odc. 7
10.08.1953, poniedziałek.
Z Wandeczką układa się jak najlepiej, ale reszta nie bardzo. Była   inspekcja pułku. Nagły wylot na trasę. Nie miałem wykreślonej i   poleciałem z pożyczonym mapnikiem. Trzeba pecha, że akurat komisja   przechwyciła. Dużo szumu, krzyku, co by było gdyby było, absurdalna   paranoja ale w rezultacie zarobiłem dwa dni aresztu. I awans chyba na   jesień ominie.   Wygląda na to, że sobie trochę "zwichnąłem" karierę o ile w ogóle   kiedykolwiek była o niej mowa. Doszedłem do wniosku, że muszę zacząć dbać   o siebie. Przecież mam być ojcem rodziny. Stanowczo więc muszę zmienić   tryb życia. Trzeba ograniczyć palenie, więcej sportu, ćwiczeń bo i brzuch   rośnie i chodzi o zdrowie.
Wczoraj z Wandą na żużlu. Wrocław ma dwie drużyny żużlowe obie w   pierwszej lidze: CWKS wojskową i Spartę cywilną, tak że mecze odbywają   się co niedziela. Żużel jest bardzo popularny. Podczas meczu całe miasto   się wyludnia. Atmosfera niepowtarzalnych emocji. Zapach eteru, ryk   motorów i wrzask kibiców, a jeszcze dowcipny komentarz ulubionego spikera   zawodów Osmędy. Asami atutowymi Sparty są Kupczyński i Szwendrowski, ale   my sympatią darzymy braci Świtałów: Norberta i Rajmunda z CWKS. Może   dlatego, że są bardzo młodzi i brawurowo jeżdżą. Wanda dopinguje razem ze   mną, a w ogóle z każdym naszym spotkaniem coraz bardziej jestem nią   oczarowany.
Później wracaliśmy przez park Szczytnicki. Szybko zapadła noc,   jedna z tych bezksiężycowych, w których niebo czarne, a krzewy jeszcze   czarniejsze, jakby dziury w otaczającej ciemności. Usiedliśmy na ławce.   Wandy biała sukienka mdławo bielała na czarnej ławce. Wtem za krzakiem   rozległ się szelest. Wydawało mi się, że przesłyszałem się, ale za chwilę   szelest się powtórzył. Jeden, drugi i nagle zza krzaków wyskoczyły jakieś   cienie. Wśród mrocznych liści zajaśniała jakaś twarz bluzgająca   przekleństwami. Nie było wątpliwości, banda nikczemników. Wanda zaczęła   dygotać, cała przestraszona. Na szczęście nosiłem z sobą pistolet. Bez  słowa huknąłem nad nimi czerwonym płomieniem w niebo i czmychnęli jak noc   przed porannym słońcem. Wanda się uspokoiła ale nastrój nie wrócił. Nie   czuliśmy się bezpiecznie i kiedy wracaliśmy ciemnymi alejkami dla   pewności odbezpieczyłem w kieszeni pistolet.
Ostatnio zaprzyjaźniłem się z Maurycym (Piotrowskim). Brunet,   średniego wzrostu, bardzo przystojny i inteligentny. (Syn rzeźbiarza z   Poznania). Bardzo lubi muzykę, sztukę, w ogóle można z nim porozmawiać na   naprawdę interesujące tematy. Pełni obowiązki pomocnika d-cy eskadry.   Bardzo dobrze lata i często latamy razem bo jestem rozkazem przydzielony   do jego bojowej pary jako prowadzony "naparnik". Dzisiaj lataliśmy na   osiemnastce. Uśmialiśmy się, gdy chłopi kładli się na polach przy   żniwach. W ogóle przyjemnie się polatało, tylko przez moją nieuwagę   straciłem pół litra. W ferworze "koszenia" zapomniałem, że samolot obraca   się wokół swojej osi wzdłużnej i na dwóch metrach pochyliłem samolot na   skrzydło. Samolot nie zmniejszył wysokości ale skrzydło ma cztery metry   długości i "czerknąłem" o kopicę, aż lakier siano zdarło do sklejki. Było   trochę cichego "załatwiania" by ukryć dowód rzeczowy chuligaństwa, jak to   się teraz nazywa. W końcu szczęśliwie skończyło się na pół litrze,   mechanikom za pomalowanie.   Bardzo lubię latać i dobrze mi idzie. Niektórzy zawistni   przygadują, kiedy na pierwszym skręcie trochę "pociągnę", że asostwo we   mnie się przebija. Mój Boże, nie widzieli prawdziwego asostwa. Zresztą   myśliwiec każdy powinien być asem. Przecież od tego zależy siła bojowa   naszego lotnictwa. Zazdrość mnie bierze kiedy patrzę jak jadą na żużlu.   Im wolno ryzykować i jeszcze za to brawo dostają, a u nas? Ale co tam   gadać. Latamy jak niemowlęta, a wszystko aż drży ze strachu, żeby co się   nie stało. Ech, żeby tak można było pokazać.   Jakoś ostatnio listy giną. Mundek napisał dwa, a przyszedł tylko   jeden. Muszę mu odpisać.   (Próby stęsknionego?... )  Dla Ciebie to piszę   Byś zawsze wiedziała   Że kocham Cię bardzo   Miłością wyrosłą   Z potu i pracy.
13.08.1953, czwartek.
Dzisiaj wykonałem zdaje się ostatni lot na Jak -23. Na uzbrojenie   dostajemy Migi. Pierwsza partia już przyleciała z Czech. Robione były na   wojnę koreańską, a kiedy się wcześniej skończyła, coś trzeba z nimi   zrobić. No to będziemy na nich latać, podobno lepsze od Jaczków, kabiny   hermetyczne i oprzyrządowanie bogatsze. Skośne skrzydła, większa   szybkość, ale i podobno straszne woły. Zobaczymy. Przyzwyczailiśmy się do   Jaczków i szkoda ich, ale to już historia. Jaki odstawione od lotów mają   iść do Mierzęcic, a my zaczynamy kurs teoretyczny na Migi. Który to już   kurs...   Kiedy patrzyłem na nie, ich trójkątne skrzydła, przypomniał mi   się pewien styczniowy, mroźny poranek, kiedy na pruszkowskim,   zamarzniętym niebie małe samolociki o trójkątnych skrzydłach, białymi   smugami wypisywały esy floresy. Helenka popatrzyła w górę i powiedziała:   "Odlecisz ode mnie. Na tych odlecisz."
 
 

23.08.1953, niedziela.
Byliśmy kilka dni temu z Wandą na operze "Verbum Nobile" Moniuszki.   Trzeba jednak stwierdzić, że bardzo słaba. Najsłabsza z tych którekolwiek   widziałem. Balet "Janko" za to bardzo ładny. Muszę sobie kupić radio, by   posłuchać muzyki, tylko z tą forsą trudno. Może zaoszczędzę na   rozrywkach.  Zaprosiliśmy też Franka. Początkowo nie chciał iść, ale skusiliśmy   Halską, że będzie śpiewać. Halską widzieliśmy kilka razy w kawiarni   "Teatralnej", na rogu placu Teatralnego: bujna blondyna, opychająca się   ciastkami. Pomimo tuszy spodobała się nam. Przypominała ptysia,   apetycznego. Nawet próbowaliśmy zwrócić jej uwagę na siebie, ale w   zielonych mundurach byliśmy bez szans. Gdyby tak jeszcze w stalowych,   przedwojennej lotniczej barwy, piloci, kto wie..... A tak pozostał   Frankowi tylko platoniczny sentyment...   Lubię tą kawiarnię i zachodzę często. Poznałem nawet potężnego chłopa,   aktora Teatru Polskiego, Szmita ale wszyscy do oficera z rezerwą... Muszę   koniecznie sprawić sobie cywilne ubranie, żeby tylko tak trochę   pieniędzy. Nie dla snobizmu, ale może poznam ciekawszych ludzi.   Potem odprowadziliśmy Wandę do domu, a sami na kolację do Klubowej, w   wąskiej uliczce przy kościele w pobliżu Monopolu. Nawet zatańczyłem ale   bez szaleństw. Brakuje mi radia, a lubię słuchać muzyki. Wyliczyłem, że   po czterech miesiącach ascetycznego życia, bardzo oszczędzając, stać mnie   będzie na kupno najtańszego "Mazura" jeśli dostanę talon. Teraz mam   dziewczynę i nie będę musiał tłuc się po knajpach szukać szczęścia, i   mogę oszczędzać, a ona zrozumie bo to już będą nasze wyrzeczenia. Na   przyszłe mieszkanie.
Zgadaliśmy się w barku kasynowym ze Stojowskim o sztuce i zaprosił   do swego domu. Za kasynem, w kierunku Strachowic, w pobliżu ogrodzenia   jest taka boczna uliczka, wygięta pośród drzew łagodnym łukiem, wzdłuż   której stoją oficerskie bloki. Domy nieduże, jednopiętrowe, ale   mieszkania obszerne, trzy- cztero- pokojowe, budowane przez Niemców na   przedwojenną, burżuazyjną modłę. W dużym przedpokoju powitała nas żona z   miną, którą trudno byłoby nazwać miłą. Nie zmieniła jej też kiedy Antoś   przedstawiał mnie z całą elegancją dobrego wychowania i kurtuazją, jako   młodego, bardzo zdolnego pilota.   Patrząc na nią męskim wzrokiem, a była całkiem przyjemną, trochę   okrąglejącą brunetką, starałem się obudzić w niej jakiś, choćby   najmniejszy odruch kobiecej zalotności, ale bez skutku. Kamienna, wroga   twarz. Antoś szybko wciągnął mnie do pokoju gdzie stało kilka rzeźb i   ściany obwieszone były obrazami. Obrazami malowanymi przez niego. Były   różne. Olejne i akwarele. Niektóre podobały mi się inne nie, ale nie były   to naiwne malowidła. Nie miały znamion naiwności widzenia świata tak   znamiennej dla samouków. Ciekawiły mnie laika szczerze, zarówno rysunkiem   jak i kolorystyką, tą zresztą szczególnie. A najbardziej chyba spodobał   mi się husarz, w pełnej zbroi, o twarzy starego... Włocha z fotografii z   rynku w Kalabrii.   Antoś był w czasie wojny we Włoszech i przywiózł całe albumy   zdjęć i być może była to nieświadoma transpozycja migawkowego obrazka   codziennego życia na Sycylii. Zbroja na tym obrazie była nieważna,   znikała sama po kilkunastosekudnowym wpatrywaniu się w obraz, pozostawała   tylko twarz. Pozostawała zapisana na niej historia życia tego niemłodego   człowieka. Było to duże wrażenie. Pomyślałem wtedy, latamy, widujemy się   codziennie, a jak mało wiemy o sobie. My, i inni, wszyscy ludzie. Jak   bardzo żyjemy osobno.   Popołudnie które z nim spędziłem było z tych których się nie   zapomina przez całe życie. A obcowanie ze sztuką przydaje człowiekowi   godności, odświeża i wewnętrznie oczyszcza. Właściwie dopiero dzisiaj   poznałem lepiej por. Stojowskiego, jeśli człowieka, który ma tak zmienną   postać, można w ogóle poznać. Wiedziałem, że jest bardzo zdolny,   inteligentny i nie lata jak rzemieślnik, ale nie wiedziałem, że jest   artystą. Prawdziwym artystą chociaż samoukiem. Nauka zresztą daje tylko   środki do lepszego wyrażania się, bo najlepsze szkoły nie zastąpią   talentu.   Szkoda, że człowiek nie ma takiego środowiska. Przecież gdy   porozmawia się o sztuce, czuje się i żyje zupełnie inaczej. Jakby to było   dobrze żyć wśród ludzi którzy interesują się tymi rzeczami. W takim   otoczeniu. Bo środowisko bardzo dużo daje, a nieraz prawie wszystko.
A u nas w pułku?  Normalnie. Pierwsze w naszej grupie awanse.   Kajetańczyk, Błaszczyński i Jurkiewicz dostali stanowiska starszych   pilotów. Pięćdziesiąt złotych podwyżki. Mnie pominięto, chociaż jestem   podporucznikiem, a z nich tylko Kajetańczyk, reszta ma stopień chorążego,   i szkołę skończyłem z drugą lokatą. A niech tam, przeżyję. Kajetańczyk w   ogóle bardzo szybko idzie w górę. Ten to zrobi karierę. A ja? Cóż ja.   Moje marzenie to napisać chociaż jedną książkę.

26.08.1953
Maurycy się żeni więc coś chce kupić dla domu dla przyszłej żony.  Zabraliśmy więc jeszcze z sobą Frania Burka i w trójkę pojechaliśmy do   PDT. Maurycy, syn rzeźbiarza umyślił sobie kupić dużego krasnala z gliny.   Pomyślałem, na pewno ma po ojcu gust i wie co ładne, a ja też kiedyś z   Wandą się ożenię i kupiłem też krasnala, tylko malutkiego, najtańszego.   A Franio chcąc być oryginalnym kupił zieloną glinianą, średniej wielkości  kaczkę. Potem Maurycy jako że się żeni i krasnala nie miał gdzie schować  (wszyscy na ulicy się oglądali) pojechał do domu oszczędzać na wesele, a  my z Franiem schowawszy nasze maskotki do kieszeni do Polonii na obiad.   Cieszyć się kawalerskim stanem.
Obiad przeciągnął się w kolację, potem   był dancing i tak nam zeszło do rana. Dobrze już świtało kiedyśmy   wędrowali, na piechotę - taksówki były już poza zasięgiem naszych zasobów   - do bunkra na autobus.   Na placu Pierwszego Maja, z gruzów sterczy tylko jeden budynek.   Narożny, a w nim komisariat MO. Przed drzwiami w milicjant w groźnej   postawie z pepeszą. I byśmy może pomaszerowali spokojnie dalej Legnicką   do bunkra, gdyby nie szczury. Łaziły bezczelnie po postumencie   poniemieckiego pomnika, a był już przecież biały dzień. Bardzo   zdenerwowało to Frania. Nie namyślając się wyciągnął tetetkę i dalej po  nich grzmocić, paf, paf, paf, aż rykoszety gwizdały w powietrzu. Ja  początkowo zająłem postawę neutralną, peszył ten milicjant z pepeszą, ale gdy on posłyszawszy dźwięczące, odbijane od betonu kule umknął, nie   pozostałem w tyle. Szybko wyładowałem pół magazynka. I nagle   zauważyliśmy, że szczury nic nie wiedzą, że do nich strzelamy, spacerują   sobie dalej po cokołach pomników.   Coś nie tak, zastanowiliśmy się. Oj niedobrze. A tu do bunkra   jeszcze tak daleko. Zaraz, pomyślałem i wyciągnąłem krasnala z kieszeni.   Jak masz być naszą maskotką, a nie chcesz żebym cię do fosy wyrzucił, to   zrób coś, żebyśmy jakoś się stąd wydostali. Ścisnąłem z całej siły   krasnalka aż na dłoni odcisnęła się twarda glina i... zaraz zauważyliśmy   najeżdżający 109 prosto z zajezdni. Zatrzymał się. A ja schowałem do   kieszeni krasnalka na dalszą służbę.

6.09.1953
Wczoraj zginął jeden z ostatnio najlepszych moich kolegów, Franio   Burek. Dziwny zbieg okoliczności. Od dwóch tygodni nie lataliśmy już na   Jak-23 , które czekały w "trzeciej gotowości" zakryte pokrowcami w   hangarze na przelot do Mierzęcic. Przechodziliśmy na Mig-15 i rozpoczęło się już szkolenie teoretyczne. I nagle przyszedł rozkaz wystawienia pary   dyżurnej. Wyciągnięto więc z hangaru dwa samoloty i przygotowano do lotu   bojowego.   Na dyżur wyznaczono parę Franka. Ledwie wywołano ich z kasyna z   drugiego śniadania, gdy usłyszeliśmy grzmot startowy ale tylko jednego   samolotu. Okazało się, że warunki meteo były za trudne dla młodego pilota   i poleciał tylko sam Franek. Naprowadzano go gdzieś nad Karkonoszami na   dużej wysokości. Był na 8000 m gdy stracono z nim łączność. Naturalnie   nastrój grobowy. Jakoś tak smutno. Trudno sobie uprzytomnić, że już nie   żyje. Naprawdę już wszystkim nie chce się żyć. Jestem zmęczony i nie mogę   pisać dalej.

19.09.1953
Spadł po czeskiej stronie. Czeski IŁ 12 przywiózł zaplombowaną   trumnę, symbol ciała Frania. Dobrze wiemy, że oprócz 60 kg kamieni i   ziemi (taką normę wagową z reguły się przyjmuje) z miejsca katastrofy nic   więcej w niej nie ma, i tylko w naszej wyobraźni leży w trumnie, ale w   ogóle to wszystko trudno zrozumieć. Bo czyż będziemy kiedykolwiek zdolni   zrozumieć śmierć? Zawieźliśmy Frania na podmiejski cmentarz (Osobowicki).  10 aut, w uroczystym kondukcie przejechało ulicami miasta, ale co to ma   za znaczenie. Dwie mowy i trzykrotna nierówna salwa karabinowa (żołnierze   niezwyczajni żałobnego strzelania) po której spadło kilka pożółkłych liści,  pożegnały Frania na zawsze. Potem przeraźliwa cisza z sapaniem   spieszących się grabarzy. Dzień już krótki.   Został sam pośród niemieckich, starych grobów, pod niebem usianym   jesiennymi gwiazdami do których już nigdy nie doleci. Smutne to słowo  nigdy, prawdziwe tylko w śmierci. Kiedy odchodziliśmy zza poszarpanych   wiatrem chmur wyjrzał czerwony księżyc. Tak było smutno... Tak coś   dławiło w gardle... Ale ostatecznie to droga nas wszystkich.
Przyjechała   jakaś dalsza krewna. Okazało się, że nikogo bliskiego już wśród żyjących   nie miał. Nieduża, szczupła, czarno ubrana wiejska kobieta o zniszczonej   twarzy. Przeglądaliśmy rzeczy które zostały. Zapakowałem jej do walizki   parę mundurów, chciałem też kila książek, zeszytów, (jawne), które leżały   na półce etażerki, ale pokręciła przecząco głową, może kolegom się   przydadzą... Siedziała przy stole i chlipała.   - Biedny Franuś, użalała się ... - To też Franusia? - nagle się ożywiła.   Spojrzałem za jej wzrokiem. Na framudze okna stała mała zielona   kaczuszka.   - Mogę sobie ją zabrać?  Kiwnąłem przyzwalająco głową. Nie mogłem mówić.   Ścisnęło mi gardło i ze łzami w oczach pobiegłem do swojego pokoju.   Rzuciłem się na łóżko i wśród płaczu łkałem tylko jedno słowo: dlaczego?
22.09.1953, wtorek.
Wczoraj byliśmy w Warszawie na komorze niskich ciśnień. Dziwnym   trafem, prawdopodobieństwo jeden na milion, spotkałem znajomą jeszcze z   czasów "pruszkowskich". Pracuje teraz w ministerstwie. Dała adres i   prosiła, żebym ją odwiedził. Kiedyś, kiedy znaliśmy ją z Leszkiem byliśmy   zdania, że jest trochę "kopnięta" teraz pomyślałem, że może tylko bardzo   otwarta na ludzi...   Pociąg przyjechał rano i nie chciało mi się jechać na lotnisko,   wstąpiłem do Lucy. Wyskoczyła na trochę do pracy i zaraz do mnie na   tapczan. Nie zamknęła drzwi od mieszkania ale do pokoju wchodziło się   przez kuchnię tak, że czuliśmy się bezpieczni. Leżymy sobie, gdy jakieś   skrzypnięcie drzwi. Zagląda do pokoju Kaja. Zajrzała i z powrotem do   kuchni. No i cóż. Koleżanka, wie chyba że już od dawna kładziemy się   razem do łóżka. Ale Lucy wystraszona w szlafrok i biegiem za nią, a   z kuchni krzyk. Kaja się drze :  - Oszukiwałaś. Okazałaś się zwykłą k... i trzask drzwiami. Poszła.   Nałożyłem spodenki i do kuchni do Lucy, a ta siedzi przy stole, głowę   podparła ręką i normalnie łzy leje ze swoich trochę krowich oczu. Lucy,   Lucy wołam, a ta jakby mnie nie widziała. A gdy próbowałem pogładzić,   odepchnęła. Nieprzyjemnie. Nic nie rozumiałem... O co awantura?
Dwie   dorosłe kobiety, samodzielne i nie zakonnice, a nagle koniec świata gdy   zobaczy na koleżance chłopa i to znajomego.   Było wczesne popołudnie i nie bardzo wiedziałem co z sobą zrobić,   gdy przypomniałem sobie Ginę. Kupiłem butelkę wódki i poszedłem. Była   sama, robiła pranie. Krystyna gdzieś wyjechała. Z początku nie wierzyła,   potem gdy zrozumiała z miejsca się rozkleiła. Popijała w milczeniu i   płakała. Płakała coraz głośniej w miarę jak alkohol rozluźniał nerwy.
- Czy wiesz Zbyszku co on dla mnie znaczył - oczy miała zamglone łzami i   wódą. On był taki dobry, pomagał mi... Nie mówię żebym myślała, że się ze   mną ożeni, ale go miałam. Rozumiesz? Miałam. W głosie już wyraźnie   zaczęły przebijać akcenty pijackie.   - A teraz nikogo. Dlaczego? Uuuu - zawyła.    Było mi bardzo żal i Frania i jej, ale zaczynał się pijacki teatr   niestosowny do uczuć których doświadczałem. Zostawiłem niedopitą butelkę   i wyszedłem.   Niedziela jak zwykle z Wandą. Najpierw mecz, a potem u niej, bardzo   krótko, bo atmosfera nieprzyjemna. Nie wiem dlaczego ale powietrze jakieś   duszne i wieczorem czuję się bardzo zmęczony.

23.09.1953
Przyleciała nowa partia migów z Czechosłowacji, dwanaście sztuk.   Ale my jeszcze nie jesteśmy gotowi, chociaż uczymy się intensywnie, po   dwanaście godzin na dobę. Wkuwamy do dziesiątej wieczorem. Nowy samolot i   wszystko w nim nowe, nie podobne do Jaka -23. Płatowiec, silnik,   uzbrojenie, osprzęt - radykalna zmiana jakościowa w stosunku do Jak 23.   Nowocześniejszy. Jedyne podobieństwo między nimi to to, że oba latają,   ale nic ponadto.
Odszedł dowódca pułku mjr Tanana Czesław, a na jego miejsce   przyszedł kpt. Parol, latający już na migu. Nowy dowódca, nowe porządki.   Dzień coraz krótszy więc szkolenie w nocy. Na razie na PO-2. W dzień   wkuwanie teorii o Migach, a w nocy latanie na PO-2, cała doba   skrupulatnie zajęta. Po dwóch kontrolnych lotach nocnych wyleciałem   samodzielnie na tym gracie. Trochę śmiesznie, dopuszczenie do lotów   miałem tylko w nocy. Formalnie to tak wyglądało, bo praktycznie w   nocy czy dzień technika lądowania podobna. Wystarczy nadlecieć nad   lotnisko na pięciu metrach, zamknąć usta i ubrać gaz, a szafa sama   spadnie na koła.

2.10.1953, piątek.
Nowy dowódca Parol i zaczął nas wozić na Migach. Miał szczególną   manierę, gdy robił skręt w lewo to język wyłaził na lewy policzek w prawo   tak samo. Po wirażach w stefie oba miał wylizane. Po dziesięciu lotach   kontrolnych wyleciałem samodzielnie, a było to w sobotę 26.09 53. Było   łatwiej niż na Jak 23, bo były sparki (dwustery) i można było "zobaczyć"   jak pilotują doświadczeni już piloci, a nie jak przed wylotem na Jak-23 ,   tylko sobie wyobrażać.   Ale Jaczki odeszły już bezpowrotnie i stały się tylko epizodem   historycznym w moim lotniczym życiu. Epizodem zresztą bardzo ważnym,   pozwoliły mi bowiem zostać pilotem odrzutowym. A nie każdy próbujący   przeskoku z aerodynamiki w termodynamikę, wychodził z tej próby   zwycięsko. I w rezultacie zamiast mknąć w błękitnych przestworzach,   rozkładał się na atomy w ciemnym grobie.   Mnie się udało. Wykonałem na odrzutowych 43 loty w czasie 18 godzin   i 17 minut i poznałem smak powietrza i swobody. Teraz wyleciałem na mig 15, samolocie najnowszej generacji myśliwców odrzutowych. Kabina raczej   ciasna, ale bardzo bogato wyposażona. Dużo automatyki, nawet trymer,   wystarczy klawisz nacisnąć... Ponadto jest hermetyczna. Dokładnie   półhermetyczna. Wysokość - ciśnienie rzeczywiste wynosi 12.000.m, a w   kabinie nie przekracza 6.000 m. Hermetyzacja to wspaniała rzecz. W   zwyczajnych kombinezonach można osiągać pułap ponad 15.000 m bez   szczególnych sensacji.   Do tego skośne skrzydła, nie ma na szybkości ponad 900 km/godz   "efektu tramwaju", śmiało można ciągnąc do 1100, a nawet więcej jeśli   mocy silnika starczy. I jeszcze hydrauliczne sterowanie lotkami, na   szybkości nie "twardnieją", silnik z tyłu - ciszej w kabinie, i dane   lotno- techniczne, V, H i zasięg czynią z niego samolot na pewno dużo   lepszy od Jaka -23. Człowiek jednak się przyzwyczaił i nieraz sentymenty   zwyciężają logikę. Tęsknię za prostoskrzydłym "ogierkiem".
W piękną jesienną niedzielę pojechaliśmy z Wandą na grób Franka.   Kwiaty zwiędły, ziemia opadła, tylko krzyż, czarny, groźny, przecięty   skrzydłami śmigła zdawał się przestrzegać, by człowiek nie sięgał wyżej   niż mu przeznaczone, przypominał o pokorze. Poszliśmy potem, ni to   parkiem ni to laskiem na spacer w pole. Dobrze nam było razem wśród rżysk   i mdłych dymków jesiennych ognisk. Wszystko wokół złote, chyba od słońca   które złociło również łąki, pola, domy, a nawet ciemne lasy otaczało   złotą aureolą. W Wandzie czułem jednak lęk. Lęk o mnie, że zniknę jak   Franio. Chciała być moją, ze wszystkim, póki jestem. Zakląć miłość na   zawsze. Uczynić ją nieśmiertelną. I w takie cudne popołudnie, na miedzy   pachnącej ziołami oddaliśmy się sobie. W bramie jej domu, kiedy żegnałem   z obawy przed jej mamą przypomniałem o bieliźnie, objęła mocno i   szepnęła: dla siebie już wzięliśmy ślub, a reszta, machnęła ręką...
15.10.1953, czwartek.
Wczoraj byłem w Warszawie. Kiedy wróciłem od Wandy już czekał u   dyżurnego rozkaz wyjazdu do DWLot. Całą noc w pociągu głowiłem się nad   przyczyną tak nagłego wezwania, nachodziły różne myśli, nie zawsze   przyjemne... Jedna była szczególnie straszliwa. Starałem się nie dopuścić   jej do pełnego wyrażenia się, żeby nie wywołać wilka z lasu... Ale to nie   takie proste. Męczyłem się całą noc.
W DWLOT w kadrach spotkałem Sztosa, znajomego z dęblińskich czasów.   Był w III kompanii w szturmowcach i szkolił się w Podlodowie na PO-2. Nie   mógł jednak na tej "skomplikowanej maszynie" samodzielnie wylecieć, a   znaczyło to, że nie może w ogóle być pilotem więc skierowano do DWlot do   pracy sztabowej. Teraz już porucznik z ironiczną pobłażliwością patrzył   na mnie, wyrobnika ciężkiej pracy w powietrzu, egzystującego gdzieś na   prowincji, do tego w dalszym ciągu podporucznika. Sam, jak było widać,   zdążył dwa razy awansować, urzędował w samodzielnym pokoju w sztabie,   mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu w Warszawie i miał szerokie   perspektywy w przyszłości.   Od niego dowiedziałem się, że zostałem wytypowany (II lokata na   promocji) na studia w Akademii Sztabu Generalnego. Zadowolony, jak każdy   kto ma okazję oznajmić dobrą wiadomość, oczekiwał z mojej strony radości,   a być może i zaproszenia na wódkę. Ostatecznie byliśmy starymi kolegami.   Po takiej Akademii droga do najwyższych stanowisk otwarta. Ale ja się   rozmyśliłem. Mnie pociągają raczej nieograniczone przestrzenie niż nudna   praca sztabowa. Sztos skamieniał. Słuchał z pogardliwym uśmiechem mojej   prośby, coraz bardziej zirytowany. Przysporzyłem mu pracy, będzie musiał   szukać innego. Już nie byłem kolegą. Nie mógł zrozumieć moich argumentów   dlaczego nie chce się wyrwać z pułkowej harówki, ale się uparłem i   zostałem w pułku i latam dalej.   Po wyjściu ze sztabu tajemniczym trafem spotkałem Irkę Giedrowicz   z Haneczką. Dziewczyny z biura, towarzyszki przepijania pierwszego   honorarium. Haneczka prawie się nie zmieniła za to Irka (Ari) bardzo się   postarzała. Wyszła za mąż i zbabiała. Mimo woli ciche zadowolenie, że to   nie ja zostałem jej mężem. Poszliśmy do Szwajcarskiej. Siedzieliśmy przy   lodach i nie bardzo mieliśmy o czym rozmawiać. Trzy lata legły między   nami jak morze którego nie sposób przepłynąć. Irka robiła aluzję do   naszych dawnych spotkań, uśmiechałem się porozumiewawczo, a nawet patrząc   pożądliwie w jej oczy, zaprosiłem do Wrocławia, ale to wszystko przez   grzeczność. Naprawdę, odwrotnie niż przed laty, wcale mnie nie pociągała,   bardziej już szczupła Haneczka. Siedzieliśmy i patrzyli jak naprzeciwko   burzą kamienicę. Oczyszczali róg Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej pod   przyszłą zabudowę. Niedługo przyjdzie kolej i na naszą Szwajcarską.   Resztki naszych i tak nietrwałych wspomnień rozsypią się w gruz ceglany.   Pożegnałem się zostawiając je z ploteczkami, obserwacjami,   obgadywaniami, z tym całym blichtrem kawiarnianym. Kiedy odbierałem w   szatni czapkę widziałem jak nachylone do siebie, nieledwie dotykając się   czołami szepczą, na pewno o mnie. Typowe kawiarniane cioty. I taki obraz   Ari i Hani, pozostał w mojej pamięci. Przyjaciele z początku "drogi" w   którą naprawdę nigdy nie wyruszyłem.
Po powrocie, już w autobusie na lotnisko dowiedziałem się, że   Prościński, oficer wychowania fizycznego, zabił się motocyklem na   przejeździe kolejowym przy wyjeździe z "ulicy" Strachowickiej na Nowy   Dwór. Widziałem kiedyś jak na lotnisku próbował swojej maszyny. Był to   ogromny, z lat 20- tych czerwony "Indian" o ogromnej pojemności silnika,   ale jego bardzo rzadką spotykaną u innych cechą, było nożne sprzęgło.   Prostopadły do osi motocykla wyślizgany pedał. Na lotnisku podczas   próbnej jazdy, nijak nie mógł wykonać koła. Lotniska brakowało.   Zatrzymywał się żeby skręcić. Zupełnie nie panował nad maszyną. Koledzy   mu radzili: "sprzedaj grata, dłużej pożyjesz..." Nie sprzedał i mamy   pogrzeb.   To skutek motocyklowego szału. Chłopaki przywożą teraz przechowane   przez wojnę, stare motocykle. Saksy, sokoły, harleje, a niektórzy   zasobniejsi to nawet BMW, NSU nie mówiąc już o szczycie luksusu jakim są   nowe aktualnie produkowane, czeskie Jawy- ogary - 350. Mnie szał nie   ogarnia, patrzę na ich motocykle tak jak patrzę na gwiazdy. I jedne i   drugie nieosiągalne, poza wszelkimi możliwościami finansowymi, mogę tylko   marzyć.

do 08pw