Odc.5
 W pociągu zgadałem  się z Romanem K. Okazało się, że szuka mieszkania, do zdania matury, do  grudnia. Roman był wysokim, silnym, dwudziestoletnim chłopcem, przy którym  wyglądałem jak drobny krasnoludek. Ciche mieszkanie, bez zakłócających  spokój dzieci czy towarzystwa, ależ proszę bardzo...  Podałem adres: mieszkanie, bardzo życzliwi gospodarze, szczególnie  gospodyni - i przypomniałem sobie Gutka Zalewskiego, puściłem perskie oko,  ale Roman nie zareagował.  Po wakacjach zaczepił mnie w stołówce zakłopotany:
- Wiesz, będę musiał zmienić mieszkanie, może masz jakiś adres?
- Bo co?
- Ta gospodyni do ciebie też się dobierała?
- Coś ty - obruszyłem  się - do takiego mizeraka? A tym masz z tym  kłopoty, taki chłop?
- Nie rozumiesz, to nie tak... skrzywił się i odszedł.
 Dojeżdżałem więc codziennie do Zamościa pociągiem, najczęściej na  gapę. Oszczędzałem pieniądze, ale też i był to swoisty uczniowski styl,  nie płacić za bilet. Sposobów jazdy na gapę było kilka. Jednym z nich to  jazda na platformie.   Parowóz pchał przed sobą odkryty wagon obciążony cegłami, jako  zabezpieczenie przed minami. Gdyby była pod kołami, to w powietrze wyleci  platforma, a parowóz najwyżej się wykolei.  Szczytem więc kawalerskiego szyku  była jazda na niej. Na gapę i z  dreszczykiem. Siadało się na samym przedzie, spuszczając nogi nad  nadbiegające szyny, wietrzyk pędu przyjemnie rzeźwił, a z tyłu sapała  dymem i parą lokomotywa. Maszynista przez okienko przyjaźnie kiwał, niech  sobie jadą szkólniki, nikt w te miny nie wierzył bo i kto by wysadzał  polski pociąg osobowy, a konduktor nie miał dojścia.  Czasami sokiści zganiali na stacjach, ale tym większy potem szpan wskoczyć  po ruszeniu pociągu z powrotem.  W rezultacie zadowolony byłem ze swojej wyprowadzki, bo poza naturalnymi  utrudnieniami, wydawałem o wiele mniej pieniędzy. Samo mieszkanie co  prawda, z wiadomych względów, było bardzo tanie lecz pozostawały jeszcze  popołudnia, w które też coś trzeba było robić. Koledzy nie byli tak biedni  jak ja, więc ambicja też mnie kosztowała.    Zbliżałem się do małej matury i postanowiłem, że po jej zdaniu  muszę się usamodzielnić. Czułem wyrzuty sumienia za codzienną mamy mękę i  bardzo pragnąłem jej ulżyć. Dość już, że do czwartej klasy mama "donosiła"  mnie swoimi skrzynkami i musiałbym być zupełnie bez sumienia, gdybym  ciągnął tak dalej... Niedługo kończyłem dziewiętnaście lat, żyjąc tak  dalej wstydziłbym się ludziom patrzeć w oczy.  Postanowiłem, że zostanę kierowcą. Mama się nie sprzeciwiała.  Bolały ją plecy i chciała jak najszybciej porzucić skrzynki.
- Dobrze - powiedziała - póki Ameryka nie ruszy, możesz być kierowcą,  potem zostaniesz lekarzem albo inżynierem.
Kierowca to niezły zawód, a gdybym tak został jeszcze kierowcą-mechanikiem  to moglibyśmy spokojnie czekać na trzecią wojnę. Szofer-mechanik przed  wojną, to była figura. Na prowincji ważna tyleż co w Warszawie inżynier.   Wzięła więc oszczędności i zapłaciła za kurs samochodowy.
 Kurs trwał od  końca stycznia do połowy kwietnia.  Jazdy rozpoczęliśmy jednak dopiero w połowie marca, kiedy na drogach  stopniał śnieg. Przedwojenny Polski Fiat typu furgon, popularny "łazik",  którym jeździliśmy, mógłby wcześniej mieć kłopoty. Silnik miał słaby. I  tak trzeba było bardzo ostrożnie ruszać, bo zaraz gasł. A uruchomienie też  było dużą sztuką. Maszyna była zdezelowana i bez akumulatora, trzeba więc  było mieć dobrą krzepę by tak zakręcić korbą, żeby silnik zaskoczył.  Najczęściej udawało się to za trzecim razem. A na moje nieszczęście sił  starczało mi tylko na jedno zakrętkę. Musiałem prosić silniejszego,  naturalnie nie za darmo.  Więc nic dziwnego, że pierwsze jazdy były wielką udręką. Cały czas drżałem  że mi silnik zgaśnie... a nie zapalisz, to na skrzynię. Czekać na kolejkę.  Przypomniałem sobie pana kierowcę z autobusu do Lwowa. Jak to jest  rozkosznie - wyobrażałem sobie wówczas - kierować autem. Teraz kiedy  siadałem za kierownicą, czułem wiele rzeczy, tylko nie przyjemność.
Już przed ruszeniem, strach żeby nie zgasł, a kiedy ruszył to permanentna  pogoń za uciekającą szosą. To w lewo to w prawo. Jakieś rowy, drzewa nie  wiadomo skąd. Przecież ich nie było na szosie. A reakcja nie w porę, to  zaraz "uciekaj pan na skrzynię", gdzie skurczony w kucki marzłem czekając,  aż następnego wyrzuci. Jaka to przyjemność. Męka.   Dopiero pod koniec kursu, kiedy słońce już dobrze przygrzewało, drzewa  zaczęły pączkować i instruktor stał się jakiś spokojniejszy, poczułem  rozkosz jazdy.  To było wspaniałe. Wsiadasz na wygodne skórzane siedzenie, wrzucasz bieg,  naciskasz pedał i jedziesz. Kręcisz kierownicą w lewo, i samochód  posłusznie też w lewo, jedziesz gdzie chcesz. Szosa nie ucieka w lewo, ani  w prawo, równiutko nawija się na koła. I wtedy wydaje się, że rosną mi  skrzydła, i jechał bym, jechał bez końca. A kiedy jazda się skończy, już  myślę jak to będzie następnym razem i jak zakochany nie mogę się doczekać,  kiedy znowu zasiądę za kierownicą, wrzucę bieg i nacisnę pedał...
 Egzamin przyjmowała komisja z Lublina. Zrobiliśmy tradycyjną  składkę na obiad, i tylko jeden na motocyklu nie miał szczęścia, nie zdał.   Miał piękny i potężny motocykl - przedwojennego Sokoła 500. Sam gang  silnika porażał mocą obserwatorów, a komisja przed której stolik zajechał,  z wrażenia zatykała uszy.  Z obawy też o szyby w okolicznych domach, poganiali go, żeby szybciej  startował do tej obowiązkowej ósemki. Ten tak się przejął, że skoczył  pełnym gazem, jak strzała z łuku, prosto w ścianę stojącego kilkadziesiąt  metrów przed nim domu.  Huk, jakby działo strzeliło i szara chmura tynku. Po chwili, kiedy opadła,  ukazała się ściana z miejscem trafienia, czerwoną plamą odsłoniętych z  tynku cegieł i on pod nią z motocyklem, leżący nieruchomo, spokojnie. W  końcu kandydata gdzieś odnieśli i tyle go widzieliśmy. Składki nawet  swojej nie wypił.  Ja skrupulatnie wypiłem i otrzymałem: POZWOLENIE nr 7536,na którym napisano że: "posiadacz uprawniony jest do prowadzenia na drogach  publicznych R.P. samochodów, wyłączając pojazdy przeznaczone do użytku  publicznego." Podpisał Z. Piotrowski, Kierownik Oddziału - Lublin 16.IV  1948.   Pozwolenie zarejestrowano w:   Urząd Wojewódzki Lubelski Wydział Komunikacyjny dn. 17.IV 1948.
 Stałem się więc zawodowym kierowcą z "zielonym" prawem jazdy. Od tej  chwili mogłem jeździć i zarabiać na wszystkim co pali benzynę z wyjątkiem  autobusów i karetek pogotowia.  Do prowadzenia ich potrzebne było tzw. "czerwone". Było to wówczas  najwyższe prawo jazdy, uprawniające do prowadzenia wszystkich pojazdów  drogowych, bez ograniczeń. Można było je dostać po trzech latach jazdy z  zielonym.
Zaraz po egzaminie, kiedy zostałem szoferem, wpadłem w taką euforię, że  chciałem by jak najszybciej te trzy lata minęły, by móc dalej zdawać. Bo  jak być już kierowcą to o najwyższych kwalifikacjach.  Jednak w życiu niczego nie można przewidzieć. Po trzech latach nie miałem  możliwości zdawania, a i do kariery kierowcy straciłem zainteresowanie.  Ale na razie cieszyliśmy się z mamą bardzo. Było jakieś  zabezpieczenie. Pozostawało jeszcze skończyć gimnazjum.  Powinienem się zmobilizować do nauki, bo do egzaminów pozostawało zaledwie  dwa i pół miesiąca. Ale o nauce trudno było myśleć, kiedy marzyłem o  trzyosiowym studebakerze i nie mogłem się doczekać, kiedy pomknę w dal.  Przyjemność i pieniądze.
 Tym bardziej, że od pewnego czasu, od kiedy przestałem mieszkać u  "gospodyni", a może nawet trochę wcześniej zauważyłem, że dziewczyny,  szczególnie te dojrzalsze (starsze), zaczęły jakby łaskawiej spoglądać na  mnie.  Przypomniałem sobie zachowanie Danki w Tomaszowie, gdy wróciłem po nocy z  Jasią. Czyżby zachodziły we mnie jakieś zmiany wyczuwane przez kobiety?  Przecież o tym że "miałem kobietę" nikt nie wiedział.   Ale faktem było, że coraz częściej spotykałem zachęcające spojrzenia,  uśmiechy etc.  A pewnego razu nie mogłem uwierzyć temu co się zdarzyło. Gienek Matczuk z  mojej klasy rozmawiał na korytarzu z najpiękniejszą z całego gimnazjum  dziewczyną. I ta w pewnym momencie spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.   (W szczególnych sprawach dziewczynom wolno było przychodzić do nas na  męską połowę, ale bez prawa wzajemności).  Cała szkolna męska elita wzdychała do tej pięknej brunetki o purpurowo -  szkarłatnych ustach i smagłej cerze, a ona uśmiechnęła się do mnie.  Zakręciło mi się w głowie.  Nie wierzyłem, ale szczęście okazało się jeszcze większe. Gienek zawołał  mnie i zapoznał. Okazało się, że ta piękna brunetka, to jego starsza  siostra. Naturalnie nic sobie po takiej znajomości nie obiecywałem.  Chudopachołek taki jak ja, bez pieniędzy i porządnego ubrania, mógł tylko  pomarzyć, jak by to było, gdybym już jeździł studebacerem, ale samo tylko  pokazywanie się w jej towarzystwie, budziło zainteresowanie dziewcząt i  zazdrość kolegów.
 Jest już chyba tak w duszy człowieka, że gdy podoba się dziewczyna,  to i jej bliskich zaczyna się widzieć inaczej, z sympatią. Dotychczas nie  zwracałem na Gienka uwagi. Mówiono, że podobno założył ZWM w szkole i jest  komunistą. Ale teraz w bracie Wiesi zobaczyłem sympatycznego, krępego  brunecika, z klasycznym przedziałkiem po lewej stronie głowy.   Przestałem go unikać,  a odwrotnie, starałem się być z nim częściej, bo to  łączyło się ze spotykaniem siostry. I chociaż nie pozwalałem sobie  zakochać się w niej - byłoby to beznadziejne - to jednak gdy uśmiechała  się do mnie, było mi bardzo przyjemnie.  Mieszkali tylko we dwoje, a  skąd przybyli i gdzie  mieli jakichś  przodków nie opowiadali, a ja nie pytałem. Teraz po latach, nie upierałbym się, czy nie byli starozakonnymi. Żydówki potrafią być takie  nieziemsko piękne, a Wieśka była taka. Do tego przy kruczych włosach,  błękitne oczy?
Okazało się, że Gienek ma ten sam problem co i ja. Po skończeniu gimnazjum  musi zacząć zarabiać na życie, iść na swoje utrzymanie.   Powiedziałem, że i ja będę szukał pracy, ale jako szofer. Mam zielone  prawo jazdy, pochwaliłem się, a po trzech latach będę miał najwyższej  klasy, czerwone. Kupę forsy będę zarabiał. Gienek z niechęcią pokręcił  głową.
- Co z ciebie za kierowca, tyle jazdy co na kursie. Z wojska teraz  demobilizują szoferów doświadczonych. Kierowców teraz jak mrówków, a  samochodów niewiele. Kto cię przyjmie do pracy. Większe szanse ma furman.  Zresztą pracować jako szofer, to nie tak jak sobie wyobrażasz. Zawsze  będziesz popychadłem. Ja idę do szkoły oficerskiej, co tu będziesz robić,  chodź pójdziemy razem. Już teraz trzeba składać podania. Wymagane średnie  wykształcenie, mała matura, ale zanim otrzymamy świadectwa, wystarczy  załączyć zaświadczenie. Tam dostaniesz umundurowanie, mieszkanie,  wyżywienie, a za trzy lata będziesz oficerem, nie jakimś tam kierowcą.  Pomyśl jaka ulga dla domu.
Nic mu nie odpowiedziałem, ale wewnątrz myślałem, że mnie rozniesie. Ja do  komunistycznego wojska, na oficera? Nie, nigdy, w żadnym razie -  powtarzałem sobie. Kiedy jednak ochłonąłem, zgodziłem się z Gienkiem, że o  pracę kierowcy nie będzie łatwo. I jak on to powiedział: kierowca to takie  popychadło. Dotychczas, muszę przyznać, wyobrażałem sobie tą pracę jako  przygodę, a nie codzienną harówkę. Mam samochód, ochotę, jadę sobie.  Spotykam fajnych ludzi, dziewczyny. Portfel wypchany i w ogóle... A on  wyjeżdża z popychadłem. Deszcz, śnieg, musisz jechać. Chce się czy nie. A  samochód to nie tylko jazda, nieraz i ładowanie, zmiana koła i inne  naprawy. Całe doby w podróży.  Zapał minął. I nagle uprzytomniłem sobie, że tak naprawdę to nigdy tak  pracować nie chciałem, chociaż już bym to bardziej wolał niż u rymarza czy  krawca.  Powiedziałem Gienkowi:
- Z kierowcą masz rację, ale do wojska... to  niepolskie wojsko.
- Coś ty zgłupiał - obruszył się Gienek. A masz jakie inne? Pamiętaj, że  jesteś tylko z matką? Nie macie - jak mówiłeś - ani rodziny, ani majątku.  Nie porównuj swojej sytuacji do sytuacji kolegów, bo cóż masz z nimi  wspólnego? Oni nie mają dylematu, z czego żyć?  Ich matki nie wożą  ciężkich skrzynek  z tytoniem. Dla nich nieważne: zdadzą, nie zdadzą, będą  pracować, nie będą, byt mają zapewniony. Pomyśl o tym.
Pomyślałem. Rzeczywiście, miał rację.  Lech, ojciec - krawiec wojskowy. Wojskowy, to najwyższa specjalność  krawieckiego fachu. Dom, ziemia w Zamościu i w Zwierzyńcu. Pieniędzy jak  lodu. Jedyny kłopot w tym, że Lechowi nie idzie nauka. Czy on się jednak  martwi z czego będzie żył?   Leszek drugi -  ojciec, były ziemianin, kierownik PGR, może nawet  swojego dawnego majątku. Liczna, bogata rodzina.   Marek, ojciec ma kamienicę i piekarnię, od przedwojny...  Przyjaźń ?  Cóż to będzie za przyjaźń, gdy zostanę w Zwierzyńcu lub w Zamościu. Zawsze  będę tym obcym, gołodupcem, który ma tylko matkę, wyrobnicę. A ojciec?  Pytanie pomijane przez przyjaciół, kwitowane za to przez innych drwiącym,  jakże bolesnym przymrużeniem oka. W najlepszym razie zatrudnią w piekarni  lub w warsztacie krawieckim.  "Biedny chłopak, wzięliśmy go do siebie, żeby jakoś żył. Jak się będzie  starał i uczył, to może kiedyś i mistrzem zostanie..." Brr, koszmarna  perspektywa.   Więc może jednak wojsko - myśl wraca jak bumerang. Mieszkanie, ubranie,  wyżywienie, od razu ulżę mamie, jak mówi Gienek.   Ale co powie Mama?  A pamięć ojca?   Będzie ciężko, zastanów się, szepcze wewnętrzny głos. I znowu rozterka. Co  robić? Może będzie wojna?  A jak wojny nie będzie, co mnie czeka?  Ale czy muszę od razu aż tak? Wojsko? Oficer?   Inni spokojnie stoją z boku. Nic nie mówią, nic nie robią. Czekają. Będą  się uczyć dalej.  Ale oni mają czas, starzy będą dawać pieniądze, zapłacą mieszkanie w dużym  mieście, mogą czekać.  A mnie już dłużej nie przejdzie przez gardło żaden kęs, zarobiony tak  ciężko przez mamę. Ja muszę już wybierać.
Gienek moje wahanie tłumaczy po swojemu:
- Oglądasz się na kolegów. Mówiłem ci, przemyśl co cię z nimi łączy.
Łączy, patetycznie mówiąc, miłość ojczyzny. Ale nie próbuję tłumaczyć, bo  uczuć się nie rozumie tylko doznaje.  Ale on po swojemu:
- Nie macie  majątku, i oni są dla was obcy klasowo. Ich ojczyzna, to  ojczyzna bogatych wyzyskiwaczy. Cóż ma z nimi wspólnego wasze życie?
No właśnie. Co moje życie ma wspólnego ? Co kogo obchodzi, czy chodzę w  butach czy w szmatach obwiązanych sznurkami. Czy jestem najedzony czy  obsypany krostami z głodu? Przypomina mi się Tarnawatka w czasie okupacji.  Obtarte do krwi nogi i radosny bal pachnącego towarzystwa. Też Polaków.   Popychadło. Całe życie będę popychadłem.
Koniec wahania. Idę do wojska.  Najpierw wypełniam deklarację o przyjęcie do ZWM. Prędzej przyjmą -  radzi Gienek.  W rubrykę ojciec: wpisuję zginął na wojnie. Zawód: pisarz gminny.  Chyba to najlepsze co mogę zrobić w obecnej sytuacji - myślę, ale kiedy  podpisuję 5.05.1948 roku deklarację, nie mogę powstrzymać drżenia ręki.  Być może podobnie i Faustowi drżała gdy podpisywał...   Potem razem z Gienkiem zanieśliśmy podania do RKU. Gienek do politycznej  szkoły oficerskiej, ja do artylerii. Myślałem o lotniczej, ale wykpił mnie  szkolny lekarz, który wystawiał zaświadczenia:
- Panie, do lotnictwa trzeba chłopów - cedził z ironicznym uśmiechem -  oglądając moje żebra sterczące z zapadniętej - jak powiedział -klatki  piersiowej.
- Toż to kura ma grubsze łydki - szydził - obmacując mi bicepsy przy  aplauzie biodrzastej pielęgniarki. Do lotnictwa, w żadnym przypadku.
Połykałem łzy upokorzenia i w każdej innej sytuacji, dawno już bym mu  powiedział co o nim myślę, ale tu chodziło o zaświadczenie, więc z  kamienną, ale pełną wypieków twarzą, milczałem. Zaświadczenie w końcu  dostałem i uwierzyłem jego opinii.  Do lotnictwa się nie dostanę, więc nie mam po co składać papierów, szkoda  roku - myślałem - większe szanse może będę miał w artylerii.
Mama, wbrew oczekiwaniu, nie miała zastrzeżeń. Nawet z zadowoleniem  przyjęła moją decyzję. Po wszystkich patriotycznych zajęciach, została  sama i miała już wyraźnie dosyć borykania się z obecnym życiem. Artyleria,  tam uczą matematyki, oficer artylerii to jak inżynier, pamiętała pochlebną  opinię sprzed wojny.  Dwa lata beze mnie łatwiej przeżyje, a potem zabiorę ją do siebie,  planowałem.  Teraz pozostało mi tylko skończyć szkołę. Do końca roku nie było daleko,  zaledwie półtora miesiąca, ale na szczęście pan Bojarski nałożył tyle do  głowy, że jak się okazało, wystarczyłoby na niejedną małą maturę.