroczynnym wpływie na rozwój twórczości, kolektywnego,
wojskowego życia. W ostatnią sobotę przed świętem 22 lipca
zaproszono naszą jednostkę w ramach hasła "wojsko z ludem"
na akademię i zabawę w PDT. W handlu same dziewczyny więc co
za zabawa bez chłopców. Pojechała nas pełna ciężarówka. Impreza
odbywała się na ostatnim piętrze, w olbrzymiej sali. Dużo,
bardzo dużo dziewczyn. Ekspedientki i uczennice z handlówek
na praktyce, szeregiem pod jedną ścianą, my pod drugą. Stoimy i oglądamy
się nawzajem. Duży wybór. Patrzyłem raczej za młodzieżą bo nie było szans
by którąś z piersiatych zawieść po tańcach do siebie "na kawę".
Ciężarówka była przepełniona. Spodobała mi się jedna, śliczna blondynka,
dobrze zbudowana - proste nogi - w modnej fryzurze "amerykance", o
niebieskich przepaścistych oczach. - Z tą się ożenię - zażartowałem do
kolegów i ubiegając innych poprosiłem do tańca. Tańczyła spięta, ciężko,
niezgrabnie, na całą długość ręki. Ale powoli trochę się oswoiła.
Dowiedziałem się, że ma imię Wanda i jest na praktyce ze szkoły,
którą w przyszłym roku kończy. Za trzy dni, w przeddzień święta, miała
się odbyć w pułku zabawa. Nie miałem dziewczyny. Lucy nawet
nie proponowałem, bo, jeśli nawet by się zgodziła, w co wątpię,
to po pierwszych toastach wyszłaby na pewno. Nie pasowała do
tego towarzystwa, pod żadnym względem. Pomyślałem więc o tańczącej
ze mną dziewczynie. Ale zaraz zastrzeżenie. Młoda, pewnie dziewica,
przyjemności żadnej, a narobiłbym sobie tylko kłopotu. Chociaż,
nie musiałbym ciągnąć zaraz do łóżka. Jest taka ładna, że wszyscy
by mi zazdrościli. A i samo bawienie się z nią mogłoby być
bardzo przyjemne. Ostatecznie jedną sobotnią noc mogę sobie
podarować, a dziewczyna może być przyszłościowa. Tylko wygląda bardzo
młodo. Skończyła co prawda, jak powiedziała, osiemnaście lat, ale wydawała
mi się straszną siksą. Pół żartem powiedziałem o zabawie nie bardzo
wierząc, że pójdzie. Ale ona, ku memu zaskoczeniu, zgodziła się bez
najmniejszego wahania. Tak po prostu, jakby chodzenie na oficerskie
zabawy było dla niej czymś powszechnym. Muszę się przyznać,
że doznałem ambiwalentnych uczuć. Ucieszyłem się ale i niespodziewanie
dla siebie doznałem lekkiego zawodu. Okazała się bardziej rozrywkową
niż przypuszczałem. Ale to i może dobrze? Umówiliśmy się więc
i tańczyliśmy dalej, do końca zabawy tylko we dwoje. Zabawa
się bardzo udała. Kiedy po północy ładowaliśmy już do naszej
ciężarowki, płeć piękna jeszcze wyszła przed budynek i wdzięcznym
wianuszkiem otoczyła nasz samochód. Pożegnalne ukradkowe całusy, wzajemne
przypomnienia o umówionych spotkaniach, żeby jeszcze tylko przedłużyć
jeszcze wpólną obecność. Antoś Stojowski usiadł na burcie z gitarą i
swoim lekko wibrującym tenorkiem śpiewał po włosku "O sole mio".
Ciepła noc, gwiazdy, gitara i włoski śpiew, wyzwalały szczególnie
u dojrzalszych pań niepohamowane pragnienia doznania piękna miłości.
Jedna z nich, trochę już siwawa, dźwięcznym sopranem, też po włosku,
wtórowała Antosiowi, a urok tej nocy rozpalił w niej taką namiętność, że
koniecznie chciała jechać z nami na lotnisko do pilotów. W
umówionym dniu pojechałem po Wandę, jednak z lekkim niedowierzaniem,
że przyjdzie. Przyszła ale przeczucie nie omyliło, nie może
ze mną pojechać na zabawę. Psiakrew, zawsze sobie mówiłem, że z
siksami nie ma co zaczynać. Nie jestem Grzesiem by zelówki zdzierać i
marnować czas na wycieranie nosów in spe pannom. Byłem wściekły. Na
zabawę nie mam co jechać sam. Tym bardziej ze wszyscy będą z
dziewczynami, a ja jeszcze zapowiedziałem, że będę z cud dziewczyną.
Teraz tylko pośmiewisko. I co robić, całe popołudnie wolne i noc. Coś
trzeba by poszukać. Odwracam się i odchodzę. - Zbyszku - woła
za mną. Zbyszek to słowo zaklęcie, staję się po nim bezbronny,
bezwolny, jak Samson po ścięciu włosów. Wbrew woli odwracam
się i widzę łzy w jej niebieskich oczach. Psiakrew. Jeszcze
człowiek smarkacza nie dotknął, a już płacze. Co teraz zrobić?
Na łzy też jestem wrażliwy. A ta jeszcze woła:
- Poczekaj, nie gniewaj się - łzy po policzkach. Łka i coś bełkocze - że
innym razem pójdzie gdzie zechcę, obiecuje... bylebym teraz nie
odchodził, nie gniewał się. Nie wiem co robić. Zostawić i wiecej
nie zawracać sobie głowy? Ale to Zbyszku, te łzy, jak dziecka,
które bardzo czegoś chce - psiakrew, miękkie mam serce. Zostałem.
Ze skwaszoną miną poszedłem z nią nad pobliską Odrę na spacer.
Okazała się nie tylko ładną dziewczyną ale według moich kryteriów,
inteligentną. Znającą literaturę, a poezję Mickiewicza szczególnie.
Do tego obdarzona świetną pamięcią i zdolnościami recytatorskimi
mówiła mi wiersze, których z przyjemnością słuchałem do wieczora.
Był to czarujący wieczór. Pełen szczególnego uroku, spokoju i
piękna, jakiego się doznaje gdy na spokojnej wodzie spotykają się ciepłe
refleksy świateł i słowa poety o młodości, szczęściu, miłości. Zachwyciła
mnie, chociaż trochę poczułem się zawiedziony, że ma dopiero siedemnaście
lat. Widząc jednak moją minę, sprytnie dodała, że osiemnaście będzie
miała niedługo... Siedemnaście lat i jest samą poezją, czy przypadkiem
mnie nie zaczarowała? I chyba pierwszy raz w życiu nie żałowałem potem
niewypitej wódki, tańców w tej specyficznej, zabawowej atmosferze,
wypełnionej mieszaniną zapachów: dymu papierosowego, potu i drażniącego
zmysły, pożądania rozgrzanych alkoholem kobiet... Nie żałowałem,
tylko szkoda mi się zrobiło, że już jutro wyjeżdża do siostry
do Bydgoszczy. Gdy wróci za tydzień, dwa, da mi znać na lotnisko.
Co z tego wyjdzie, zobaczymy. Chciałbym bardzo by nasze dalsze
losy były wspólne. Ale cierpliwie poczekajmy, wkrótce zobaczymy ciąg
dalszy przygotowany przez życie. Chyba się jednak zakochałem,
bo dostałem zapału do pracy. Postanowiłem napisać coś nowego
albo dokończyć jedną z zaczętych wcześniej powieści, których
pierwszych rozdziałów mam bez liku. Jeśli tylko raz skłamała,
o wieku, a resztę mówiła prawdę, to mam teraz dla kogo żyć
i tworzyć. Dotychczas było tylko miotanie się, od twórczej
euforii do zwątpienia, teraz będę miał stabilizację duszy i pracy. Cieszę
się. Mały człowieczek szepcze jednak sceptycznie. Znowu się zakochałeś?
Zapomniałeś już o drobnomieszczance? No zobaczymy. Jeśli prawdę mówiła.
A cóż za prawdę ma dziewczyna siedemnastoletnia. Ty sam stary
koniu jeszcze jej nie masz, co poznasz, zobaczysz, to od razu
serce ci się poszerza, a spodziewasz się u młodej pancernego,
z ukrytym wewnątrz tylko twoim wizerunkiem, odpornego na inne?
[42]
do 06pw.