Po powrocie dowiedziałem się, że są jeszcze miejsca na obozie
harcerskim w Gorcach pod Nowym Targiem. Ten obóz finansowany był przez
kuratorium, opłata minimalna, więc jeszcze mogłem mamie swoim wyjazdem
ulżyć. Jedyne trudności miałem z mundurkiem harcerskim, szczególnie z
bluzą. I tu niespodziewanie poratował Wacek Polepa, kolega ze stancji.
Po wojnie wyzwolony przez Amerykanów w Niemczech, gdzie przebywał
na robotach, przywiózł kilka wojskowych bluz amerykańskich. Budziły
one zarówno krojem jak i materiałem powszechny podziw i zazdrość.
Pożyczył mi jedną koloru khaki. Krótkie spodenki miałem, czapkę kupiłem
i... pojechałem.
Obóz był rozbity w pobliżu Nowego Targu. Godzinę drogi z dworca.
Trochę się spóźniłem i przyjechałem sam, ale dopytałem się górali i
trafiłem. Zameldowałem się u komendanta. Mały, łysy, z zimnymi oczkami,
w krótkich spodenkach przypominał podstarzałego hitlerjugend. Wąskie
zaciśnięte usta w grymasie ironicznego uśmiechu. Antypatyczny typ. Ale
cóż mi komendant, nie będę z nim w namiocie mieszkał.
Był sierpień i poranki w górach były bardzo zimne. Do tego często
padał deszcz, a namioty stały w wąskim wąwozie, gdzie przez cały
dzień nie docierało słońce. Wszystko butwiało, gniło, i trudno się
było rozgrzać. Pomimo to komendant osobiście dopilnowywał codziennej
pobudki i gimnastyki. Po takiej gimnastyce wszyscy byli zmoczeni
na cały dzień. Po kilku deszczowych dniach, połowa z nas miała już
katar i grypę. Ale najważniejsze było jedzenie, bardzo słabe. Chleb
i kartofle, kartofle i chleb. Trochę marmolady i czasami śledzie.
I tak codziennie. Nawet w połowie nie umywało się do tego, co jedliśmy
w obozie nad Wisłą. Chociaż tu gotują kucharki, a tam dyżurni druhowie.
Jest źle. Wytrzymać trudno. Kiedy upłynęło półtora tygodnia
i żadnej zmiany, (obóz miał trwać 3 tygodnie) z kilkoma kolegami
poszliśmy do namiotu komendanta. Dość głodowania, chcemy zobaczyć
rozliczenie. Ale ten rozmawiać wcale nie chciał. Zaczął krzyczeć,
że nas z obozu wygoni, do szkoły opinie wyda itd. Moi towarzysze
niespodziewanie zaczęli płaczliwie się tłumaczyć, że oni nie chcieli
ale ja ich namówiłem i chyłkiem czmychnęli z namiotu. Zostałem sam.
Splunąłem za nimi z pogardą, tak jak postępują w książkach wobec zdrajców
ludzie honoru i dalej stałem przed nim. Czekałem na rozliczenie. Nie pokaże
to sam wyjadę, nie musi wyganiać. Zmiękł. Przestał krzyczeć. Do końca obozu
niedługo, a z jedzeniem postara się coś zrobić, nie ma sensu żebym
wyjeżdżał.
- Niech druh wraca do namiotu i zapomnijmy o całej sprawie.
Ja jednak się uparłem. Nie pokaże, wyjeżdżam. Zresztą nie chciało
mi się tu już dłużej być. A teraz, kiedy przekonałem się jakie łachudry
wokół, tym bardziej. Jeśli nawet potem będę żałował, wyjeżdżam.
Szybko więc spakowałem plecak, wsadziłem spod siennika butelkę wina i
hajda na dworzec.
Wino - może to dziwić u harcerza, który nie pije, nie pali, etc.,
ale właśnie dlatego je miałem. Nie wypiłem. Wiozłem do domu jako
wygraną. Zdarzyło się to na odpuście w Ludźmierzu, w poprzednią niedzielę.
Górale i góralki w tutejszych ubiorach - kolorowo, gwarnie
i wesoło. Dziewczyny chętne znajomości, więc bez trudu poznałem z
kolegą dwie jędrne góralki. Ładne były, a gwara dodawała jeszcze
szczególnego uroku. Chodziliśmy więc razem oglądając stragany, jak
to na odpuście, aż trafiliśmy na jeden w którym na ławie ułożony
był w zmyślny sposób stos pustych puszek po unrowskich
konserwach.
Stojący przy nich nawoływał:
- Kto tymi trzema kulami, a były to kule ze starych pończoch
wypchanych szmatami - celnie rzuci i przewróci te puszki, wygra butelkę
wina.
Dziewczynom bardzo się to spodobało, wołały, żeby rzucać. Jedna
nawet tak przytuliła się do mnie, że aż któryś z naszych z zazdrością
ostrzegł:
- Niech druh uważa, bo jeszcze jakiś zazdrośnik ciupaszką główkę
pomaca. Ale dziewuchy się śmiały:
- Z naszej wsi nie ma żadnego chłopaka, nie ma się czego bać - niech
rzuca, na pewno zrzuci te puszki. Nie mogłem odmówić. Bo jak można,
kiedy dziewczyny widzą w tobie bohatera. A podobały mi się. Pomimo
że w grubych, wełnianych spódnicach, spocone, pachniały przyjemnie,
czystością. Nie zalatywał znajomy wiejski zapaszek. Opłata była niewielka
i wynosiła jedną dziesiątą ceny wina, więc czysty zysk, kwestia tylko
trafienia. Zapłaciłem i wziąłem trzy kule. Wtedy dziewczyna,
ta "moja", chwyciła mnie za rękę i bez skrępowania, pod spódnicę.
Poczułem krągłe ciepłe kolano, i równocześnie przypływ uczucia w
spodniach. Ale to trwało krótko, tylko na szczęście. Wokoło śmiech gapiów.
Ale baba spragniona. Ja widziałem jednak tylko kule przed sobą i ciepło
dziewczęcego kolana w sobie. Czułem się jak rycerz w obronie
czci damy wstępujący w szranki. Skupiony rzuciłem pierwszą kulą.
Trafiła w środek burząc piramidkę. Wszystkie puszki wywróciły się i
spadły, z wyjątkiem dwóch skrajnych. Sytuacja bardzo trudna. Puszki stały
oddalone od siebie o dobre pół metra i żeby je przewrócić, trzeba było
każdą trafić z osobna. Przez tłumek przeszedł szmerek zwątpienia.
Czułem jednak przy uchu oddech dziewczyny, więc nie zwracając uwagi
na otoczenie, rzuciłem drugą kulą i trafiłem. Została tylko jeszcze
jedna. Zawahałem się. Poczułem ogarniające zdenerwowanie i zwątpienie.
Na pewno nie trafię, myślałem zniechęcony. Wtedy znowu ta "moja"
przysunęła się do mnie i dotykając moich pleców piersiami opiętymi
w ozdobny staniczek, aż popiskując z podniecenia urywanym głosem
zaszeptała do ucha:
- Nie bój się, co się boisz, ciepnij, no, ciepnij, aby prędko.
A co mi tam, pomyślałem - i momentalnie spłynął na mnie spokój.
Uniosłem rękę, przycelowałem i rzuciłem. Kula trafiła w puszkę i
przewróciła na deskę, lecz nie zrzuciła.
- Dawaj pan wino, wygrał - zawołały dziewczyny podskakując z uciechy,
ale facet się ociągał.
- Puszka nie spadła z ławki, wynik nie ważny - dowodził. Chociaż
przedtem tak nie mówił. Sytuacja stawała się niewyraźna. Ten
od puszek chłopem był na schwał i o tym, żeby siłą wygraną odebrać
nie miałem co marzyć. Ale tu znowu dziewuchy.
- Oszukaniec, oszukaniec - zaczęły krzyczeć. Górali zbiegało się
coraz więcej.
- Oddaj wino - zaczęli wołać. Do Dunajca, oszusta, cepra.
Temperatura błyskawicznie rosła. A że góralski ludek krewki,
prędki od słowa do czynu, ten od puszek nie ociągał się dłużej, szybko
podał wino, żebym tylko odszedł. Na pamiątkę zrobiliśmy sobie
w czwórkę pamiątkowe zdjęcie i zaczęliśmy się rozglądać za spokojnym
miejscem, gdzie by można było uhonorować zwycięstwo : "winem, kobietą
i śpiewem", gdy napatoczył się komendant.
- Harcerz i wino - oburzył się. Jak ma ojczyzna istnieć, gdy nie
przestrzega się podstawowych praw, jak by tak Zawisza... i dalej
w tym stylu.
- Dobra, dobra, powiedziałem, zawiozę wino do domu, do rodziców,
zgodziłem się z nim, ale czar odpustu prysnął, dziewczyny też.
Pozostało mi więc tylko wino i piętnaście kilometrów pieszo.
Wino dotrzymałem do końca wakacji. Uświetniło ostatni ubaw kawalerski
Wacka. Bo Wacek się żenił. Ta mała tak długo właziła do łóżka, aż
raz wylazła z brzuszkiem i starzy, którzy przedtem kręcili głowami na
takiego kawalera jak Wacek, a że gołodupiec, że chuchrowaty i różne takie
jeszcze rzeczy wynajdywali, przestali się sprzeciwiać. I Wacek przeprowadził
się do Jasi. Zostaliśmy z Józiem i nie było sensu płacić dalej za
pokój "trzyosobowy". Poszukaliśmy mniejszego, tańszego.
Znaleźliśmy taki na drugim piętrze, w kamienicy naprzeciw
"kawalera" (dawnych koszar kawaleryjskich, gdzie obecnie mieściła
się szkoła handlowa). Był to mały pokoik w którym z ledwością mieściły
się nasze dwa łóżka, z kłopotliwym wejściem przez ogromny pokój gospodarzy.
Miał jednak podstawową zaletę, był tani. W pokoju przez który
musieliśmy przechodzić, spali gospodarze i dwie córki. Gospodyni,
potężna baba, a gospodarz jeszcze większy, razem chyba z dwieście
kilo, kiedy sobie wypili, nie krępowali się niczego. Nie przerywali
nawet kiedy przechodziliśmy. Rżnęli się z takim impetem, aż obawialiśmy
się, że dom wpadnie w rezonans i wszyscy zginiemy pod ciężarem ich
miłości. Starsza córka Cecylia, mężatka ale samotna, męża zostawiła
we Francji. I młodsza, osiemnastoletnia tłusta Agata, byle co czerwieniąca
się i chichocząca. Cecylia w eleganckim negliżu, jak sama nazywała
niedoprany szlafrok, w którym całymi dniami wylegiwała się w łóżku.
I tak jakoś się zdarzało, że ilekroć przechodziłem, zawsze coś gołego
miała na wierzchu. A to pierś, a to kawał brzucha z pępkiem, a raz
kiedy leżała na brzuchu to wystawiła gołe półdupki. Podniecała
i intrygowała tym swoim zachowaniem: zimnym i obojętnym. A przecież
czułem, że coś w tym jest. Nieraz zadawałem sobie pytanie, chce czy
nie chce. Próbowałem ją zaczepić jakąś aluzją, ale robiła wyniosłą
minę i w milczeniu spoglądała na mnie jak obrażona, jednocześnie
odsłaniając wyżej gładkie uda. Przypominały mi panią M. z Tomaszowa.
Chodziłem podniecony i nie mogłem się uczyć. I jeszcze jak by było
za mało igraszek "Francuski" Cecylii, pewnego razu zastałem drzwi naszego
pokoju zamknięte na klucz. Odgłosy szamotania i głos Józka: przyjdź za
pół godziny... Okazało się, że Józek, jak sam powiedział, grzmocił
Agatę, tę olbrzymią, infantylną dziewkę.
- Sama się położyła, opowiadał mi przestraszony - żeby tylko
co nie było, bo będą chcieli, żeby się żenił.
- Może to ukartowano - podważałem z zazdrości męski sukces. Trudno
znieść kiedy dziewczyna nie zwraca uwagi, a koledze sama się pcha
do łóżka.
Agata jednak nie myślała o małżeństwie, tylko wykorzystywała każdą
wolną chwilę, kiedy Józek był sam. Niby trochę narzekał, że baba
nie daje mu spokoju, ale w gruncie rzeczy był dumny jak paw. Tego
już nie mogłem ścierpieć. Jak można się uczyć w pokoju pachnącym
burdelem.
Wyprowadziłem się do Mietka Kletowskiego, aż pod koszary.
Była to opuszczona, prawdziwa, kryta strzechą wiejska chata, jakiejś
jego dalekiej ciotki czy babki. Pozostałość z jednej z wiosek dawniej
okalających twierdzę Zamość. Swojego rodzaju zabytek dawnego wiejskiego
budownictwa. Do sieni wchodziło się dwa schody w dół, bo z
wiekiem cała chałupa się zapadła. W sieni polepa zamiast podłogi,
zimna latem i zimą. Na lewo obszerna izba z glinianą kuchnią i małym
okienkiem wychodzącym na ulicę tuż nad ziemią, a po prawej ciemna
komora - składowisko różnych rupieci. Izba do złudzenia przypominała
pokój Oliskich. Była przytulna, swojska, trochę duszna z zapachem
grzyba, ale kto by tam wtedy na takie drobiazgi zwracał uwagę. Najważniejsze
było, że byliśmy sami, tylko we dwóch. Razem sprzątaliśmy, paliliśmy
w piecu, szliśmy do szkoły.
Mietek był świetnie zbudowany i należał do szkolnego klubu
sportowego. Zazdrościłem mu zręczności fizycznej. Radził mi:
- Ćwicz przy każdej okazji. Idziesz, widzisz rów, przeskocz sobie,
widzisz płot - przeskocz. Nie chodź, a biegaj. Ot, czasami stań sobie
na rękach. Porzucaj wielkim kamieniem...
Dobrze mu tak mówić, kiedy on wszystko to potrafi, a mnie nic nie
wychodzi. Rowu nie przeskoczę, bo strach nie pozwala. Rozpędzę się,
nabiorę szybkości i... zatrzymam się nad krawędzią. Płotu tym bardziej,
a stanąć na rękach? Gną się jak ze słomy i walę plecami na podłogę...
Nie, sportowca ze mnie nie będzie. Zresztą nie mam czasu,
bo dziewczyny ostatnio strasznie absorbują, ale bez efektów. Ot,
jakiś przelotny pocałunek. Czasami trochę szamotania gdzieś w kącie
i to wszystko. Spać nie mogę, myśleć o czym innym, wprost opętało.
Przed wojną podobno w bogatych mieszczańskich domach, gdy syn z szumu
krwi dostawał zajoba, tatuś fundował mu dobrą kurwę i zdrowie wracało
- ja niestety zdany byłem na siebie. Jestem w jakimś dziwnym
rozdwojeniu. Jedne dziewczyny wywołują łomot w skroniach, obraz spoconego
brzucha Michalczuczki czy rozkraczonych nóg Łabajki, odbierają sen
w nocy, pozbawiają koncentracji, gdy na widok innych serce się roztapia.
One są właśnie przedmiotem marzeń o przyszłości. Z ich obrazem zasypia
się spokojnie i szczęśliwie. A myśl, że mogą coś mieć pod majtkami
wydaje się wstrętna i świętokradcza. Jednak ani jedne
ani drugie dziewczyny nie zwracają na mnie uwagi. Za to za Jurkiem
wodzą oczami. Nawet oglądają się za nim, ale on nic. Jak by ich nie
widział. Mówię mu nieraz:
- Chodź, podejdziemy, a on:
- Po co?
- No wiesz, pogadamy, może się umówimy...
- E, o czym tam będziemy gadać. Z dziewuchami? Nudno.
A kiedy nalegałem bo akurat okazja, - idę spać - odpowiadał,
i zostawiał mnie samego.
Mamy taką chatę, więc może prywatkę. Lech zobowiązał się staremu
podpylić wina - namawiam, ale Jurek - nie. On nie pije i bab tu do
domu nie będzie zapraszał.
Przezimowałem, a na wiosnę zacząłem szukać mieszkania.
Spotkałem Gutka Zalewskiego, tutejszego.
- Szukasz mieszkania, właśnie mówiła mi jedna znajoma, że jak bym
kogoś znał... Sami są, bezdzietni, chłop do pracy, a babie nudno...
mrugnął do mnie. Pomyślałem - spróbuję, w ciągu roku szkolnego
ciężko coś znaleźć, więc choćby do wakacji. Na mrugnięcie nie zwróciłem
uwagi. Pokój pokazała mi gospodyni. Dość tłusta, piegowata, o piwnych
oczach i bladej cerze. Gospodarz w popołudnia nieobecny, pracował
jako bileter w kinie. Pokój w kształcie winkla, przechodni, pomiędzy
kuchnią i sypialnią. Bez okna tylko w suficie, świetlik. Taka adaptacja
szesnastowiecznego mieszkania do potrzeb dwudziestego wieku. Kamienica
jest bowiem jedną z otaczających rynek przed ratuszem. Ciemno.
Gospodyni widocznie zauważyła moje zniechęcenie, bo podała tak niską cenę,
że nie wypadało się nie zgodzić. Zamieszkałem. Cisza, prawie bezludnie.
Gospodarze uprzejmi, gospodyni aż z nadmiarem. W samym centrum miasta.
No, jakoś dożegluję do małej matury, myślałem sobie po żeglarsku,
jak przystało na patentowego sternika.
Minęło chyba ze dwa tygodnie, kiedy gospodyni zaproponowała
mi obiad:
- Stary poszedł do roboty więc zjemy we dwoje.
Podziękowałem grzecznie, ale stanowczo. Nie lubiłem zobowiązań,
miałem to w naturze, chyba od urodzenia, a tym łatwiej o to przyszło,
bo żołądek miałem wypchany caritasowym obiadem. Usiadłem więc
pod świetlikiem nad książkami i początkowo nie zwracałem uwagi na
krzątającą się panią domu. Dopiero po chwili zastanowiło mnie, że
już popołudnie, a gospodyni coś w sypialni bez przerwy robi. Co chwila
przechodzi, ociera się o mnie. Niby nic, ale rozprasza. Uczyć się nie
można. Ciągle w te i we w te. Do sypialni i z powrotem do kuchni. Sukienkę
zamieniła na szlafrok i dalej chodzi. Poły szlafroka rozwiewają się, a
spod niego jak dwie kopuły prawosławnej cerkwi, białe kule biustonosza.
Spojrzałem. Przechwyciła moje spojrzenie i zaraz bardziej rozpięta. Ruch
rozwiewa poły i tym razem wystaje brzuch i opięte na nim różowe majtki.
Zerkam nieznacznie na babskie wdzięki - i nagle czuję jej oddech na swoim
karku. Nie, ona nie chce przeszkadzać. Ona rozumie, że w gimnazjum teraz
tyle nauki... Nad zeszytem brzuch w różowych majtkach i mdlący zapach
fiołkowych perfum. Cyc trąca w ucho. Czegoż tak się uczy... palącą
twarzą dotyka policzka. Robi mi się gorąco. Jeszcze przez chwilę
nieśmiałość, rozsądek: tobie tylko tak się zdaje - staram się opanować,
ale promieniująca wielka chuć pozbawia woli. Z pół obrotu,
niby niechcący, dotykam ręką tłustego uda. Chwyta ją i schylona przytrzymuje
w kroku.
- Co ty wyprawiasz - zduszony szept z karminowych ust - to bezwstydne
tak dotykać... Jednocześnie wsuwa sobie rękę wyżej, aż do wilgotnego
kącika majtek. Przestraszony chcę ją cofnąć. Rzeczywiście, ma rację,
co ja wyrabiam, przecież ta kobieta może mieć syna w moim wieku...
Nie udaje mi się jednak wyrwać ręki z podwójnego uścisku uda i dłoni.
Skulona jak bokser po ciosie w żołądek, odwraca się od stołu w stronę
łóżka. Idę za nią jak cielę z ręką pomiędzy kolumnami ud. Kręci mi
się w głowie. Czuję bicie serca, ze strachu czy z podniecenia, sam
nie wiem, gdy nagle, gdzieś z podświadomości wypływa myśl: ona mi
się chce oddać! Ona naprawdę chce mi się oddać! I zaraz wątpliwości.
Co będzie potem, co powie jej mąż...
Na wzorzystej kapie, która przykrywa łóżko, szeroko rozlane,
popstrzone piegami ciało. Potężne piersi uwolnione od stanika zwisają na
boki, dotykając sutkami kapy. Niżej pod sfałdowanym tłuszczem brzucha,
kępa rzadkich, rudych włosów i groteskowo rozchylone tłuste uda z
cienkimi, jakby z innej figury łydkami. Michalczuczka, przez moment jak
błysk pioruna pojawia się wspomnienie, i ogień pożądania pozbawia mnie
wszystkiego: woli, rozumu, instynktu - a może to właśnie instynkt jest
twórcą tego co się dzieje? Gołe ciało emanuje zapachami. Od odchylonej
głowy mdły zapach fiołków, a niżej pot, czy jeszcze coś... Michalczukowa.
I nowa fala zalewa nieprzytomnością. Leży nieruchomo, oczy półprzymknięte,
ale spojrzenie uważne, czujne. Leży i czeka. Jej nagła nieruchomość sączy
we mnie zwątpienie. Zakochana stara kobieta zapomniała się - czytałem
coś niecoś na ten temat - i teraz leży, wstydzi się, i nie wie jak
wybrnąć. Przez gęstą firankę świetlika wpada popołudniowe słońce
i łagodnym blaskiem zapala rude włosy podbrzusza. Nowa fala wzbudzenia.
Nie widzę już zwisających piersi, nabitych jak kłębkami waty fałd
tłustego brzucha, niech się dzieje co chce, gramolę się na łóżko.
Klękam z boku niezdarnie, opierając rękę obok jej opuszczonego sutka
i kiedy chwieję się na miękkiej pierzynie szukając oparcia, gospodyni
niby w półśnie, nie otwierając oczu obejmuje mnie, przez krótką chwilę
głaszcze po plecach i powoli, ale stanowczo ściąga na siebie.
Ciągle nie dowierzam, czy to na serio. Ciągle się obawiam, że zerwie się,
narobi krzyku, powie mężowi, czy ja zresztą wiem co? Nie mam odwagi
spojrzeć na jej uśpioną twarz i powoli, jakbym kładł się na figurkę z
porcelany japońskiej, opuszczam się w jej ciało. Robię to bardzo
niezręcznie - moje doświadczenie z Jasią skończyło się na centymetrze -
plącząc się w mokrych włosach. Dama jednak czuwa. Wprawnym ruchem
ręki rozwiązuje problem. Ach, to tak!? Koncentruję się cały na odczuwaniu
nieznanego jeszcze doznania. Więc to tak!? No to ja ci teraz pokażę,
nie myśl żem niedoświadczony - za wszelką cenę chcę naprawić wstępną
niezdarność. Jestem już, o dziwo, spokojny, opanowany, prawie nie
podniecony. Leżę sobie wygodnie i przypominam zalecenia van de Velda
z "Małżeństwa doskonałego". Zgodnie z jego wskazówkami zaczynam wykonywać
"ruchy koliste", jako te, które "dają największą rozkosz kobiecie".
Przez chwilę tak się wiercę lecz dama nie reaguje. Leży jak leżała. Myślę,
że tak jej dobrze, gdy nagle chwyta mnie mocno za biodra. Zatrzymuje i
nadaje im ruch posuwisty: góra - dół, góra- dół, o tak, szepcze łagodnie.
Zdeprymowany posłusznie wykonuję jej polecenia i zdaje się, że to jest
właśnie to... Mam żal do van de Velda , że tak wpuścił mnie w maliny, ale
żal krótki, bo dama dalej przytrzymuje biodra rękami i przesuwa całym moim
ciałem po swoim brzuchu.
- O tak, o tak, mówi do siebie półgłosem. W górę i w dół,
w górę...
Coraz szybciej, coraz gwałtowniej. Poddaję się bezwolnie ruchom
jej ciała, a ta zwija się jak gąsienica. Sapie coraz głośniej, głośniej.
Głowa odchylona do tyłu, oczy szeroko otwarte, utkwione gdzieś w
sufit, usta zaciśnięte. Nagle broda odchyla się do dołu i z otwartych,
czerwonych warg dobywa się rzężenie. Nogi ściskają, aż biodra bolą,
a ona rzęzi. Chrr, chrr, chrr. Nie wiem co robić. Ogarnia mnie strach.
Może wpadła w jakiś szał? Chłopaki nieraz rozprawiali, że baby dostają
takich skurczy, że potem nie wyjmiesz. Jedyny ratunek, to szpilka.
Szpilką w d... i jak otworzy usta do krzyku, to wtedy wyciągać. Ale
skąd teraz wziąć szpilkę? Do tego jeszcze chce mi się jakby siusiu.
Próbuję wyzwolić się z uścisku, ale nie puszcza. Skacze jak w transie.
A niech tam, to jej wina, przestaję się powstrzymywać i... doznaję
ogromnej ulgi. Jednocześnie gospodyni zastyga z nogami i ze mną w
górze i wydaje przeciągły okrzyk :
- Aaaaaa...
Nogi opadają bezsilnie, ręce szeroko rozrzucone, leży w bezruchu.
Niezgrabnie, zaczepiając o kapę, jeszcze rozedrgany przeżyciem, schodzę
z łóżka. Jak się teraz zachować, staram sobie przypomnieć van de Velda
, skompromitowanego co prawda dzisiaj, ale nie znam innego podręcznika.
Zachować się czule - przypominam sobie. Jednocześnie naciągam kalesony
na mokry, umazany czymś, nieprzyjemnie pachnący brzuch. Czule? Patrzę
na zmięte, rude kłaki pod brzuchem, na pasemka potu spływające spod
sflaczałych piersi i... nie mogę się przemóc... Jak tu być "czule".
Nagle gospodyni otwiera zamknięte przy ostatnim skowycie oczy
i szeroko ziewa błyskając złotymi koronkami.
- Coś ty ze mną zrobił - mówi z wyrzutem. Takie niewiniątko, a teraz
zupełnie nie mam siły. No, no, no, - pokręciła głową, a we mnie zaczęła
się budzić męska duma. No, alem dogodził, i to takiej babie...
Poczułem się wyjątkowo lekki, rozradowany. Chciało mi się tańczyć.
Gospodyni powoli zwlekła nogi na podłogę. Wstała. Piersi zwisały opierając
się na okrągłym brzuchu, którego fałdy zakryły rudą kępę. Obwisła skóra
upodobniała ją do balonu, z którego spuszczono trochę powietrza.
- Podaj majtki - znowu ziewnęła. Kapę muszę zabrać do prania, niech
by tak stary to jezioro zobaczył... Zapnij mi biustonosz, podeszła
bliżej.
Mam być czuły. Mężczyzna powinien być czuły po tym, powtarzałem
sobie, lecz nie mogłem powstrzymać uczucia odrazy, kiedy zobaczyłem
starą, nieświeżą skórę, pachnącą już nie fiołkami lecz zapachem zjełczałego
masła. Przemogłem się jednak i chwyciłem biustonosz. Kiedy dociągałem
haftki pomyślałem sobie: zdobyłeś Zbyszku pierwszą w życiu kobietę. Jesteś
już mężczyzną. Doznałeś miłości - uśmiechnąłem się ironicznie.
Ale jaki tam ze mnie mężczyzna. Pół nocy nie spałem przemyślując,
jak to się rano spotkam z gospodarzami. Jej właściwie się nie wstydziłem,
ale co powie gospodarz jak pozna? Chłop co prawda z niego nie za duży i
bardziej z tych rachitycznych, wynędzniałych niż siłaczy, ale jak zazdrość
pogoni, to nie wiadomo do czego taki zdolny... I może nożem, albo
szpadryną... Obawy okazały się płonne, jeśli chodzi o gospodarza.
Milczkiem zjadł swoje śniadanie i oprócz gazety nic go nie obchodziło.
Nie domyślał się, a ja sobie wyobrażałem, że chłop, który śpi z babą
co noc, od razu pozna... Widać nie poznał, ani teraz, ani potem.
Zakłócenie spokoju mojego mieszkania przyszło natomiast z najmniej
spodziewanej strony, od gospodyni. Zaczęła zapraszać, po prostu przymuszać,
do obiadów, a przy tym nie mogła się obyć bez czułych spojrzeń, westchnień,
"przypadkowych" dotknięć i to przy mężu. Truchlałem, robiłem groźne
miny, opryskliwie się odzywałem, nie pomagało... Ale co najgorsze,
to zaraz kiedy skończyłem schabowego, a stary po obiedzie wyszedł
do pracy, ta - drzwi na zaszczepkę i do mnie... Raz i dwa - muszę
przyznać - nie sprawiło mi to specjalnej przykrości, szczególnie
do wiadomego momentu, ale kiedy zapały damy nie słabły, lecz odwrotnie,
nabierały tempa, obmierzło mi: zarówno dama jak i to co robiła.
Przestałem przychodzić po południu do domu, starając się wracać dopiero
po powrocie jej męża z pracy, ale nie mogło się to ciągnąć w nieskończoność.
Musiałem się gdzieś uczyć, a do tego zapisałem się na kurs na prawo
jazdy. Ale wystarczyło, żebym tylko wszedł kiedy była sama, a ta
już chwyta w uściski, rozpina spodnie, a mnie zapach jej ciała dusi.
Robi się niedobrze, i cały temperament ucieka w siną dal. Bronię
spodni, a ściślej - guzików w rozporku, wtedy ona w spazmy, że jej
nie kocham - jak bym kiedykolwiek wyznawał jej miłość - że ją zdradzam.
A kiedy dla świętego spokoju przestaję się wyrywać, miętosi i skacze po
mnie chcąc wzbudzić kochanka, a jemu rzygać się chce... Próbowałem
tłumaczyć, przekonywać, starając się przetrzymać te dwa, pozostałe
do wakacji, miesiące, lecz bez rezultatu. Żadnej zmiany. Odwrotnie,
spazmy i szlochy zaczęły przybierać bardziej dramatyczne formy, płacz
z rwaniem włosów z głowy itp. Przestraszyłem się nie na żarty, niech
no na taką scenę wejdzie jej stary? Lepiej nie myśleć. Wyprowadziłem
się więc w pośpiechu do... Zwierzyńca, wróciłem do domu. I do końca
szkolnego roku dojeżdżałem pociągiem.