23.08.1953, niedziela.
Byliśmy kilka dni temu z Wandą na operze "Verbum Nobile" Moniuszki.
Trzeba jednak stwierdzić, że bardzo słaba. Najsłabsza z tych którekolwiek
widziałem. Balet "Janko" za to bardzo ładny. Muszę sobie kupić radio, by
posłuchać muzyki, tylko z tą forsą trudno. Może zaoszczędzę na
rozrywkach. Zaprosiliśmy też Franka. Początkowo nie chciał iść, ale
skusiliśmy Halską, że będzie śpiewać. Halską widzieliśmy kilka
razy w kawiarni "Teatralnej", na rogu placu Teatralnego: bujna
blondyna, opychająca się ciastkami. Pomimo tuszy spodobała
się nam. Przypominała ptysia, apetycznego. Nawet próbowaliśmy
zwrócić jej uwagę na siebie, ale w zielonych mundurach byliśmy
bez szans. Gdyby tak jeszcze w stalowych, przedwojennej lotniczej
barwy, piloci, kto wie..... A tak pozostał Frankowi tylko platoniczny
sentyment... Lubię tą kawiarnię i zachodzę często. Poznałem
nawet potężnego chłopa, aktora Teatru Polskiego, Szmita ale
wszyscy do oficera z rezerwą... Muszę koniecznie sprawić sobie
cywilne ubranie, żeby tylko tak trochę pieniędzy. Nie dla snobizmu,
ale może poznam ciekawszych ludzi. Potem odprowadziliśmy Wandę
do domu, a sami na kolację do Klubowej, w wąskiej uliczce przy
kościele w pobliżu Monopolu. Nawet zatańczyłem ale bez szaleństw.
Brakuje mi radia, a lubię słuchać muzyki. Wyliczyłem, że po
czterech miesiącach ascetycznego życia, bardzo oszczędzając, stać mnie
będzie na kupno najtańszego "Mazura" jeśli dostanę talon. Teraz mam
dziewczynę i nie będę musiał tłuc się po knajpach szukać szczęścia, i
mogę oszczędzać, a ona zrozumie bo to już będą nasze wyrzeczenia. Na
przyszłe mieszkanie.
Zgadaliśmy się w barku kasynowym ze Stojowskim o sztuce i zaprosił
do swego domu. Za kasynem, w kierunku Strachowic, w pobliżu ogrodzenia
jest taka boczna uliczka, wygięta pośród drzew łagodnym łukiem, wzdłuż
której stoją oficerskie bloki. Domy nieduże, jednopiętrowe, ale
mieszkania obszerne, trzy- cztero- pokojowe, budowane przez Niemców na
przedwojenną, burżuazyjną modłę. W dużym przedpokoju powitała nas żona
z miną, którą trudno byłoby nazwać miłą. Nie zmieniła jej też
kiedy Antoś przedstawiał mnie z całą elegancją dobrego wychowania
i kurtuazją, jako młodego, bardzo zdolnego pilota.
Patrząc na nią męskim wzrokiem, a była całkiem przyjemną, trochę
okrąglejącą brunetką, starałem się obudzić w niej jakiś, choćby
najmniejszy odruch kobiecej zalotności, ale bez skutku. Kamienna, wroga
twarz. Antoś szybko wciągnął mnie do pokoju gdzie stało kilka rzeźb i
ściany obwieszone były obrazami. Obrazami malowanymi przez niego. Były
różne. Olejne i akwarele. Niektóre podobały mi się inne nie, ale nie były
to naiwne malowidła. Nie miały znamion naiwności widzenia świata tak
znamiennej dla samouków. Ciekawiły mnie laika szczerze, zarówno rysunkiem
jak i kolorystyką, tą zresztą szczególnie. A najbardziej chyba spodobał
mi się husarz, w pełnej zbroi, o twarzy starego... Włocha z fotografii
z rynku w Kalabrii. Antoś był w czasie wojny we
Włoszech i przywiózł całe albumy zdjęć i być może była to nieświadoma
transpozycja migawkowego obrazka codziennego życia na Sycylii.
Zbroja na tym obrazie była nieważna, znikała sama po kilkunastosekudnowym
wpatrywaniu się w obraz, pozostawała tylko twarz. Pozostawała
zapisana na niej historia życia tego niemłodego człowieka.
Było to duże wrażenie. Pomyślałem wtedy, latamy, widujemy się
codziennie, a jak mało wiemy o sobie. My, i inni, wszyscy ludzie. Jak
bardzo żyjemy osobno. Popołudnie które z nim spędziłem było
z tych których się nie zapomina przez całe życie. A obcowanie
ze sztuką przydaje człowiekowi godności, odświeża i wewnętrznie
oczyszcza. Właściwie dopiero dzisiaj poznałem lepiej por. Stojowskiego,
jeśli człowieka, który ma tak zmienną postać, można w ogóle
poznać. Wiedziałem, że jest bardzo zdolny, inteligentny i nie
lata jak rzemieślnik, ale nie wiedziałem, że jest artystą.
Prawdziwym artystą chociaż samoukiem. Nauka zresztą daje tylko
środki do lepszego wyrażania się, bo najlepsze szkoły nie zastąpią
talentu. Szkoda, że człowiek nie ma takiego środowiska. Przecież
gdy porozmawia się o sztuce, czuje się i żyje zupełnie inaczej.
Jakby to było dobrze żyć wśród ludzi którzy interesują się
tymi rzeczami. W takim otoczeniu. Bo środowisko bardzo dużo
daje, a nieraz prawie wszystko.
A u nas w pułku? Normalnie. Pierwsze w naszej grupie awanse.
Kajetańczyk, Błaszczyński i Jurkiewicz dostali stanowiska starszych
pilotów. Pięćdziesiąt złotych podwyżki. Mnie pominięto, chociaż jestem
podporucznikiem, a z nich tylko Kajetańczyk, reszta ma stopień chorążego,
i szkołę skończyłem z drugą lokatą. A niech tam, przeżyję. Kajetańczyk
w ogóle bardzo szybko idzie w górę. Ten to zrobi karierę. A
ja? Cóż ja. Moje marzenie to napisać chociaż jedną książkę.
26.08.1953
Maurycy się żeni więc coś chce kupić dla domu dla przyszłej żony.
Zabraliśmy więc jeszcze z sobą Frania Burka i w trójkę pojechaliśmy do
PDT. Maurycy, syn rzeźbiarza umyślił sobie kupić dużego krasnala z gliny.
Pomyślałem, na pewno ma po ojcu gust i wie co ładne, a ja też kiedyś z
Wandą się ożenię i kupiłem też krasnala, tylko malutkiego, najtańszego.
A Franio chcąc być oryginalnym kupił zieloną glinianą, średniej wielkości
kaczkę. Potem Maurycy jako że się żeni i krasnala nie miał gdzie schować
(wszyscy na ulicy się oglądali) pojechał do domu oszczędzać na wesele,
a my z Franiem schowawszy nasze maskotki do kieszeni do Polonii na
obiad. Cieszyć się kawalerskim stanem.
Obiad przeciągnął się w kolację, potem był dancing i
tak nam zeszło do rana. Dobrze już świtało kiedyśmy wędrowali,
na piechotę - taksówki były już poza zasięgiem naszych zasobów
- do bunkra na autobus. Na placu Pierwszego Maja, z gruzów
sterczy tylko jeden budynek. Narożny, a w nim komisariat MO.
Przed drzwiami w milicjant w groźnej postawie z pepeszą. I
byśmy może pomaszerowali spokojnie dalej Legnicką do bunkra,
gdyby nie szczury. Łaziły bezczelnie po postumencie poniemieckiego
pomnika, a był już przecież biały dzień. Bardzo zdenerwowało
to Frania. Nie namyślając się wyciągnął tetetkę i dalej po nich grzmocić,
paf, paf, paf, aż rykoszety gwizdały w powietrzu. Ja początkowo zająłem
postawę neutralną, peszył ten milicjant z pepeszą, ale gdy on posłyszawszy
dźwięczące, odbijane od betonu kule umknął, nie pozostałem
w tyle. Szybko wyładowałem pół magazynka. I nagle zauważyliśmy,
że szczury nic nie wiedzą, że do nich strzelamy, spacerują
sobie dalej po cokołach pomników. Coś nie tak, zastanowiliśmy
się. Oj niedobrze. A tu do bunkra jeszcze tak daleko. Zaraz,
pomyślałem i wyciągnąłem krasnala z kieszeni. Jak masz być
naszą maskotką, a nie chcesz żebym cię do fosy wyrzucił, to
zrób coś, żebyśmy jakoś się stąd wydostali. Ścisnąłem z całej siły
krasnalka aż na dłoni odcisnęła się twarda glina i... zaraz zauważyliśmy
najeżdżający 109 prosto z zajezdni. Zatrzymał się. A ja schowałem do
kieszeni krasnalka na dalszą służbę.
6.09.1953
Wczoraj zginął jeden z ostatnio najlepszych moich kolegów, Franio
Burek. Dziwny zbieg okoliczności. Od dwóch tygodni nie lataliśmy już na
Jak-23 , które czekały w "trzeciej gotowości" zakryte pokrowcami w
hangarze na przelot do Mierzęcic. Przechodziliśmy na Mig-15 i rozpoczęło
się już szkolenie teoretyczne. I nagle przyszedł rozkaz wystawienia pary
dyżurnej. Wyciągnięto więc z hangaru dwa samoloty i przygotowano do lotu
bojowego. Na dyżur wyznaczono parę Franka. Ledwie wywołano
ich z kasyna z drugiego śniadania, gdy usłyszeliśmy grzmot
startowy ale tylko jednego samolotu. Okazało się, że warunki
meteo były za trudne dla młodego pilota i poleciał tylko sam
Franek. Naprowadzano go gdzieś nad Karkonoszami na dużej wysokości.
Był na 8000 m gdy stracono z nim łączność. Naturalnie nastrój
grobowy. Jakoś tak smutno. Trudno sobie uprzytomnić, że już nie
żyje. Naprawdę już wszystkim nie chce się żyć. Jestem zmęczony i nie mogę
pisać dalej.
19.09.1953
Spadł po czeskiej stronie. Czeski IŁ 12 przywiózł zaplombowaną
trumnę, symbol ciała Frania. Dobrze wiemy, że oprócz 60 kg kamieni i
ziemi (taką normę wagową z reguły się przyjmuje) z miejsca katastrofy nic
więcej w niej nie ma, i tylko w naszej wyobraźni leży w trumnie, ale w
ogóle to wszystko trudno zrozumieć. Bo czyż będziemy kiedykolwiek zdolni
zrozumieć śmierć? Zawieźliśmy Frania na podmiejski cmentarz (Osobowicki).
10 aut, w uroczystym kondukcie przejechało ulicami miasta, ale co to ma
za znaczenie. Dwie mowy i trzykrotna nierówna salwa karabinowa (żołnierze
niezwyczajni żałobnego strzelania) po której spadło kilka pożółkłych liści,
pożegnały Frania na zawsze. Potem przeraźliwa cisza z sapaniem
spieszących się grabarzy. Dzień już krótki. Został sam pośród
niemieckich, starych grobów, pod niebem usianym jesiennymi
gwiazdami do których już nigdy nie doleci. Smutne to słowo nigdy,
prawdziwe tylko w śmierci. Kiedy odchodziliśmy zza poszarpanych
wiatrem chmur wyjrzał czerwony księżyc. Tak było smutno... Tak coś
dławiło w gardle... Ale ostatecznie to droga nas wszystkich.
Przyjechała jakaś dalsza krewna. Okazało się, że nikogo
bliskiego już wśród żyjących nie miał. Nieduża, szczupła, czarno
ubrana wiejska kobieta o zniszczonej twarzy. Przeglądaliśmy
rzeczy które zostały. Zapakowałem jej do walizki parę mundurów,
chciałem też kila książek, zeszytów, (jawne), które leżały
na półce etażerki, ale pokręciła przecząco głową, może kolegom się
przydadzą... Siedziała przy stole i chlipała. - Biedny Franuś,
użalała się ... - To też Franusia? - nagle się ożywiła. Spojrzałem
za jej wzrokiem. Na framudze okna stała mała zielona kaczuszka.
- Mogę sobie ją zabrać? Kiwnąłem przyzwalająco głową. Nie mogłem
mówić. Ścisnęło mi gardło i ze łzami w oczach pobiegłem do
swojego pokoju. Rzuciłem się na łóżko i wśród płaczu łkałem
tylko jedno słowo: dlaczego?
22.09.1953, wtorek.
Wczoraj byliśmy w Warszawie na komorze niskich ciśnień. Dziwnym
trafem, prawdopodobieństwo jeden na milion, spotkałem znajomą jeszcze z
czasów "pruszkowskich". Pracuje teraz w ministerstwie. Dała adres i
prosiła, żebym ją odwiedził. Kiedyś, kiedy znaliśmy ją z Leszkiem byliśmy
zdania, że jest trochę "kopnięta" teraz pomyślałem, że może tylko bardzo
otwarta na ludzi... Pociąg przyjechał rano i nie chciało mi
się jechać na lotnisko, wstąpiłem do Lucy. Wyskoczyła na trochę
do pracy i zaraz do mnie na tapczan. Nie zamknęła drzwi od
mieszkania ale do pokoju wchodziło się przez kuchnię tak, że
czuliśmy się bezpieczni. Leżymy sobie, gdy jakieś skrzypnięcie
drzwi. Zagląda do pokoju Kaja. Zajrzała i z powrotem do kuchni.
No i cóż. Koleżanka, wie chyba że już od dawna kładziemy się
razem do łóżka. Ale Lucy wystraszona w szlafrok i biegiem za nią, a
z kuchni krzyk. Kaja się drze : - Oszukiwałaś. Okazałaś się zwykłą
k... i trzask drzwiami. Poszła. Nałożyłem spodenki i do kuchni
do Lucy, a ta siedzi przy stole, głowę podparła ręką i normalnie
łzy leje ze swoich trochę krowich oczu. Lucy, Lucy wołam, a
ta jakby mnie nie widziała. A gdy próbowałem pogładzić, odepchnęła.
Nieprzyjemnie. Nic nie rozumiałem... O co awantura?
Dwie dorosłe kobiety, samodzielne i nie zakonnice, a
nagle koniec świata gdy zobaczy na koleżance chłopa i to znajomego.
Było wczesne popołudnie i nie bardzo wiedziałem co z sobą zrobić,
gdy przypomniałem sobie Ginę. Kupiłem butelkę wódki i poszedłem. Była
sama, robiła pranie. Krystyna gdzieś wyjechała. Z początku nie wierzyła,
potem gdy zrozumiała z miejsca się rozkleiła. Popijała w milczeniu i
płakała. Płakała coraz głośniej w miarę jak alkohol rozluźniał nerwy.
- Czy wiesz Zbyszku co on dla mnie znaczył - oczy miała zamglone
łzami i wódą. On był taki dobry, pomagał mi... Nie mówię żebym
myślała, że się ze mną ożeni, ale go miałam. Rozumiesz? Miałam.
W głosie już wyraźnie zaczęły przebijać akcenty pijackie.
- A teraz nikogo. Dlaczego? Uuuu - zawyła. Było mi bardzo
żal i Frania i jej, ale zaczynał się pijacki teatr niestosowny
do uczuć których doświadczałem. Zostawiłem niedopitą butelkę
i wyszedłem. Niedziela jak zwykle z Wandą. Najpierw mecz, a
potem u niej, bardzo krótko, bo atmosfera nieprzyjemna. Nie
wiem dlaczego ale powietrze jakieś duszne i wieczorem czuję
się bardzo zmęczony.
23.09.1953
Przyleciała nowa partia migów z Czechosłowacji, dwanaście sztuk.
Ale my jeszcze nie jesteśmy gotowi, chociaż uczymy się intensywnie, po
dwanaście godzin na dobę. Wkuwamy do dziesiątej wieczorem. Nowy samolot
i wszystko w nim nowe, nie podobne do Jaka -23. Płatowiec,
silnik, uzbrojenie, osprzęt - radykalna zmiana jakościowa w
stosunku do Jak 23. Nowocześniejszy. Jedyne podobieństwo między
nimi to to, że oba latają, ale nic ponadto.
Odszedł dowódca pułku mjr Tanana Czesław, a na jego miejsce
przyszedł kpt. Parol, latający już na migu. Nowy dowódca, nowe porządki.
Dzień coraz krótszy więc szkolenie w nocy. Na razie na PO-2. W dzień
wkuwanie teorii o Migach, a w nocy latanie na PO-2, cała doba
skrupulatnie zajęta. Po dwóch kontrolnych lotach nocnych wyleciałem
samodzielnie na tym gracie. Trochę śmiesznie, dopuszczenie do lotów
miałem tylko w nocy. Formalnie to tak wyglądało, bo praktycznie w
nocy czy dzień technika lądowania podobna. Wystarczy nadlecieć nad
lotnisko na pięciu metrach, zamknąć usta i ubrać gaz, a szafa sama
spadnie na koła.
2.10.1953, piątek.
Nowy dowódca Parol i zaczął nas wozić na Migach. Miał szczególną
manierę, gdy robił skręt w lewo to język wyłaził na lewy policzek w prawo
tak samo. Po wirażach w stefie oba miał wylizane. Po dziesięciu lotach
kontrolnych wyleciałem samodzielnie, a było to w sobotę 26.09 53. Było
łatwiej niż na Jak 23, bo były sparki (dwustery) i można było "zobaczyć"
jak pilotują doświadczeni już piloci, a nie jak przed wylotem na Jak-23
, tylko sobie wyobrażać. Ale Jaczki odeszły już
bezpowrotnie i stały się tylko epizodem historycznym w moim
lotniczym życiu. Epizodem zresztą bardzo ważnym, pozwoliły
mi bowiem zostać pilotem odrzutowym. A nie każdy próbujący
przeskoku z aerodynamiki w termodynamikę, wychodził z tej próby
zwycięsko. I w rezultacie zamiast mknąć w błękitnych przestworzach,
rozkładał się na atomy w ciemnym grobie. Mnie się udało. Wykonałem
na odrzutowych 43 loty w czasie 18 godzin i 17 minut i poznałem
smak powietrza i swobody. Teraz wyleciałem na mig 15, samolocie najnowszej
generacji myśliwców odrzutowych. Kabina raczej ciasna, ale
bardzo bogato wyposażona. Dużo automatyki, nawet trymer, wystarczy
klawisz nacisnąć... Ponadto jest hermetyczna. Dokładnie półhermetyczna.
Wysokość - ciśnienie rzeczywiste wynosi 12.000.m, a w kabinie
nie przekracza 6.000 m. Hermetyzacja to wspaniała rzecz. W
zwyczajnych kombinezonach można osiągać pułap ponad 15.000 m bez
szczególnych sensacji. Do tego skośne skrzydła, nie ma na szybkości
ponad 900 km/godz "efektu tramwaju", śmiało można ciągnąc do
1100, a nawet więcej jeśli mocy silnika starczy. I jeszcze
hydrauliczne sterowanie lotkami, na szybkości nie "twardnieją",
silnik z tyłu - ciszej w kabinie, i dane lotno- techniczne,
V, H i zasięg czynią z niego samolot na pewno dużo lepszy od
Jaka -23. Człowiek jednak się przyzwyczaił i nieraz sentymenty
zwyciężają logikę. Tęsknię za prostoskrzydłym "ogierkiem".
W piękną jesienną niedzielę pojechaliśmy z Wandą na grób Franka.
Kwiaty zwiędły, ziemia opadła, tylko krzyż, czarny, groźny, przecięty
skrzydłami śmigła zdawał się przestrzegać, by człowiek nie sięgał wyżej
niż mu przeznaczone, przypominał o pokorze. Poszliśmy potem, ni to
parkiem ni to laskiem na spacer w pole. Dobrze nam było razem wśród rżysk
i mdłych dymków jesiennych ognisk. Wszystko wokół złote, chyba od słońca
które złociło również łąki, pola, domy, a nawet ciemne lasy otaczało
złotą aureolą. W Wandzie czułem jednak lęk. Lęk o mnie, że zniknę jak
Franio. Chciała być moją, ze wszystkim, póki jestem. Zakląć miłość na
zawsze. Uczynić ją nieśmiertelną. I w takie cudne popołudnie, na miedzy
pachnącej ziołami oddaliśmy się sobie. W bramie jej domu, kiedy żegnałem
z obawy przed jej mamą przypomniałem o bieliźnie, objęła mocno i
szepnęła: dla siebie już wzięliśmy ślub, a reszta, machnęła ręką...
15.10.1953, czwartek.
Wczoraj byłem w Warszawie. Kiedy wróciłem od Wandy już czekał u
dyżurnego rozkaz wyjazdu do DWLot. Całą noc w pociągu głowiłem się nad
przyczyną tak nagłego wezwania, nachodziły różne myśli, nie zawsze
przyjemne... Jedna była szczególnie straszliwa. Starałem się nie dopuścić
jej do pełnego wyrażenia się, żeby nie wywołać wilka z lasu... Ale to nie
takie proste. Męczyłem się całą noc.
W DWLOT w kadrach spotkałem Sztosa, znajomego z dęblińskich czasów.
Był w III kompanii w szturmowcach i szkolił się w Podlodowie na PO-2. Nie
mógł jednak na tej "skomplikowanej maszynie" samodzielnie wylecieć, a
znaczyło to, że nie może w ogóle być pilotem więc skierowano do DWlot do
pracy sztabowej. Teraz już porucznik z ironiczną pobłażliwością patrzył
na mnie, wyrobnika ciężkiej pracy w powietrzu, egzystującego gdzieś na
prowincji, do tego w dalszym ciągu podporucznika. Sam, jak było widać,
zdążył dwa razy awansować, urzędował w samodzielnym pokoju w sztabie,
mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu w Warszawie i miał szerokie
perspektywy w przyszłości. Od niego dowiedziałem się, że zostałem
wytypowany (II lokata na promocji) na studia w Akademii Sztabu
Generalnego. Zadowolony, jak każdy kto ma okazję oznajmić dobrą
wiadomość, oczekiwał z mojej strony radości, a być może i zaproszenia
na wódkę. Ostatecznie byliśmy starymi kolegami. Po takiej Akademii
droga do najwyższych stanowisk otwarta. Ale ja się rozmyśliłem.
Mnie pociągają raczej nieograniczone przestrzenie niż nudna
praca sztabowa. Sztos skamieniał. Słuchał z pogardliwym uśmiechem mojej
prośby, coraz bardziej zirytowany. Przysporzyłem mu pracy, będzie musiał
szukać innego. Już nie byłem kolegą. Nie mógł zrozumieć moich argumentów
dlaczego nie chce się wyrwać z pułkowej harówki, ale się uparłem i
zostałem w pułku i latam dalej. Po wyjściu ze sztabu tajemniczym
trafem spotkałem Irkę Giedrowicz z Haneczką. Dziewczyny z biura,
towarzyszki przepijania pierwszego honorarium. Haneczka prawie
się nie zmieniła za to Irka (Ari) bardzo się postarzała. Wyszła
za mąż i zbabiała. Mimo woli ciche zadowolenie, że to nie ja
zostałem jej mężem. Poszliśmy do Szwajcarskiej. Siedzieliśmy przy
lodach i nie bardzo mieliśmy o czym rozmawiać. Trzy lata legły między
nami jak morze którego nie sposób przepłynąć. Irka robiła aluzję do
naszych dawnych spotkań, uśmiechałem się porozumiewawczo, a nawet patrząc
pożądliwie w jej oczy, zaprosiłem do Wrocławia, ale to wszystko przez
grzeczność. Naprawdę, odwrotnie niż przed laty, wcale mnie nie pociągała,
bardziej już szczupła Haneczka. Siedzieliśmy i patrzyli jak naprzeciwko
burzą kamienicę. Oczyszczali róg Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej pod
przyszłą zabudowę. Niedługo przyjdzie kolej i na naszą Szwajcarską.
Resztki naszych i tak nietrwałych wspomnień rozsypią się w gruz ceglany.
Pożegnałem się zostawiając je z ploteczkami, obserwacjami,
obgadywaniami, z tym całym blichtrem kawiarnianym. Kiedy odbierałem w
szatni czapkę widziałem jak nachylone do siebie, nieledwie dotykając się
czołami szepczą, na pewno o mnie. Typowe kawiarniane cioty. I taki obraz
Ari i Hani, pozostał w mojej pamięci. Przyjaciele z początku "drogi" w
którą naprawdę nigdy nie wyruszyłem.
Po powrocie, już w autobusie na lotnisko dowiedziałem się, że
Prościński, oficer wychowania fizycznego, zabił się motocyklem na
przejeździe kolejowym przy wyjeździe z "ulicy" Strachowickiej na Nowy
Dwór. Widziałem kiedyś jak na lotnisku próbował swojej maszyny. Był to
ogromny, z lat 20- tych czerwony "Indian" o ogromnej pojemności silnika,
ale jego bardzo rzadką spotykaną u innych cechą, było nożne sprzęgło.
Prostopadły do osi motocykla wyślizgany pedał. Na lotnisku podczas
próbnej jazdy, nijak nie mógł wykonać koła. Lotniska brakowało.
Zatrzymywał się żeby skręcić. Zupełnie nie panował nad maszyną. Koledzy
mu radzili: "sprzedaj grata, dłużej pożyjesz..." Nie sprzedał i mamy
pogrzeb. To skutek motocyklowego szału. Chłopaki przywożą teraz
przechowane przez wojnę, stare motocykle. Saksy, sokoły, harleje,
a niektórzy zasobniejsi to nawet BMW, NSU nie mówiąc już o
szczycie luksusu jakim są nowe aktualnie produkowane, czeskie
Jawy- ogary - 350. Mnie szał nie ogarnia, patrzę na ich motocykle
tak jak patrzę na gwiazdy. I jedne i drugie nieosiągalne, poza
wszelkimi możliwościami finansowymi, mogę tylko marzyć.