odc.6
 

27.07.1953
Ostatnio intensywnie latamy. W dalszym ciągu szkolimy się według   "Programu szkolenia bojowgo" z lat wojennych. Wykonujemy więc na naszych   odrzutowych Jak 23 ćwiczenia taktyczne stosowane w drugiej wojnie   światowej na myśliwcach śmigłowych. Loty szykiem: klucza, grupowe:   eskadry, pułku.   Samolot Jak 23 jest bardzo zwrotny, szczególnie czuły na lotki,   wystarczy dotknąć palcem drążek i bez wysiłku wkręca się w niebo beczkami   jak świder. Gorzej jest z manewrami pionowymi. Pomijając, że zmiany   szybkości powodują zmiany stateczności poziomej co wymaga ciągłej pracy   ręcznym trymerem, to jeszcze są kłopoty z wysokością. Samolot   skonstruowany dla szybkości poddźwiękowych ma niewielki opór czołowy i w   szybowaniu szybko nabiera szybkości. I tak duża doskonałość jest   niewątpliwie zaletą przy awarii silnika, ale w normalnym locie stanowi   duże utrudnienie. Bowiem obrotów turbiny, bez względu na liczbę nie można   zmniejszyć poniżej ciśnienia paliwa 0.2 atmosfery. Jest to minimum   chroniące przed zgaśnięciem silnika. A turbina, szczególnie na większej   wysokości ma jeszcze duże obroty i daje znaczący ciąg. Tak więc wpada się   nieraz, szczególnie na początku szkolenia, w swoistą pętlę , wysokości z szybkością.   Zniżanie się powoduje zwiększenie szybkości, którą chcąc wyhamować trzeba   przechodzić na wznoszenie i znowu nabierać utraconą.   Samolot nie ma hamulców aerodynamicznych więc często jedynym   ratunkiem jest wypuszczenie podwozia. Wtedy opór gwałtownie wzrasta i   samolot zaczyna spadać jak kamień. A dzieje się to przy ogromnym hałasie   jakby samolot się rozlatywał, zagłuszającym w niehermetecznej kabinie   wszystko.

 Lecimy więc pułkiem. Wielkie przygotowanie i emocje. Cały pułk   myśliwski w powietrze. Po wojnie niespotykany widok. Trzydzieści   lśniących, srebrnych samolotów w szyku, przemyka między cienkimi, białymi   chmurkami. Imponujące widowisko. Trzydziestu chłopa razem w stalowych   bolidach. Czuje się potęgę i braterstwo. Całością dowodzi kpt. Lipski,   pom. d-cy pułku d/s pilotażu. Lot przebiega spokojnie tylko Lipski co   jakiś czas podgania maruderów : "do przoooodu" " druga eskadra do   przoooodu "(po tym locie zawsze będzie nam się kojarzyć z komendą - do   przooodu!). Lubi mieć wszystkich w linii, widzieć. Ale bezpieczniej jest   zostać lekko z tyłu niż wyprzedzić. Bo wtedy dopiero kłopot, jak wytracić   szybkość, i wstyd na cały pułk...   Lecimy więc sobie spokojnie, potężna armada odrzutowców, gdy nagle   w radio zdenerwowany głos melduje, że lampka paliwa się pali. Oznacza to,   że w najlepszym razie paliwa wystarczy na 15 minut pracy silnika, a   powinno być jeszcze co najmniej na 40 min. Lecimy bowiem z dodatkowymi   zbiornikami. Po chwili okazuje się, że to Kajetańczykowi nie domknęło się   podwozie. Wcześniej nie zameldował, bo bardzo chciał lecieć i myślał, że   pomimo zwiększonego oporu, paliwa wystarczy.   Meldował o tej lampce tak dramatycznym głosem jakby za chwilę   miał zginąć, wywołując lekkie zamieszanie. Zasiał w sercach niepewność i   każdy rzucił się sprawdzać swój zapas paliwa.   Dopiero spokojna komenda dowódcy, który najpierw podał wskazania swojego   paliwomierza, a potem rozkazał Kajetańczykowi wyjść z szyku i lądować   uspokoiła sytuację.   Byliśmy w pobliżu lotniska i Kajetańczyk wylądował bez perturbacji   z dużym jeszcze zapasem paliwa. Lampka znaczy dobrze była wyregulowana.   Tak więc na odprawie polotowej technik osprzętu otrzymał uznanie, a   Kajetańczyk, chociaż to była jego wina nie został ukarany.   Upiekło mu się, jak to Kajetańczykowi. Natomiast płk. Antonow, radziecki   doradca d-cy dywizji dla bezpieczeństwa zakazał dalszych lotów pułkiem.   - Na szto eto...

 Oficerów radzieckich we Wrocławiu mamy dwóch, frontowych pilotów,   którzy i "piją i biją" nie przepuszczają. Ppłk.Aloszkin, jako doradca   dowódcy pułku. Bez jego zdania dowódca nie może podjąć żadnej decyzji i   płk.  Antonow, doradca dowódcy dywizji, której sztab znajduje się w naszym garnizonie, z uprawnieniami jak wyżej. Poza nimi nad nami jeszcze   są: Generał Czeremuchin, dowódca korpusu ze sztabem w Poznaniu. I jeszcze   wyżej to generał Turkiel, dowódca Wojsk Lotniczych, a nad nimi Marszał   Sowieckiego Sojuza Rokossowski, dowódca LWP i minister obrony PRL.
 Po południu sygnał z bramy:   - Dziewczyna do obywatela porucznika.   Po drodze kto spotka, strzela oko i nie omieszka zauważyć:   - Ale cizia do ciebie... Cały czas kombinuję kto to może być, co się   stało, bo nigdy nie jest się pewnym czy jaką pannę nie ogarną nagle   macierzyńskie tęsknoty i zapragnie poszukać tatusia dla swojej   pociechy...   Z lekkim więc niepokojem przyglądam się z daleka, a to przy dyżurce stoi   Wanda, powróciła z Bydgoszczy. Kamień z serca. Naprawdę się ucieszyłem.   Poszliśmy piechotą w stronę miasta. Bardzo tęskniła i wzruszona,   że ja też tęskniłem wygadała wszystko. Nie ma nawet siedemnastu lat,   tylko szesnaście i chodzi (dopiero) do drugiej klasy Technikum   Ekonomicznego im. Worcella, a na zabawę nie mogła iść, bo rodzice każą w   domu być o dziewiątej. Bardzo to kłamstwo niemile mnie zaskoczyło.   Dlaczego ciągle kłamie. Teraz trudno uwierzyć, że to co mówi o uczuciu do   mnie to prawda? Jak mam ją traktować. Gdyby nie miała skończonych   szesnastu lat pomyślałbym, że to wroga prowokacja. Imperialiści tylko   czyhają by złapać pilota w sidła szantażu.   A gdyby powiedziała, że ma szesnaście lat, umówiłbym się z nią? Nie   płakała, ale tak jakoś miękko patrzyła.
- Zbyszku, ja cię naprawdę kocham.   Zbaraniałem. Ale zaraz obudził się "człowieczek"- cóż szesnastolatka może   wiedzieć o miłości, prawdziwej miłości, to tylko zadurzenie się jak w   aktorze filmowym z plakatu. Odurzony wyznaniem nie wiedziałem co począć.   Nie ma sensu - myślałem - musimy się rozstać. Siedem lat młodsza ode mnie, moje życie krótkie, nie mam czasu czekać, a  jeszcze ile jej się razy obiekt zakochania przez ten czas zmieni.   Czuła, że kłębią się we mnie różne myśli i myślała widocznie, że   rzeczywiście boję się, że jest agentką wrogiego itd., bo zaczęła o   rodzinie, że ojciec był komunistą jeszcze przed wojną, a brat dużo od   niej starszy jest oficerem KBW w ochronie rządu w Belwederze, a siostra w   Bydgoszczy inżynier chemii też jest w partii...   Gdy posłyszałem z jakiej rodziny pochodzi, nasunęła mi się pewna myśl.   Złagodniałem. Objąłem i powiedziałem, że też ją kocham. I była to prawda,   bo naprawdę chciałem mieć kogoś, kogo mógłbym kochać... Obiecałem też   spełnić jej prośbę i kiedyś złożyć jej rodzicom wizytę. Zobaczymy co z   tego wyniknie.
 Od wczoraj wystawiamy na dzień parę dyżurną. Jest to świadectwo,   że osiągnęliśmy odpowiedni poziom wyszkolenia bojowego i możemy zwalczać   wroga w powietrzu. Na razie tylko w dzień. Służbę więc pełni się od świtu   do zmroku. Praktycznie na lotnisku trzeba być godzinę przed   astronomicznym świtem, określonym w tabeli meteoo.   Dyżurna para to dwa bojowe samoloty z załadowanymi działkami, pełnym   zapasem amunicji i podłączonymi wózkami startowymi, gotowe w każdej   chwili do startu.   Jestem dowódcą pary (najniższej jednostki taktycznej w lotnictwie),   a moim prowadzonym i zarazem podwładnym jest Edzio Cużytek. Formalnie   jest moim podwładnym, ale tylko formalnie. Bo aczkolwiek jest   niewielkiego wzrostu, ale wielkiej kłótliwości i lepiej z nim nie   zaczynać.   Dyżur pełnimy siedząc razem z mechanikami  w starym wraku autobusu   i czekamy na ewentualny rozkaz z SD startu. Po komendzie po dwóch   minutach powinniśmy już być w powietrzu. I ten stan pogotowia nazywa się   gotowością nr 2. W odróżnieniu od gotowości nr 1. kiedy siedzi się w   kabinie samolotu.   Upały niesamowite, siedzimy więc w letnich kombinezonach tylko na   gołe ciało. Wierzymy, że nas nie poderwą. W pułku jest jeszcze głośna   przygoda Antosia Stojowskiego. W podobny upał w przeszłości podczas   pełnienia dyżurnej pary jeszcze na Jak-9, Antoś rozebrał się do spodenek.   Kiedy ogłoszono alarm myślał, że tylko dla sprawdzenie gotowości, i   wsiadł do kabiny w samych spodenkach gimnastycznych. Często bowiem były   alarmy próbne. Zajmowało się miejsce w kabinie, meldowało gotowość, SD   mierzyło czas i można było wysiadać.
 A tu niespodziewanie komenda: wam   start. Cóż robić, poleciał półnagi i to na cztery tysiące metrów. Całe   szczęście, że krótko i kabina nie zdążyła się zupełnie wyziębić, bo by   sobie mógł odmnrozić najważniejszą część , której niestety mężczyzna nie   ma zapasowej. Temperatura bowiem na 4.000 m - nawet przy upale na ziemi   +30 stopni, jest nie większa niż (+ -) 3 stopnie.   Na tym jednak nie koniec, bo kazano lądować na innym lotnisku.   Antoś ląduje, a tam samo naczalstwo czeka na meldunek. Trudno, nic nie   poradzisz, Antoś melduje się na golasa, a adiutant dowódcy pisze   równocześnie do rozkazu "sutki". Jak pech, to pech. Nie tylko, że się   namarzł w powietrzu ale jeszcze zarobił trzy dni domowego.   Pomni tamtego zdarzenia, kombinezonów nie zdejmujemy. Chociaż gdyby   tak przyszło lecieć na 10.000 to brrrr, lepiej nie myśleć. Służba kończy   się o zmroku, około 21, tak że doba z życiorysu, jak w piechocie na   warcie.
Do Lucy wpadam teraz rzadko. Upały. Nie mam ubrania cywilnego, a   gdy pomyślę, że muszę nałożyć mundur, z miejsca oblewam się potem.   Gabardina praży jak rozpalona blacha, koszula pod nim ciepła, bawełniana,   śmierdząca potem. Ciągle jestem spocony, ciągle mi duszno. Nogi w   płóciennych skarpetkach spuchnięte, swędzą i jeszcze nie zdążę wsiąść do   autobusu, a mam wszystkiego dość.   A Lucy też znosi upał kiepsko. Zamiast pocić się we dwoje w łóżku,   woli siedzieć w łazience. Do tego jej pokój, na południe, jak duchówka.   Na miłosne igraszki przy 30 stopniowym upale, za tłusta. Może jesienią   będzie lepiej, chłód ożywi uczucia.   Ale nie latamy tak intensywnie by zużyć 5000 kalorii dziennie.   Nie zużyte zbierają się potem pod brzuchem i w noce, kiedy chłodniej, nie   dają spać. Męczą i dręczą jak diabli w piekle grzeszną duszę. Wtedy staję   się bezbronny wobec dziewczyn. Każda wydaje mi się piękna i kochana.   Potem nieraz żałuję swojego postępowania, ale nie mogę się powstrzymać.
 W kasynie nowa bufetowa, młoda dziewczyna, Jadzia. Zakochał się w   niej Franio Piętka. Nie dziwię się, jest ładną, świeżą brunetką. Kiedyś   zaprosił ją do siebie, ale nie chciała wejść do jego pokoju. Droczyli się   na korytarzu, aż u mnie było słychać, w końcu zawołał mnie do   towarzystwa. Miałem tylko na wabia skusić ją do wejścia i zaraz wyjść   zostawiając samych.   Ale plan się nie powiódł. Kiedy ja wychodzę to i ona też. Mowy nie   ma, żeby została tylko z nim. Siedziałem więc, aż odprowadził ją do   autobusu. W bufecie kilka razy uśmiechała się do mnie swoimi aksamitnymi,   czarnymi oczami, ale nie wiedziałem czy to rzeczywiście do mnie czy   zwyczajny uśmiech zawodowy.   Kilka dni potem czekając przy bunkrze na autobus 109, spotkałem   Jadzię powracającą z pracy. Było już ciemno i nie wiem jak to się stało.   Spojrzeliśmy tylko na siebie i bez słowa poszliśmy w porośnięte trawą   ruiny Legnickiej. Była fantastyczna i przeżyłem coś niepowtarzalnego.   Zapomnieliśmy zupełnie o miejscu i czasie, o całym świecie. Po powrocie   do domu znowu wpadłem w rozterkę, bardzo, bardzo było mi z nią dobrze i   jej też. Powiem słowo i odchodzi od Franka. Ale co dalej? Czy się z nią   ożenię? Bufetowa? Wiedziałem, że nie...

3.08.1953, poniedziałek.
W sobotę miałem pierwszą walkę powietrzną. Stojowski był   prowadzącym. Wystartowaliśmy parą. Bezchmurnie, do dyspozycji kopuła   niezmierzonego błękitu, tylko w dole gdzieś ledwo widoczna, zamglona   ziemia. Stojowski radiem: uważaj wychodzę do przodu.   Cały się spiąłem. Pochyliłem do przodu jakby ta pozycja miała dodać   pędu, i ruszyłem za nim. Zaczął zwiększać szybkość, zerknąłem na   szybkościomierz - ponad 800 i na tej szybkości wszedł w wiraż. Ja za nim.   Najpierw łagodnie, potem coraz głębszy coraz ciaśniej. Nie ma mowy, żebym   chwycił go w celownik. Ciągnę jak mogę, wciska w siedzenie, a nie mogę   utrzymać się za nim, zaczyna mi umykać. Nagle przerzucił samolot w prawo   i ostro na wznoszenie. Wlepiłem cały gaz ale odległość się nie zmniejsza.   Kiedy zaciskając zęby, całym sobą, jak w dzieciństwie w pociągu, dodaję   pędu maszynie, ten gwałtownie przewrót i krzywą pętlą ostro w dół. Robię   to samo nie ujmując obrotów. Chwilę za nim nurkuję ale gdy zaczyna   wyprowadzać, znowu się oddala. Irytuje mnie to strasznie. To oddalanie to   chyba z opóźnionego mojego refleksu. Każde spóźnienie w rozpoczęciu   manewru od razu zwiększa odległość.   Ciągnę za nim do góry ale samolot ma łeb ciężki jak by kto na nosie   tonę zawiesił. Nie ma ochoty wychodzić z nurkowania. Ratuje dopiero   trymer. Ale gdy tylko pokręciłem kółko, ten nagle jak by stracił ciężar i   jak nie zadrze do góry, jak się nie zwinie. Niebo mi pociemniało i   szarość wypełniła przestworza. Podświadomie odpuściłem drążek,   zmniejszyłem przeciążenie. Wróciła naturalna barwa nieba, zobaczyłem   słońce, ziemię ale Stojowskiego nie widzę. Rozglądam się w lewo, w prawo,   przestrzeń pusta. Nagle słyszę przez radio - uważaj wychodzę do przodu,   ja już ci narobiłem zdjęć, teraz ty... i wysuwa się dołem zza mnie...   Poczułem gorycz porażki. Bo w głębi duszy miałem nadzieję, nie   wiem na czym opartą, chyba tylko na zarozumialstwie, bo przecież to była   moja pierwsza walka szkoleniowa, że nie dam się. Ale pycha, została   ukarana. Zrozumiałem wtedy, że choćby wydawało mi się, że jestem   najlepszy, zawsze się znajdzie lepszy.
Na pocieszenie Franek Burek, sąsiad z drugiego pokoju, namawia   na sobotnią rozrywkę. Franio, dowódca klucza, pilot z dwóch turnusów   przede mną, zaciąga z wileńska i jest bardzo spokojny i koleżeński.   Lubimy się i pomimo, że przechodzę przez jego pokój nie kłócimy się,   chociaż ja nieraz mam "humory". Uprzedziłem, że nie mam pieniędzy, jak   zazwyczaj, ale skwitował to krótko:   - Nie szkodzi, idziemy na tanią zabawę, ja stawiam. Wiesz, poznałem   dziewczę i mamy się tam spotkać.   Zabawa miała być w jakimś lokalu przy Rynku. Nie lubię takich   ogólnych zabaw. Pełno na nich wojska, kurew i tym podobnych nacji. Do   tego nie fundnąłem sobie garnituru i musiałem paradować w mundurze.   Gorąco i o zwadę nie trudno. Ale, jak się nie ma co się lubi to się lubi   co się ma. Ta zabawa była podobna to tej jaką sobie wyobrażałem. Kurz i   duchota jak w hutniczym piecu, nie pomagały pootwierane na oścież okna.   Jego wybranka siedziała z koleżanką przy stoliku i opędzały się od   zalotników. Takie sobie dziewczyny z grubą warstwą tuszu na rzęsach,   mocno umalowane. Franka Gina ładniejsza i bardziej ruchliwa, a ta   przeznaczona dla mnie Kryśka jakaś bezbarwna, takie rozlazłe ciepłe   kluski. Niemrawa i workowata, chociaż nie była taka gruba jak się z   pierwszego wejrzenia wydawała. Zatańczyłem raz czy dwa. Tańczyła nawet   nieźle ale spociłem się niemiłosiernie i zaczęły piec buty, kupione   jeszcze w Poznaniu.   Przeprosiłem i siedziałem przy stoliku, a ona widać też za tańcem   nie przepadała bo zatańczyła tylko raz z jakimś chłopakiem, a potem   odmawiała. Siedzieliśmy wiec razem i pilnowaliśmy wódki, którą Franek z   bufetu przynosił. Franek tańczył niezmordowanie. W jakimś walczyku z Giną   nawet tort wygrał. Przynieśli go do stolika i powstał kłopot, od gorąca   zaczął się rozpuszczać. Oddał w końcu do kuchni na przechowanie, w   chłodne pomieszczenie. Popijaliśmy powoli z Krystyną, patrząc na   tańczących. Krystyna wróciła z pracy dopiero w południe i nie miała czasu   nawet odpocząć. Teraz kiedy zaś mijała północ zupełnie oklapła. Bez   żenady zaczęła ziewać. Oczy tak się jej zamykały ze chciałem odprowadzić   do domu i zwiewać na lotnisko, ale Gina z Frankiem nie zgodzili się.   - Idziemy już, wszyscy razem, zdecydowali. Miały pokój i kuchnię,   niedaleko przy Rynku. Spały na podwójnym, zsuniętym z dwóch, łożu. Franek   ściągnął marynarkę, koszulę i postawił flachę na stole. Gina pokroiła   tort i przyniosła z kuchni zimną wodę w szklankach. Zgasiliśmy światło i   w blasku ulicznej latarni Franek posadził sobie Ginę na kolanach. Jedną   ręką gładził ją po karku, a drugą wcinał tort. Ginie się to znudziło:   - Idziemy spać - zadecydowała. - Kładź się Franek - i poszła do kuchni.   - A ja co - spojrzałem pytająco na Franka.   - Też się pytasz. Kładź się też. Zmieścisz się.   Krystyna już spała na samym brzegu łóżka, ostrożnie więc żeby nie   obudzić, położyłem się od wewnętrznej strony. Na drugim łóżku leżał   Franek i czekał na Ginę. Po chwili, gdy nadeszła, zaczęli się miętosić.   Działo się to w zasięgu mojej ręki, nic dziwnego, że nie mogłem zasnąć.   Krystyny nie śmiałem budzić i już myślałem żeby wstać i uciec do   domu, gdy poczułem rękę Giny. Była ruchliwa jak zwierzątko. W pewnym   momencie Franek głęboko sapnął, a ręka ścisnęła mnie tak mocno, że   jęknąłem z bólu. Ręka zniknęła, a ja zacząłem podnosić koszulę Kryśce.   Przebudziła się i bez widocznej niechęci przyjęła mnie. Robiła to jednak   bez szczególnego entuzjazmu i chociaż nawet próbowała poruszyć rutynowo   pupą, to nic z tego nie wyszło bo zaraz zasnęła znowu.   Powróciłem na swoje miejsce. Nie mogłem spać. Alkohol, duszna noc.   Leżałem z otwartymi oczami i rozmyślałem co ja tu robię... Ale to było   obłudne myślenie. W głębi duszy wiedziałem, że chciałem takiej sytuacji:   podniecała mnie.    - Gina śpisz, cicho spytałem. W odpowiedzi ręka dotknęła mnie. Chciałem   się zbliżyć ale nie pozwoliła. Leżała na wznak obok mnie i tylko   dotykała... Moją rękę położyła na sobie i tak czując siebie spędziliśmy   noc. Była niezmordowana. Rano gdy jechaliśmy na lotnisko spytałem Franka   o dziewczyny, czy już u nich był.   Zaprzeczył, spotkał Ginę w kawiarni ale bardzo mu się podoba.   Kiedy wyraziłem wątpliwości co do jej prowadzenia się powiedział:
 - Wszyscy jesteśmy stworzeniami Bożymi, a widzisz Gina jest bardzo dobra.   Wyobraź sobie, że tę Krystynę przyjęła bezinteresownie na mieszkanie i   znalazła jej pracę. Już dawno. Krystyna jest zupełną sierotą. A że czasami   zdarzy się jej, że z jakimś chłopakiem się prześpi, to nie takie ważne.   Dusza ważna. To jedynie się liczy. Magdalena była jawnogrzesznicą, a   została zbawiona..., ale nie rozpowiadaj o tym między chłopakami. Wiesz,   to wszystko jeszcze nie poznało Pana.   Patrzyłem zdumiony na Franka, zastanawiając się czy nie zwariował.   Po wódce nieraz objawiali się kaznodzieje głoszący, do wytrzeźwienia,   różne nauki. Ale Franek był już trzeźwy i wyglądało, że wie co mówi i   mówi zupełnie serio. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Wyobrażałem sobie   jego zupełnie innego, a teraz zaskoczył mnie zupełnie.
Ostatnio z braku czasu, mało się spotykałem z Wandą, więc żeby to   naprawić zgodnie z obietnicą pojechałem do jej domu przedstawić się   rodzicom. Mieszkała przy ulicy Chrobrego 33 m 15, w jednej z niewielu   dzielnic w której stały jeszcze stare, poniemieckie kamienice nie   zburzone przez wojnę. Dom był wysoki czteropiętrowy, stary, obdrapany.   Mieszkanie na czwartym piętrze. Dobrze się zmachałem nim doszedłem.   Strome schody, stopnie wystrzępione. Niebezpiecznie. Zaduch starzyzny,   kiszonej kapusty, myszy czy szczurów no i sraczyki na pół piętrach, które   dokładały jeszcze swoje zapachy do tej symfonii smrodu. Mieszkanie   nieduże, biedne. Aż trudno zrozumieć dlaczego.   Kiedy przyjechali byli jednymi z pierwszych mieszkańców Wrocławia,   a wówczas jeszcze było tyle wolnych pięknych mieszkań. A ojciec kolejarz   miał duże możliwości. Ale co mnie to wszystko obchodzi. Nieważne, Wanda   jest ważna. I tak tu nie będę mieszkał. Mama bardzo sympatyczna. Smagła   brunetka, pełna temperamentu, energiczna. Ojciec powolny, siwy,   niedołężny. Taka życiowa safanduła. Czuję to na odległość. Nie byli   zachwyceni projektami Wandy, szczególnie matka. Mnie zaczęła robić   aluzje, że Wanda jest dziewicą i żebym uważał, itd.   Zakłopotała mnie takim podejściem, jak bym nie miał kogo i tylko   czyhał na jej córki cnotę, ale widocznie doświadczona, wyczuła samca.
Uciekliśmy zaraz z Wandą na lody. Lody i co więcej? Jeśli chłopiec i   dziewczyna nie migdalą się to marzą o przyszłości - kiedy się będą...   Powiedzieliśmy sobie, że nie będziemy zważać na jej rodziców i kiedy   skończy osiemnaście lat (w 1955 roku) weźmiemy ślub. Do tego czasu ona   będzie się uczyć, a ja urządzać mieszkanie i będziemy narzeczonymi... Tak   nalegała żebym się zgodził na tych narzeczonych, że zacząłem podejrzewać   że chodzi głównie o pochwalenie się koleżankom. Ale nie irytowało mnie to   jak niegdyś, a raczej było przyjemnie. Przecież i tak się pobierzemy,   postanowiłem sobie, żeby nie wiem co. Jest bardzo ładna i pomimo   szesnastu lat inteligentną i niewątpliwie w przyszłości będzie czarującą   i dobrą żoną. A już najwyższy czas żebym miał jakąś rodzinę. Samemu coraz   mi smutniej żyć. I do tego bardzo wzrusza mnie jej miłość do mnie. Mówi,   że gdy tylko mnie zobaczyła, to bardzo chciała bym poprosił do tańca. I   spełniło się. I zaraz się zakochała i kocha teraz tak mocno, jak tylko   może kochać szesnastoletnia dziewczyna pierwszą miłością.

6.08.1953, czwartek.
Niespodziewanie przyjechała Danka B. Miała kilka godzin czasu w   podróży z wczasów. Rozebrała się i do łóżka, odpocząć. Było słoneczne   popołudnie i piegi jej pleców zajaśniały w pełnym blasku. Nie były to   apetyczne piegi. Przypomniałem sobie nagle o jakiejś służbie i wyszedłem.   Odpoczywała więc sama. Trzeba przyznać, że i ona nie przejawiała   specjalnej ochoty. To zresztą naturalne, wracała przecież z wczasów.
do07pw