Odc.3
Rok 1947 rozpoczął się pod hasłem wyborów. Powszechnie
wierzono, pamiętając przedwojenne wybory i pod wpływem nieustannej
propagandy państw zachodnich, że wybory wolne, powszechne, oddadzą
prawdziwy obraz woli i dążeń społeczeństwa. Naturalnie myślano, że z
wyjątkiem nielicznej grupki sprzedajnych Moskwie agentów, czerpiących
zresztą ze swojej profesji wielkie korzyści, nikt nie będzie na komunę
głosować, a ogłoszenie wyników będzie równoznaczne z końcem ich władzy.
O wyborach rozprawiano wszędzie, ale najwięcej w naszej caritasowej
stołówce, która mieściła się w prawej pierzei (patrząc od ratusza)
podsieni. Pomieszczenie budowane jeszcze w szesnastym wieku było
mroczne, o niskim, ciężkim suficie, z łukami wiszącymi nad głowami,
przeznaczone widać w pierwotnym zamiarze na piwiarnię lub winiarnię.
Teraz zamiast parujących głów biesiadników, parowała galop-zupka, chciwie
chłeptana przez rzesze szkólniaków. Obiady w Caritasie były co prawda
droższe o trzy złote od obiadów w opiece społecznej i kosztowały złotych
piętnaście lecz miały ważną zaletę, pozostawały dłużej w żołądku, były
sytsze. Tu właśnie, przy długich, stojących na krzyżakach, drewnianych
stołach, przy śledziu z ziemniakami, popijając kompotem z jabłek,
rozprawiano o wyborach. Stołowało się mnóstwo młodzieży, nie tylko
z ogólniaka ale i z handlówki, pedagogicznej, mechanicznej dla dorosłych,
nie mówiąc już o zawodowych, i wszyscy, którzy się wypowiadali
uważali, że Polska zwycięży. Polska to znaczy PSL. Wybierać się miało między
trzema listami: nr 1 - PSL, nr 2 - SD i nr 3 - PPR, PPS, SL. (wspólny
blok).
Nasze poglądy były pochodnymi zapatrywań starszych, rodziców,
znajomych, stąd więc brała się wielka nadzieja na zwycięstwo PSL,
na zwycięstwo niepodległej Polski.
W wyborach nie mogłem brać jeszcze udziału. Osiemnaście lat
kończyłem dopiero w listopadzie, ale całym sercem angażowałem się
w wynik. Cały dzień w napięciu. W nocy nie spałem z emocji oczekiwania
na komunikat komisji wyborczej. Ale od początku. Styczeń 1947
roku był ponad normę ciepły i mokry. Mało było w nim zimy. Wilgotny
wiatr pachniał wiosną. Przy lokalu wyborczym w pobliżu stołówki,
zebrało się nas kilku, samorzutnych aktywistów PSL. Ludzie stali
w ogonku i głosowanie odbywało się w ten sposób, że każdy kolejno
brał i wrzucał do urny specjalnie wydrukowaną kartkę z numerem listy
na którą głosował. Tak się dziwnie złożyło, że już z rana zabrakło
kartek z numerem 1 (PSL), a ponieważ głosowanie nie wydrukowaną kartką
było nieważne, powstało zamieszanie. Ludzie zaczęli wychodzić z kolejki,
szukać kartek z jedynką. Pobiegliśmy więc w kilku do pobliskiego
zarządu powiatowego PSL, mającego swój lokal tuż obok restauracji
"Centralna".
Wbiegamy na pierwsze piętro, a tu zaskoczenie. Drzwi
na oścież rozwalone, a wewnątrz krzesła, biurka, szafy porozbijane,
połamane. Szyby w oknach powybijane i cisza, tylko papierami
rozsypanymi na podłodze szeleści zbłąkany wiatr. Zgroza i paraliżujący
strach. Widok przypomina mi zdewastowane mieszkania żydowskie po likwidacji
getta. Jakaś kobieta siedzi w kącie w kucki, z twarzą odwróconą do ściany.
Zgięte plecy świecą białą koszulą poprzez rozdartą pionowo bluzkę. Kobieta
trzyma się oburącz za głowę i cicho płacze. Nie zwraca na nas w ogóle
uwagi. Nie wiemy co robić. Domyślamy się, że to robota UB, która zresztą
ma siedzibę o sto metrów stąd, ALE TRUDNO UWIERZYĆ... Przecież to lokal
legalnej partii. Partii biorącej udział w wyborach. Partii na której czele
stoi urzędujący wicepremier... Chyłkiem, jak byśmy popełniali przestępstwo,
zbieramy rozsypane kartki wyborcze i z duszą na ramieniu, że mogą
i nas schwytać, biegniemy pod lokal wyborczy. Tam, w pełnej konspiracji
podajemy czekającym kartki, ciągle przestraszeni, że nas obserwują...
Potem noc. Noc pełna marzeń, noc bezsenna. I oczekiwanie na wynik.
I nadzieja... I ... Nie, to niemożliwe, to jakaś omyłka, to przesłyszenie
się, a może drukarze...
Komunikat głosi, że siły postępu odniosły druzgoczące
zwycięstwo nad siłami reakcji. Obywatele wszędzie zdali egzamin. Jedynie
w Krakowie, siły ciemnogrodu omamiły i oszukały lud pracujący i uzyskały
większość. Jest to hańba i wystawia jak najgorsze świadectwo Krakowowi.
Czytamy szczegółowy wykaz głosów i ze zdumieniem widzę, że w Zamościu na
PSL oddano trzy głosy. Trzy głosy! Stało się oczywiste, że odbyła się jedna
wielka farsa, że komuniści pokazali swoje prawdziwe oblicze i ze
śmiechem napluli w twarz nie tylko zachodnim aliantom ale i własnemu
narodowi. Stalin odbił flachę "stolicznej" na sławę zwycięstwa polskiego
proletariatu, a PPR przestało się maskować i krępować. Otrzymawszy
"legitymacje" od narodu, zaczęło na całego rozprawiać się z reakcją
i agentami imperializmu, do których zaliczano wszystkich, nawet komunistów,
jeśli uważali się za Polaków. Mikołajczyk cudem uciekł, unikając zamordowania
po pokazowym procesie, a zachód zamknął gębę. Wybory się odbyły,
Stalin dotrzymał słowa. A zresztą, co tam Polska - ta już dawno była
sprzedana - ważne jest ZSRR, na nim można zarobić.
Realizując wytyczne partii, UB wzmogło terror. Ludzie niknęli
z biur, domów, szkół z dnia na dzień i niebezpiecznie było się o nich
pytać. Rozwinęło się donosicielstwo. Skończyły się swobodne rozmowy. Jedno
niefrasobliwie wypowiedziane słowo wystarczyło, by pożegnać się z życiem
na zawsze, albo gryząc ojczystą ziemię albo dożywotnio kopiąc złoto na
Syberii. W szkole też zaczął się bać jeden drugiego. Skończyły się
wszelkie koleżeństwa. Każdy ograniczał kontakty jedynie do kilku
sprawdzonych kolegów. Sprawdzonych, to powiedziane na wyrost, bo
weryfikacji mogło dokonać dopiero UB.
Właściwie mam dwóch przyjaciół. Lecha Cyca, stryjecznego
Marysi Olejkównej i Leszka Czerskiego. We trójkę chodzimy do jednej klasy
i wspólnie spędzamy czas po lekcjach. Leszek Cyc jest w moim wieku, trochę
niższy, ma czarne, kręcone włosy i starszą o dwa lata siostrę, Krystynę.
Dziwnym zbiegiem okoliczności Leszek, młodszy ode mnie o dwa lata
ma też czarne ale proste włosy i siostrę starszą o dwa lata, też
Krystynę. Obie ich siostry mi się podobają, ale każda inaczej. Lecha,
budzi pożądanie, pachnie zmysłowością, Leszka zaś, szczupła, wysoka,
porusza serce... Obie jednak nie zwracają uwagi na moje "zaloty". Jestem
za młody, one patrzą za prawdziwymi kawalerami, którzy ewentualnie będą
nie tylko ściskać po kątach ale i się ożenią.
Czasu mamy dużo bo nikt z nas po lekcjach się nie uczy.
Ja z zasady umiem przerabiany materiał, a im się nie chce. Łazimy
więc po zakamarkach Zamościa, szukając przygód. Stare budowle, wpół
zasypane lochy i nasza fantazja wywołują starodawne historie kiedyś
przeczytane lub zasłyszane. Wraca czas rycerski, czas sławy i chwały.
Nie możemy tak żyć, kiedy Ojczyzna w potrzebie - postanawiamy
założyć organizację, tajną organizację. Będzie to organizacja wojskowa
mająca na celu oswobodzenie Polski od sowietów i nazywać się będzie
Orły Polskie, skrót OP. Napisałem regulamin, ustaliliśmy stopnie,
hierarchie - naturalnie dla mnie przewidziano stanowisko głównodowodzącego,
a dla Leszków zastępców - i ułożyłem hymn: na melodię warszawianki.
Teraz powinniśmy przystąpić do werbowania członków. Przewidujemy
organizację "naszego wojska" piątkową, ale zanim wystąpimy z agitacją
trzeba dokonać jakiegoś czynu. Trzeba stworzyć fakt, który dałby początek
historii naszej organizacji. Coś w rodzaju Pierwszej Kadrowej.
W miejskim parku, na stawie, ZWM z wielkim szumem ustawiło
kilka kajaków dla swoich członków, na przynętę. Zapisz się do ZWM, to
będziesz mógł sobie po stawie popływać. Te kajaki wybraliśmy za cel naszej
akcji. Zbieram od zastępców meldunki o rozpoznaniu i podejmuję decyzję.
Wydaję rozkaz bojowy i... teraz dopiero, kiedy trzeba wyjść z pokoju,
zaczyna działać cykoriometr. Boję się, ale nie daję poznać po sobie,
jak chyba każdy z nas. Ubieramy się na "szaro", i przez chwilę
zastanawiamy, czy by twarzy sadzą nie posmarować, ale odrzucamy
ten pomysł - pomimo późnej pory moglibyśmy zwrócić uwagę przypadkowego
przechodnia. Z siekierkami za pazuchami opuszczamy naszą bazę - pokój
Leszka, i idziemy w mroczną noc. Noc okazuje się wcale nie taka mroczna
tylko księżycowa, jasna. Deprymuje to nas zaraz na progu naszego
działania, ale pocieszamy się chmurkami, za które raz po raz chowa
się księżyc. Wchodzimy do parku i pod osłoną cienia płaczących wierzb,
dochodzimy do brzegu stawu. Tutaj cień się kończy, a przed nami jaśnieje
płaszczyzna zalana księżycowym światłem. Jak na komendę stajemy w
milczeniu. Nikt się nie odzywa i nikt nie zdradza ochoty wychylić
się z cienia. Czuję jak serce zaczyna mi pikać, a umysł opanowuje
podniecenie. Czuję strach, a jednocześnie wiem, że muszę to
zrobić. Jeśli teraz nie zrobimy tego co postanowione, to cała
nasza organizacja nic nie jest warta, to my nie jesteśmy do niczego
zdolni. Zostaniemy na całe życie tchórzliwymi niewolnikami.
Przemagam strach i jak przy skoku do zimnej wody, zamykam oczy przestając
zastanawiać się nad swoim czynem, z cichą komendą - za mną, wypadam
z cienia i biegnę w stronę kajaków. Nie zważam już na nic, nie sprawdzam,
czy nas ktoś nie podpatruje, po prostu boję się, że najkrótsze nawet
zatrzymanie spowodować może wahanie i powrót strachu. Niech się dzieje
co chce, trudno - rąbię z determinacją kajaki, aż drzazgi lecą. Obok
pracują drżącymi rękami - widzę to - moi zastępcy. Kiedy podziurawiliśmy
kilka, daję sygnał do odwrotu. Biegniemy co tchu, coraz prędzej,
coraz prędzej, byle do miasta, byle w uliczki. Potem staramy się
iść normalnie, ale strach przyspiesza nasz krok, tak, że w rezultacie
posuwamy się swoistym marszobiegiem. Na chwilę opanowujemy się, parę
kroków normalnie, ale zaraz truchcik coraz szybszy, szybszy, jakby
kto gonił, nie oglądamy się jednak, jak na cmentarzu... Nie było to
za odważne i trochę się przed sobą wstydzimy, ale wykonany rozkaz -
rehabilituje zachowanie.
Następne dni to strzyżenie uszami, ale nie pojawia się
żadne echo naszego wyczynu. Za to w nocy niepokój. A jak ktoś nas
zobaczył? W każdej chwili mogą załomotać do drzwi. Więzienie albo i w
czapę... Nie cackają się, powiedzą że sabotaż i już. Rewolucyjne prawo.
Najważniejsze teraz - ciągle powtarzam - to nie wygadać się. Większość
i to znakomita większość wpadek spowodowana jest gadulstwem. Przychodzą
też refleksje. Szkoda trochę kajaków, ale cóż mogliśmy zrobić? Jak
się zemścić za naszych przyjaciół, krewnych, za nasz naród okrutnie
męczony... Zawsze coś ulega zniszczeniu, bez tego nie ma zemsty -
tłumaczę sobie, ale jednocześnie tracę ducha do następnych działań.
Nie rozmawiamy zresztą o tym między sobą. Jakby zapadła milcząca
zgoda na to, żeby nie przekształcać tego epizodu w dłuższą historię,
żeby pozostał tylko epizodem, schowanym głęboko w naszej jaźni. Bo
mimo przekonywania się różnymi argumentami o słuszności naszego działania,
wewnątrz pozostawał niesmak. Nie dawały spokoju wyrzuty sumienia,
myśl, że jednak postąpiliśmy niedobrze. Zniszczone kajaki nie mogły
służyć nikomu, ani komunistom ani pozostałej młodzieży, a naprawa
wymagała wysiłku, pracy i materiałów. A cośmy osiągnęli? Tylko strach,
że sprawa się wyda i nas zamkną. Starałem się nie dopuszczać o tym
myśli do siebie, bo gdyby tak się stało, to nie tylko, że utraciłbym
najlepsze lata, możliwość przygotowania się do życiowego startu ale,
co najbardziej mnie męczyło, zrobiłbym olbrzymi zawód mamie.
Zmarnowałbym cały jej wysiłek, jej staranie o to, żeby tylko synek mógł
się uczyć, mógł wyjść na ludzi. A tu synek okazuje się wandalem,
przestępcą. Bo o aspekcie politycznym, na pewno nikt by nie wspomniał.
Skrupuły mieli widać też i Leszek z Lechem, bo nie wspominaliśmy już
więcej ani o tej sprawie ani o naszej organizacji. Zniknęła z pamięci,
przynajmniej tej naszej, zbiorowej, bo u każdego, w duszy na pewno
pozostał ślad na zawsze. Żeby jednak działać - w tym wieku
energia rozsadza człowieka - zapisaliśmy się do harcerstwa. Byliśmy
w wieku, skromnie mówiąc, "zaawansowanym" i bardziej odpowiednią
organizacją byliby skauci - przed wojną przechodzili do niej starsi
harcerze - ale władze nie pozwalały na jej odtworzenie, bały się,
że będzie to zgrupowanie potencjalnych partyzantów. Więc trudno,
zgodziliśmy się na krótkie spodenki i druchów od lat 14. Hufiec
jednak znalazł wyjście, by w jakiś sposób nas wyizolować. Ostatecznie
dwudziestoletnie chłopy mają trochę inne charaktery i problemy niż
czternastoletnie szkraby, utworzono więc specjalną drużynę żeglarską.
Musieliśmy sobie sprawić "żeglarskie" mundury: długie, granatowe spodnie,
białe bluzy z kołnierzami marynarskimi i czapki, też "marynarskie" (na
gimnazjalne maciejówki nakładaliśmy białe pokrowce). Naszym godłem była
kotwica z nabitą na niej lilijką harcerską. Z mundurem miałem kłopot, bo
i skąd go wziąć. Mamie ledwie napomknąłem, ale nie miałem sumienia
nalegać. Jedynym źródłem naszego utrzymania były w dalszym ciągu
te ciężkie skrzynie dźwigane na plecach przez mamę do Warszawy. Poświęcenie
mamy dla mnie było jednak ogromne, uszyła mi mundur. Paradowaliśmy
więc na uroczystościach, do kościoła, na czele hufcowej kolumny,
zaraz za sztandarem, ozdabiając szarość i zieleń harcerską niespotykanym
tu kolorytem. Granat i biel. Marynarze słodkich wód, jak nas zazdrośni
o powodzenie u dziewczyn, zaczepiali. A bardziej zjadliwi dorzucali:
- A na czym to druh pływał i gdzie?
Takie pytanie w damskim towarzystwie zamykało człowiekowi od razu
gębę i zmuszało do szybkiego odwrotu. No bo cóż można było odpowiedzieć,
kiedy nikt z nas w życiu na niczym nie pływał, ba, nawet porządnej
wody nie widział. W Zamościu był tylko rowek szumnie nazywany Łabuńką.
To mundury stworzyły nas z dnia na dzień żeglarzami i sami czuliśmy
się trochę jak hochsztaplerzy. Na zbiórkach jednak uczyliśmy się
terminów żeglarskich z cudem zachowanego sprzed wojny podręcznika,
żeby nie puszczać "plamy" szczególnie w towarzystwie dziewczyn.
Ale najbardziej lubiliśmy "zabawy wojskowe". Ćwiczyliśmy musztrę,
nawet angielską - ze śmiesznie wysoko podnoszonymi kolanami - marsz
ubezpieczony, tyralierę itd. Ćwiczenia wykonywaliśmy z wielką ochotą
i chociaż nikt tego głośno nie mówił, każdemu się zdawało, że jesteśmy
oddziałem, który jeśli tylko będzie potrzeba kije zamieni na karabiny,
a strzelać wszyscy umieli...
Rok szkolny skończył się podwójną radością. Zdałem do czwartej,
i został zorganizowany dla nas obóz żeglarski nad Wisłą. Cieszyła
się cała drużyna. Nareszcie przestaną z nas drwić. Uciechę przyćmiła
trochę wysokość opłaty. Jak się okazało, władza nie chciała
dać ani grosza. Harcerstwo to sama reakcja. I była to prawda, większość
harcerzy była patriotami. Ale już, o czym mieliśmy się dowiedzieć
w niedługim czasie, szykowano nowe harcerstwo "czerwone". Już tacy
jak Kuroń i inne sowieckie pachołki, szkolili się na kursach agitatorów.
Wysoka opłata wynikała więc z organizacji obozu przez chorągiew lubelską
własnym sumptem. Jedyne, co udało się chorągwi załatwić, to trochę
żywności z szerokiej rzeki płynących do Polski darów UNRRA. Posmutniałem,
bo bardzo, bardzo chciałem pojechać. I jak to u mnie, nie umiałem
tego ukryć. Zauważyła to mama i znowu czegoś się wyrzekła, dodatkowo
wykonała "kurs" i dała synkowi na opłatę, niech będzie szczęśliwy.
Pojechaliśmy do Puław pociągiem, a dalej, na drugi brzeg Wisły berlinką,
popychaną przez dwóch orylów.
Na miejscu niespodzianka, zamiast pięknych jachtów,
stos sosnowych, świeżych desek. Żadnej pływającej skorupy, choćby
połamanego kajaka, nic. Przez dziesięć dni zbijaliśmy z nich
"szalupy". W końcu spuściliśmy na wodę kilka kryp, które trudno było
porównać do czegokolwiek pływającego. Były to baliowate, drewniane
pudła, których burty zbite były z nieheblowanych desek, pełnych drzazg
i zadziorów. A w wodzie stawiały taki opór, że trzeba było czterech
mocnych wioślarzy, by ruszyć krypę w pożądanym kierunku. Wiosła
też były swoistego rodzaju erzacem prawdziwych. Po prostu drągi z
końcami obstruganymi na płasko, ciężkie i szorstkie: po pół godzinie
wiosłowania zapewniały na dłoniach bąble jak balony. Ale w końcu radość
z floty była ogromna.
Żeby uczcić to wydarzenie urządziliśmy ognisko, na które
przywieźliśmy, naturalnie naszymi "okrętami", harcerki z obozu na drugim
brzegu, poniżej Puław. Wszyscy byli w wielkim napięciu, bo każdy kontakt
z dziewczynami był czymś nadzwyczajnym. W szkole osobno, w harcerstwie
też, nawet obozy w odpowiedniej odległości, żeby broń Boże cnoty
czystości nie skalać, a krew szumi... Do tego amerykańskie wyżywienie
z UNRRA. Konserwowe klopsiki z makaronem, wołowina, konina, ananasy,
biszkopty, ba, nawet cukierki i czekolady. Po takim żarciu nic więc
dziwnego, że od rana nie mogliśmy doczekać się gości. Nawet cztery
godziny codziennego wiosłowania, nie było w stanie odwrócić myśli
od d... Ostatecznie chłopy na schwał - ja miałem osiemnaście lat
i wcale nie byłem najmłodszy - o czym mieli myśleć. Cały dzień więc
pod wrażeniem ogniska.
W końcu wieczorem nareszcie płonie. Snop iskier ulatuje z
buchającego ogniem stosu, sięga wysoko, aż hen, po czubki sosen,
my wokół po turecku, a przed nami, na tle czerwonej jasności, ogniskowe
występy. Nasi rewelersi ze Sternadlem na czele (drużynowym łowcą
serc) odśpiewują swój popisowy "Kask" co ma trzy rogi, a ja siedzę
obok krągłej rudej harcerki. Nie specjalnie ładna, popstrzona piegami
buzia, grubo wykrojone usta i długi warkocz puszczony do pasa. Były
ładniejsze, ale moje szanse skromne. Różni Sternadlowie, Fikusy
czy Ćwieki, szarża, artyści, a do tego elokwentni, doświadczeni,
(starsi ode mnie o te kilka lat) pozgarniali z miejsca co ładniejsze.
Ta siedząca obok wydaje mi się samotna, ale nie patrzy na mnie. Ja też
niby nie zwracam na nią uwagi. Siedzimy obok siebie ale żadne ani słowa.
Bardzo chciałbym jakoś zaczepić, zapoznać się, ale jak to zrobić? Serce
kołacze, ręce drżą i cały jestem spięty, jakby dusiło zatwardzenie.
Wyobraźnia podgrzewa ciało. Myśli przelatują gnane podnieceniem. Czuję
już jej usta, jej uścisk, słyszę szept... Spoglądam na nią
ukradkiem, ale ona nawet nie drgnie. Wcale nie patrzy w moją stronę.
Śmieje się z podskakującego Sternadla, a może do niego się śmieje?
Włosy jej, gdy potrząsa głową odpędzając komary, co chwila czerwienią
się blaskiem ogniska, raz nawet jej warkocz musnął mnie po karku,
aż mnie zatkało. Teraz - pomyślałem. A ona jakby odczytała moją myśl,
jeszcze popatrzyła na mnie i... odwróciła się obojętnie do ogniska.
Nie zdążyłem nic powiedzieć. Nie wiedziałem zresztą co. W głowie pustka.
Czuję się jak aktor, gdy mu trema zetnie pamięć, a sufler dłubie w nosie.
W końcu przemagam się, mobilizuję i z determinacją godną bohatera idącego
na pewną śmierć zaczynam:
- Jakiego miasta jest ten herb, druhno? - lekko dotykam palcem szarego
mundurowego fartuszka.
Odwraca głowę niechętnie i dziwi się:
- Herbu druh nie zna? Naszej chorągwi, lubelskiej?
- A rzeczywiście - bąkam zdławionym głosem, a w ustach sucho. Sahara.
Zrezygnowany kiwam głową i już mam się z goryczą porażki odwrócić
na zawsze, gdy nagle słyszę jak mnie usprawiedliwia.
- Ciemno, trudno rozeznać, a druh skąd? - Pochyleniem głowy zdradza
pewne poufałe zainteresowanie. To zdanie dodaje mi z miejsca pewności.
Pamięć wraca, a język zaczyna się obracać, jak śruba motorówki gdy
idzie całą na przód. Po chwili okazuje się, że występy już
Aliny nie interesują i zgadzam się z nią w zupełności, że niewygodnie
tu się siedzi. Wolałaby na spacer. Mieszka w dużym mieście, Lublinie,
i ma mało okazji do kontaktu z przyrodą, a tak ją lubi. Wymykamy
się więc po kolei z świetlistego kręgu ogniska w mroczny las. Omijamy
wartownika i idziemy nad rzekę. W miarę oddalania od obozu bezchmurne
niebo jaśnieje, i spoza czarnych koron drzew wyglądają gwiazdy. Zapach
wody od Wisły, a od lasu gęsta woń ziół i żywicy w powietrzu rozgrzanym
dziennym upałem. Cisza. W oddaleniu jasna plama ogniska, bezgłośna
z tej odległości, jak wygasła kometa, wyznacza miejsce obozu. Alina
siada na ściętym drzewie, ja poniżej na pachnącym, ciepłym igliwiu,
i kiedy zastanawiam się jak przejść do następnych kroków, Alina zaczyna
opowiadać, naturalnie o sobie: że się uczy w gimnazjum Sobolewskiej,
że chodzi na taniec, że... że... Gada jakby w transie. Nic z ciszy,
nic z nastroju, zasłuchana w siebie, tokuje jak cietrzew na wiosnę...
Zaczynam się niecierpliwić. Czas umyka, ognisko lada moment się
skończy, a ja marnuję okazję, na wysłuchiwanie monologu nieznanej
dziewczyny... W końcu zrobiła pauzę...
Nad Puławami groźnie zagęszcza się ciemność. Zaczynają przelatywać
błyskawice, bezgłośnie, ale wygląda na burzę.
- Pięknie tutaj - mówię, i ujmuję Alinę za rękę.
Daje mi ją bez oporu i wolno nachyla się do mnie. Milczy,
tylko jej ręka poci się coraz bardziej. Jestem w niewygodnej pozycji,
siedzę niżej i przekrzywiony. W nogach czuję lekkie zdrętwienie.
Wyciągam szyję jak najdalej, żeby dotknąć jej policzka i natrafiam
na usta. Bezwolnie rozchylone starają dopasować się do moich, gdy
nagle czuję w nogach już nie drętwienie lecz kłucie. Co gorzej, ktoś
jakby igłą w tyłek, aż podskoczyłem. Zrywam, się na proste nogi i macam
rękami po nogach, tyłku...
- Nie umiem się całować, nie gniewaj się - szepce Alina i obejmuje
mnie za ramię, ale mnie już nie amory w głowie. Pod palcami wyczuwam
drobne, miękkie, jakieś zwitkowate żyjątka. Mrówki! Cały tyłek piecze.
- Uciekamy - wołam - usiedliśmy na mrowisku!
Odbiegamy potykając się w ciemnościach. Alina przestraszona zaczyna
omiatać łydki i nagle wybucha śmiechem.
- Szkoda, że jeszcze nie nazywasz się Tadeusz - śmieje się
jak szalona.
Skrępowanie pryska bez śladu. Czuję jej bliskość i wydaje
mi się, że znam ją od lat. Obejmuję i całuję w usta. Oddaje pocałunek.
Jeśli nie umiała, to szalenie w tej materii zdolna - przelotna refleksja.
Tylko po co ten język. Całujemy się do utraty tchu. Nie widzimy nocy,
lasu, ogniska.
Bliska błyskawica przywraca nas do rzeczywistości. Przytomniejemy.
Gdzie ognisko. Najmniejszego nawet odblasku. Okazuje się, że
dawno już się skończyło i druhny odjechały. Na szczęście oboźny pozwala
wziąć łódź. Ale frajda. Będziemy sami, we dwoje, z dała od ludzi.
Szybko spycham krypę i za wiosła.
Noc ściemniała, barwą zrównała się z wodą i płyniemy jakby
zawieszeni w kulistej czerni, poprzetykanej tylko tu i ówdzie złotymi
ćwiekami gwiazd. Ale romantyczny nastrój szybko mija. Wiosła ciągnę
z całej siły ale nie czuję efektu, krypa jakby zanurzona w smole,
zda się stoi w miejscu. Do tego coraz bliższe błyskawice. Już zaczyna
dochodzić przewlekły grzmot zbliżającej się burzy. Zaczyna być groźnie.
Już nie w głowie poetyckie metafory "płyniemy zanurzeni... etc."
lecz z wielkim wysiłkiem staramy się jak najszybciej przebrnąć przez
groźną ciemność. Ja wiosłuję aż siódmy pot na mnie występuje, Alina
czerpakiem wybiera wodę, nierówne deski przepuszczają jak sito, a
brzegu nie widać. Całowanie, przytulanie się, myśli o tym dawno już
uciekły z głowy. Pozostała tylko jedna, żeby Alinę całą dowieść do
brzegu, żeby nie utopić. Już nie walczę z prądem, niech znosi, byle
tylko do brzegu. Dotknąłem jaśniejszej plamy na wodzie. Piaszczysta
mielizna. Nareszcie. Wyskoczyła zręcznie z tenisówkami w ręku, zachlupotała
nogami po wodzie i zniknęła jak zjawa w gęstniejącej ciemności nocy.
A ja dobrze się natrudziłem, na przemian to wiosłując, to wyczerpując
wodę, nim powróciłem do obozu. Bez sił wyciągnąłem się na brzegu i
patrzyłem w niebo. Burza pożerając pół nieba, zatrzymała się
gdzieś za Puławami ale nade mną świeciły gwiazdy, promieniując nieśmiałą
poświatą. Przeżywałem. Trwało to tak krótko, a jeszcze czułem
dotyk szczęścia. Alina przemieniła się w piękną, miedzianowłosą dziewczynę,
o wykrojonych zmysłowo, pełnych ustach. A jeszcze jej zapach - jak
pani dziedziczki z Tarnawatki - i czuły, melodyjny, miękki głos...
Od razu zakochała się we mnie i... była taka czuła, taka czysta,
a przy tym o tak gorącym temperamencie... Powoli wszystkie
marzenia lokowały się w tym obrazie, który w końcu niewiele miał
wspólnego z rzeczywistością, a jeszcze upiększany przez lata pozostał
jako wspomnienie czułej, niespodziewanej ale króciutkiej, prawie
że idealnej miłości.
Na zakończenie obozu odbyły się egzaminy na stopnie żeglarskie.
Zdałem na sternika łodzi wiosłowej i byłem z tego bardzo dumny. Już
nie czułem zażenowania gdy ktoś zawołał: ej żeglarzu!