We Wrocławiu.
odc.08
15.10.1953, czwartek.
Z Wandeczki mamą mieliśmy nieprzyjemne zajście. Najpierw zezwoliła
przyjechać jej do mnie na zabawę, na dzień Ludowego Wojska, a potem kiedy
rano odwiozłem zrobiła awanturę. Przedtem mówiliśmy, że zabawa zaczyna
się o dziesiątej i chyba dopiero rano będzie Wanda mogła wrócić do domu,
bo nawet nie będzie czym, a teraz awantura. W końcu nie mogłem znieść
maltretowania przez nią Wandy i krzyknąłem na nią: Żeby nie udawała, że
nie wie, że się z Wandą ożenię. Niech więc nie robi awantur, bo zabiorę
narzeczoną do siebie, a jej zostanie tylko wstyd. Mój wrzask poskutkował,
umilkła. Wyszedłem, ale Wandeczka pozostała, narażona na szykany od
własnej matki. Po moim wyjściu matka znowu zaczęła ja wyzywać i
przeglądać jej bieliznę, ucichła dopiero kiedy nic nie znalazła. A po za
tym latam, awansowałem na starszego pilota - 50 zł więcej- i czekam jak
zresztą wielu z nas na urlop.
26.10 1953, poniedziałek.
Jesień naprawdę piękna. W ubiegłą środę "ogarnęło jakieś
natchnienie i napisałem "opowiadanko". Jeszcze nie wiem czy wyślę,
zobaczymy. Wanda w dalszym ciągu przechodzi w domu wojnę nerwów.
Przyjeżdża zapłakana, roztrzęsiona. Skarży mi się zdenerwowana, nie może
się uczyć, tak dłużej wytrzymać nie może, i tego nie wytrzyma. Matka
ciągle dokucza, wyzywa od najgorszych. Mnie też trudno zrozumieć agresję
matki, jakaś atawistyczna zazdrość samicy, a może po prostu brak miłości.
Wandeczka jest niechcianym dzieckiem, przypadkiem została po skrobance
bo lekarz nie dojrzał bliźniaka. Jestem w tej sytuacji
bezsilny i jedyne co mogę dla niej zrobić to wziąć wcześniej
ślub. Postanowiliśmy więc, że zrobimy to już na tegoroczne
święta Bożego Narodzenia. Pomimo że Wanda nie ukończyła szkoły,
a ja nie odłożyłem pieniędzy, jak poprzednio planowaliśmy. Ale
uważaliśmy że ślub nie będzie nam w tym przeszkadzał. Odwrotnie pomoże.
Chcieliśmy już złożyć stosowne dokumenty w Urzędzie Stanu Cywilnego, ale
okazało się, że w naszym przypadku to nie takie proste wziąć ślub.
Wanda jest niepełnoletnia i Urząd wymaga sądowego zezwolenia.
Zasmuciła się bardzo. Droga do wyzwolenia oddalała się co najmniej na dwa
lata. Ale zawiedziona patrzyła na mnie z takim beznadziejnym smutkiem,
że nawet jeślibym był z kamienia, a przecież nie byłem, postanowiłem
zrobić wszystko byśmy ślub mogli wziąć. Szybko zakrzątnąłem
się i założyłem sprawę w sądzie. Podwójną. Bo jak się okazało
muszę jeszcze sobie wyrobić metrykę, bo władze PRL stwierdziły,
że urodziłem się nie w Polsce w Brześciu n/Bugiem, w województwie
poleskim, lecz w ZSRR. No, ale sprawa w sądzie i czekamy, nawet
matka gdy się dowiedziała, jakby uspokoiła się. W ubiegłą niedzielę
Kazik Wachnicki i Kazik Jurkiewicz stoczyli na dancingu w Klubowej
bój z pancerniakami. Czołgi pomimo przewagi liczebnej, było
ich chyba z dziesięciu, nie dały rady. Ale obrona kosztowała. Cały
lokal zdemolowany: samych połamanych krzeseł i stołów wyceniono na 5.000
złotych. Walka zakończyła się strzelaniną w wąskiej uliczce przed
wejściem do restauracji. Dopiero połączone siły Komendy Garnizonu i UB
zmogły wreszcie "naszych bohaterów". Sława jednak rozeszła się po całym
garnizonie. Dwóch lotników rozłożyło dwudziestu czołgistów. Ot, taki
codzienny kwiatek z oficerskiego życia. W piątek, 16.10.1953
zostałem przyjęty w poczet kandydatów PZPR. Byłem bardzo wzruszony.
Ja zresztą często nieraz naprawdę drobnostkami się wzruszam.
Zresztą jestem człowiekiem u którego entuzjazm czy zwątpienie
bardzo łatwo wywołać. Nie mogę napisać jednak, że była to chwila
przełomowa w moim życiu, bo ta nastąpiła sześć lat wcześniej,
kiedy wstąpiłem do ZWM, ale niewątpliwie piątek był dużym milowym słupem
na mojej drodze życia. Stanę teraz w pierwszym szeregu z budowniczymi
nowego życia. Z tęsknotą czekam na urlop. Czuję się zmęczony.
Dni pogodne, piekne typową jesienną pogodą, a samopoczucie
smętne.. Czyżby początki nostalgii, za czym? Śmieszne. Niedługo
zacznie się dla mnie nowy etap życia, który nazywa się małżeństwem.
Kończy się złoty kawalerski stan. Żegnam go z mieszanymi uczuciami.
Z jednej strony bieda, z drugiej miłość, bo naprawdę bardzo
kocham. Może trochę za młoda, ale śliczna i inteligentna, rozwinięta
nad wiek. Wanda, czyż naprawdę tak ma nazywać się moja żona?
Jak to dziwnie brzmi, żona. Zobaczymy. Nie wyprzedzajmy jednak
powieści życia i tak czas napisze ją po swojemu. Chociaż trudno
pozbyć się ciekawości co będzie na przykład na Nowy Rok 1954, ale cyt
nie prorokujmy - potem mogą być rozczarowania. Zajączkowski
i Bieniarz, ostatni mohikanie z naszego turnusu ściągnęli do
pułku. Mieli promocję razem z ojcem Graselą, ale Józek pozostał
w Radomiu i nie wiedzą co dalej.
3.11.1953, wtorek.
Na pierwszego listopada pojechaliśmy z Wandeczką do Bydgoszczy
odwiedzić jej siostrę i szwagra. Bydgoszcz powitała nas zimnym
nieprzyjemnym wiatrem. Po wrocławskim, łagodnym powietrzu wydawało się,
żeśmy przyjechali na biegun. Miasto czyste, chociaż w porównaniu z
Wrocławiem wydaje się niewielkie, takie kameralne miasteczko. Uliczki
wąskie, kręte, a tramwaje jakby zmniejszone, na wąskich torach, podobne
zabawkom. Siostra Wandy Irka, ciemnośniada, prawie brązowa brunetka, o
czarnych fascynujących oczach. Ładna. Figura trochę zgrubiała w biodrach
po dziecku, ale wytwarza jakiś fluid, zwracający męską uwagę. Henryk jej
mąż - szczupły, wysoki mężczyzna, o ciemnych falujących włosach, prostym,
niemal klasycznym nosie i wąskich, ładnie oprawionych oczach. Razem:
przystojny, inteligentny i towarzyski. Dzień upłynął dość dobrze.
Wieczorem przyszła jakaś zaprzyjaźniona jeszcze ze studiów,
para. Trochę popijaliśmy, tańczyli ale czułem się obco. Wbrew
pozorom państwo inżynierowie poza chemią i sprawami zakładu
pracy nie interesowali się niczym innym. I mimo szczerych chęci, każda
rozmowa zaraz schodziła na reakcje chemiczną albo na szefów lub kolegów.
Dopiero kiedy opróżnialiśmy butelki zrobiło się bardziej swojsko.
Wypiliśmy bruderszaft z gorącymi pocałunkami i wieczór zakończył się w
ciepłym, pogodnym nastroju. Położono mnie w osobnym pokoju, na tapczanie
Ireny, ale zaraz o świcie przyszła Wanda i została do południa. Żadne z
nich nie zrobiło najmniejszej aluzji, że tak sobie leżymy jak małżeństwo
i za to byliśmy im bardzo wdzięczni. I wtedy w tym mieszkaniu,
na tapczanie Ireny odczuliśmy pierwszy raz wspólnie ogromną
przyjemność. Rozmarzeni sobą, już prawie w zimowej pogodzie
wracaliśmy do Wrocławia. Przed odjazdem, jeszcze w Bydgoszczy
kupiłem obrączkę. Jedną Wandeczce, na drugą nie miałem pieniędzy. Bardzo
się ucieszyła. Jeszcze jest taka dziecinnie spontaniczna, ale mam
nadzieję, że się zmieni. Zresztą to wszystko nie ujmuje jej uroku, wręcz
odwrotnie. Jest taka kochana. Chyba naprawdę ją kocham i to bardzo.
4.11.1953, środa.
Przeglądałem dzisiaj początek powieści o wsi zaczętej w 1950 r.
Bardzo mi się spodobała, ale ze smutkiem stwierdziłem, że chyba
dzisiaj nie potrafiłbym jej skończyć. Brak mi wyobraźni jak
kiedyś. Nie wiem czy ktoś doświadczył tego, jak jest ciężko
i jak się cierpi, gdy nie można pisać. Gdy ludzie, zjawiska,
zacierają się w umyśle, nie łączą się. Coś okropnego. Nie wiem
dlaczego. Brak mi otoczenia? Atmosfery? Czy raczej maszynistki?
Nie, chociaż boję się, że może już nie być aktualna, to jednak
postaram się skończyć. Trzeba przecież trochę mieć silnej woli.
(Rysunek góry "Olimp" obok twarzy kobiety w "greckiej chuście" i podpis:
O muzo zejdź z Olimpu.) Może kiedyś w przyszłości otworzy mi się umysł
i jakaś muza skusi się w nim zagościć, ale to w przyszłości...
na razie życie codzienne. A oto taki "typowy" codzienny
dzień służby. O pół do szóstej dyżurny żołnierz puka w drzwi.
- Obywatelu poruczniku już pół do szóstej. Puka coraz głośniej, dopóki
nie posłyszy: - Dobrze, dobrze, obudziłem się. Z głową pełną
jeszcze snów gramolę się z łóżka. Golę się, i wciągam ciemnozieloną,
bawełnianą koszulę. Największa jej zaleta, oprócz grubości,
to wygląd. Jednakowy, czy nosi się tydzień czy dwa, brudu nie
widać. Potem grube sukienne spodnie, jarmarczną modą z wschodnich
województw, wpuszczane w pomarszczone cholewy mocnych butów. Potem
jeszcze przez głowę, krawat ze stałym, zaciśniętym od nowości węzłem, i
dodająca lotniczego szpanu, czarna skórzana bluza. Na głowę, o sztywnym
rondzie zielona czapka z okutym blachą czarnym lakierowanym daszkiem i
dwoma gwiazdkami na otoku. Bluza nie ma naramienników na stopnie. Jeszcze
mapnik w rękę i pilot w pełnym stroju, może maszerować przez placyk do
kasyna. W kasynie albo rozespana szczupła Rózia, albo równie zaspana
tęższa Alina, to kelnerki na lotnym. Rózia jest subtelna, mówi
cicho i cichutko się uśmiecha. Ma duże, orzechowe oczy w których
wszystko widać. Nawet kiedy ma ochotę, żeby złożyć wieczorną
wizytę w jej facjatce. Alina zaś jest jej odwrotnością. Bardziej
bezpośrednia, mocno zbudowana, głośno się śmieje z wypowiadanych
przez siebie niewybrednych powiedzonek w rodzaju: "Przyszłabym dzisiaj
ale mam ogoloną i drapie - he, he, he". I jeszcze: Rózia sączy
wódkę po drobinie, a w wiadomych sytuacjach, tylko wzdycha
cichutko "ooooo", za to Alina wychyla setki - niczym szwoleżer,
a gdy u którego zostanie na noc to ściany drżą, i wie cały
hotel. Ale wracajmy do śniadania. Mrugając orzechowymi, trochę
podobnymi do spodeczków z serwisu kawowego oczami, pyta dyskretnie o
jajka. Jakie sobie życzę. Gotowane czy smażone. Wypada po trzy na porcję
do tego szynka, masło i mleko, kawa lub herbata, do wyboru. Rózia ma
niedopiętą bluzeczkę i krótki fartuszek. Patrzę i jeszcze rozespany
myślę, że chętniej bym poszedł z nią do łóżka niż żarł te jaja. Ale ona
jakby czytała w myślach, zasłania powiekami oczy i mruczy:
- No, no, niech pan je, bo się spóźni na zbiórkę. Doświadczona
samiczka. Szkoda, ale takie jest życie w wozdusznej fłotie...
Wlokę się na lotnisko, na zbiórkę. Po drodze wyprzedza mnie
kolumną dodge, ofiarowane w ramach pomocy z amerykańskiego demobilu, do
holowania samolotów. Z stojącej sanitarki - też amerykańska - woła lekarz.
- Jak się pan czuje? Nie pił pan wczoraj? - jedyny chyba człowiek w
wojsku, który mówi przez pan. Chwycił za rękę, spojrzał na zegarek:
- Raz, dwa, trzy - popatrzył w oczy. - W porządku. Może pan latać.
Słońce coraz wyżej. Robi się ciepło. Stoimy szeregiem czarnych
pomarszczonych skórzanych cholew. Gruba skóra butów i płócienne skarpetki
drażnią, nogi swędzą. Kiedyż ta zbiórka się skończy. Przez trzy lata tych
niezliczonych zbiorek, co najmniej jedna dziennie, nabawiłem się chyba
kompleksu. Uczulenia zbiórkowego. Służba garnizonowa i zbiórki,
to dwie rzeczy najtrudniejsze dla mnie nie do zniesienia, można
oszaleć. Nareszcie koniec. Część pułku odmaszerowuje do swoich
zajęć, a piloci pod SSD gdzie przygotowane leżaki, ławki i
wybrakowany trolejbus. Miejsce wypoczynku i oczekiwania. Można
przejrzeć trasę, zjeść drugie śniadanie, zagrać w warcaby. Jest to też
miejsce pracy aparatu politycznego, który "zabezpiecza" loty. Oficerowie
polityczni krzątają się już od zbiórki. Przywieźli gazety: Żołnierza
Wolności i Trybunę Ludu. Kilku z nich poszło między mechaników posłuchać
o problemach, a co niektóry to zajrzy nawet na SSD ale po cichutku, bo
Parol dowódca, nie lubi aparatu w budzie... - Tam, do wojska
towarzysze, tłumaczyć czemu mięsa nie ma, a nie tu tyłki wygrzewać.
Więc przysiadają się do nas i nawiązują rozmowę w stylu: -
Wczoraj było się na dancingu, albo - ta dziewczyna co od obywatela
porucznika, rano... Odrębny temat to światopogląd:
- Co sądzicie o nowych knowaniach imperialistów przeciw zjednoczeniu
Niemiec...itd.itd. Obok naszego schroniska na kółkach przystaje
Willys (z demobilu USA). Przyjechał oficer informacji. Też
zabezpiecza. Ale rozpoczynamy loty. Mechanik melduje gotowość
samolotu. Przeglądam maszynę, sprawdzam to co najważniejsze
dla uchronienia mojego nędznego życia i podpisuję przyjęcie
w książce samolotu. Wylot za godzinę, po drugim śniadaniu.
Kładę się na leżaku i przyglądam się w ciepłym, chociaż już
jesiennym słońcu, startującym i lądującym kolegom. Nie mam
humoru. Od rana jakiś zamęt w głowie, jakieś napięcie. Nie
pomaga nawet drugie śniadanie: piętnaście deko kiełbasy przysmażonej z
cebulką, bułki, masło i 1/4 tabliczki czekolady. Nadchodzi mój czas,
biorę spadochron i idę do samolotu. Uruchomienie silnika w pełni
automatyczne, wystarczy nacisnąć guzik i otworzyć kran dopływu paliwa.
W ciągu półtorej minuty silnik w pełnej gotowości. Nie to co
na Jak 23, nie wspominając Agaty. Przede mną zwężające
się pasmo czarnego betonu, nabieram szybkości, startuję. Przy
prędkości 160 km unoszę przednie kółko. Samolot jeszcze po
betonie ale coraz lżej dotyka kołami. Ustaje wibracja podwozia i zaczynam
płynąć jak łódź po spokojnej wodzie. Chowam podwozie. Wolno, wolniej niż
Jak 23 rozpędza się MIG, ale kiedy się rozpędzi, idzie w górę jak winda.
Strzałka szybkościomierza na 720, wariometru na 25 i do 10.000 m
wysokości szybkościomierz nie drgnie ani o kreskę. 10.000 m
rozpoczynam "strefę". Wysokość "kabinowa" niecałe 5000 m, szumi
hermetyzacja. Rozpoczynam wirażem. Pochylenie 45o, na większe
nie pozwala rzadkość powietrza i moc silnika. Szerokim kręgiem opisuję
brudny kłąb dymu zakrywający pode mną Wrocław. Z tej wysokości, pośród
krystalicznie czystej nieskończonej przestrzeni nie widać drobnoustrojów
pokrywających ziemię. Ich kłopoty jak i ruchliwa zapobiegliwość w
gromadzeniu szmatek i klocków, zabezpieczenia na przyszłość - wywołują
tylko pobłażliwy uśmiech nad znikomością tych poczynań. Poprawiam
zapięcie maski tlenowej i rzucam się w przewrót. Przez chwilę
wiszę głową nad dziesięciokilometrową przepaścią, by dalej
kolistym ruchem przeciąć czaszę błękitnego nieba białą krechą
skondensowanego powietrza. Jeszcze raz pnę się do immelmana, po białej
smudze jak po szlaku wytyczonym na pustyni, by zostać tam w górze w
pełnym słońcu ogarnięty szczególnym uczuciem swobodnego ptaka. Po takim
locie w euforii ląduję śpiewając radosną pieśń życia. Niezwykle pobudzony
idę do kwadratu pragnąc przytulić do serca cały świat. Po lotach
obiad: śledź w śmietanie, comber cielęcy z frytkami i jarzynami,
budyń i kompot ze śliwek. Potem omówienie lotów, krótki odpoczynek
i kolacja. Wędlina na zimno i naleśniki, do tego kawa, herbata,
bułki, masło. Na kolacji wesołe wydarzenie. Spotykamy Bolka
Kajetańczyka. Nie latał, bo poskarżył się lekarzowi, że boli
go jądro. Pasem sobie w kabinie przygniótł. Teoretycznie, jak
kto ma duże jaja, może się zdarzyć, nikt więc się nie dziwi.
Aż tu nagle wchodzi do kasyna jego Zosia niedawno poślubiona.
Zasłynęła już wśród pań oficerowych, swoim niezawodnym sposobem
przywracania chłopom utraconej męskości: - Jak zechcę to każdemu
stanie - chwaliła się. Tylko trzeba w odpowiedni sposób chwycić
chłopa za jaja... Zosia staje więc w drzwiach i zobaczywszy
Bolka wyraźnie ucieszona, woła przez całą salę:
- Boluś, jak tam twoje jajeczka, możesz już chodzić? Bolek czerwienieje.
Ogólny ryk śmiechu. A ona śmiejąc się również, dodaje: - Jak
już w porządku, to zaraz po kolacji wracaj do domu. Pokładamy
się wszyscy ze śmiechu, z wyjątkiem Bolka, i niejednemu dreszczyk
przelatuje pod brzuchem. Taką dorwać... ech. Po kolacji Maurycy
mruga do mnie znacząco. - Dzisiaj nie gram w brydża,
mam wizytę. - Alina - szepcze. A widząc moje zdziwienie, dodaje:
- Ostatnie dni na wolności, trzeba korzystać. Maurycy w sobotę
się żeni. Rzeczywiście w nocy w hotelu nikt nie ma wątpliwości,
że u Maurycego jest Alina. Ale we mnie mimowolne porównanie,
czy ja też jestem taki?
8.11.1953, niedziela.
Przedwczoraj u Wandy spotkałem jej brata, który przyjechał z tzw.
narzeczoną. Średniego wzrostu, barczysty, o krótko strzyżonej, dyniastej
głowie, o wyglądzie wioskowego osiłka, co to w odpusty i jarmarki mocuje
się o kwartę piwa, od pierwszego ujrzenia nie wzbudził we mnie specjalnej
sympatii. Uczucie to jeszcze pogłębiła powolność i tępota w myśleniu.
Trudno było uwierzyć znając siostry: Irenę i Wandę, że to rodzeństwo.
Zresztą każde z nich było inne. Irena, brunetka o czarnych oczach, Wanda
blondynka o jasno niebieskich, a ten porucznik KBW pośredni, nijaki.
Oczy co prawda też duże i niebieskie, jak u Wandy, ale za duże, okrągłe
i bez blasku wrażliwości, przyćmione tępotą, nasuwały nieodparte
podobieństwo do wolich lub jakieś ryby z głębin oceanu. Do tego sposób
mówienia, powolne cedzenie wyrazów wąskimi, jaszczurczymi wargami, mógł
doprowadzić każdego, nie tylko mnie, wbrew najszczerszej chęci, do
irytacji. Nie, to nie jest dusza, z którą mogę się zaprzyjaźnić. A ta
jego narzeczona? Mała, szczupła, pospolita brunetka, z środowiska dobrze
mi znanego, "przy wojsku", obraziła Wandę swoimi poufnymi uwagami, żeby
mi "nie dawała do ślubu". Wanda najpierw nie rozumiała, a potem
osłupiała. Poczuła - mówiła mi - jakby ktoś obrzucił ją błotem.
Nie wyobrażała sobie, że miłość można sprowadzić do dawania
lub nie. Rozstaliśmy się więc bez sympatii do siebie i ja na
pewno, pomimo zaproszenia na ich ślub, nie pojadę. A i w przyszłości
czuję, że żadnych bliskich stosunków nie będziemy utrzymywać.
Zupełnie nie to co Irka czy Henryk. Tamtych naprawdę polubiłem.
Nie przyczynili się też nic do uzdrowienia atmosfery w domu.
Wanda w dalszym ciągu ma wojnę nerwów. Dodaję ducha, że pozostał
już tylko miesiąc, musi wytrzymać.
Wczoraj obchodziliśmy święto 36 Rocznicy Wielkiej Rewolucji. Była
akademia, a później zabawa. Wieczorem byłem sam. Na zabawę poszedłem po
prostu zobaczyć. Były dziewczęta z zespołu. Zatańczyłem kilka razy. Jedna
bardzo przystojna brunetka, w spodniach, chciała przyjść do mnie,
ale przemogłem się i chociaż z trudem, odmówiłem. Zmieniłem się. Naprawdę
zakochany jestem w Wandzie. O 10.00 poszedłem spać. Pogoda piękna i rano
już lekkie przymrozki. W ogóle na jesień w tym roku nie można narzekać,
a szczególnie tu w Wrocławiu jest ładnie i przyjemnie.
Ostatnie dni!!! Jak "Ostatnie dni Pompei". Kawalerski stan się kończy.
Nowy etap. Czy będzie lepiej? Czy gorzej? (Rysunek: łoże z baldachimem.
Podpis."Pierwsza inwestycja w małżeństwie".)
19.11.1953
Bardzo dziwny sen. Kąpałem się razem z Wandą, a później Wanda
zmieniła się w Halinę. Siedziałem z nią na tapczanie i rozmawiałem. Nie
mogłem sobie go wytłumaczyć. O Halinie przecież wcale nie myślę.
Wczoraj minęło 3 lata, gdy w deszczowy listopadowy dzień poszedłem
do wojska. Od tamtego dnia losy mego życia nierozłącznie związały się z
wojskiem. Od chwili kiedy ścięto na zero włosy, na nogi włożono twarde,
podkute gwoździami buty, tyle się zmieniło wokół mnie i we mnie. Władza
Ludowa okrzepła, a ostatnia zniżka cen definitywnie przygwoździła wrogów.
A we mnie? Mój duch znalazł wreszcie wśród gąszczu różnych uliczek prostą
szeroką drogę. Teraz, dopiero z perspektywy przeżytego czasu mogę się
zorientować, jak łatwo można było się zgubić, a jak trudno znaleźć
właściwą drogę, wśród przepaści i rozpadlin pozostałych po wojnie.
Obecnie życie układa mi się bez specjalnych konfliktów. Zapowiada się
pogodnie i jasno. 19 grudnia, dokładnie za miesiąc mam wziąć ślub. Po za
tym pogoda nieszczególna. Mgła jesienna i w ogóle jakoś tak ciężko.
22.11.1953, niedziela.
Dzień pochmurny, dżdżysty, prawdziwie jesienny. Mamy dwa rodzaje
pogody: prawdziwie jesiennie. Słonecznej, ciepłej - polska piękna jesień
i deszczowej zimnej - typu "psa by nie wygonił". Ze ślubem komplikacje,
w sądzie się przewleka, termin rozprawy przełożyli, ale mam
nadzieję, że pokonamy wszystkie trudności. Ostatnio
zrobiłem się jakiś dziwny. Siedzę po całych dniach w domu i
o dziwo, odpowiada mi sposób patrzenia na świat tego dekadenta,
inteligenta z "pogranicza klas" Szarleja. Przynajmniej w chwilach, kiedy
na dworze wiatr pędzi niskie chmury, a deszcz siąpi rozrabiając jesienne
błoto. Na stole mały krasnal z gliny. Obecnie jedyny towarzysz moich
samotnych wieczorów. Jestem sam, ale i nie chcę by ktoś wkroczył w
samotność mojej duszy. Jakoś to wszystko pachnie absurdem? Skąd takie
myśli? Niedobre myśli. Przecież mój zawód, bardziej niż wszystkie inne
wymaga realnego traktowania rzeczywistości... A jednak kiepsko mi w tym
świecie. Najlepiej chyba rozumiemy się tylko z krasnalem. Jesienny
nastrój.