odc. 05na.

Nauka nie zabierała mi więc zbyt wiele czasu. Za to mogłem interesować się  bardziej ciekawymi rzeczami. Bardzo emocjonowałem się życiem kulturalnym i  intelektualnym kraju. Sprzyjała temu taniość czasopism i to nie tylko  krajowych lecz i zagranicznych, jeszcze nie zakazanych. Czytałem więc  systematycznie: Odrodzenie, Tygodnik Powszechny, Wiadomości Literackie,  Kuźnicę, Przekrój, Marynarz Polski, Problemy i angielskojęzyczne New  Herald Trybune, Ilustrated, Times.  Naturalnie i książki: Balzaka, Boya, Żukrowskiego, Wasilewską, Putramenta,  Dąbrowską, Kisielewskiego.  Szczególnie zajmowała mnie literatura. Był to okres kiedy piękno form  przestawało być najważniejsze. Komuniści "walczyli" o realizm  socjalistyczny", w dziele miał się liczyć tylko temat. Rewolucyjny, to  znaczy apoteozujący Stalina, ZSSR i  jego bohaterów wojennych i  socjalistycznej pracy. Stwarzało to okazje do wyrojenia się grafomańskich  miernot, bo wystarczyło napisać "swoimi" słowami tekst "Chwała Stalinowi",  czy chociażby Stachanowowi - nazwać go wierszem lub opowiadaniem, by  zostać członkiem Zwiazku Literatów Polskich i mieć dożywotnią synekurę.   Taki styl w twórczości wprowadzono oficjalnie na zjeździe literatów w  Szczecinie.   Sam też "tworzyłem" różne utworki. Pisałem, jak sobie powtarzałem,  dla wprawy lub zabawy, ale każde pisanie zaczynałem z cichą nadzieją  stworzenia dzieła. A że energii starczało tylko na pierwszy rozdział, to  już inna historia. Sam siebie w końcu nazwałem pisarzem pierwszego  rozdziału i pozbyłem się twórczych cierpień do końca życia. Zacząłem  naprawdę się bawić.   Jeden taki utworek, żenujący pod każdym względem, podaję tylko ze względu  na historyczną rzetelność wspomnień.  Pod  tytułem "Ojciec", został umieszczony w gimnazjalnej gazetce i spotkał  się z zainteresowaniem, tak mi się wówczas wydawało, in spe pisarzy. Nota  bene redaktorem gazetki był S. Ćwik, późniejszy dziennikarz w bardzo  niechlubnym piśmie. A oto owe opowiadanie.  (Zachowano pisownię i układ graficzny sprzed 47 lat.)

O J C I E C

 Był czerwiec. Słońce paliło żarem, spalając na popielato barwę  ziemi. Wszystko zastygło w bezruchu.  Brnąc po kostki w piachu polnej drogi, szedł mężczyzna. Od czasu do  czasu przystawał, siadał, i odpoczywał. Widać było po nim ogromny wysiłek  fizyczny.  Niedaleko rozsiadła się wieś.  Szare strzechy, białe ściany, drgały w rozgrzanym powietrzu.  Nieznajomy zatrzymał się, wydobył coś co wyglądało na kawałek mapy lub  szkicu; zamruczał do siebie, po czym ruszył dalej.  Doszedłszy do pierwszych chałup chwilę postał, po czym poszedł prosto do  sporego budynku.  Dom ten wyglądał jak typowy szablon szkoły wiejskiej. Posiadał niewielki  ganek, cztery duże okna i dach gdzieniegdzie porośnięty mchem, kryty  gontem.  - Czy tu mieszka pan Stecki? - spytał mdlejącym głosem, młodej o smutnej  twarzy panienki, która otworzyła mu drzwi.
- Tak, ale jest chory. Kto pan jest? - spytała.
- Ktoś bliski.
- Może pan Michał?
- Tak.
Panienka się ożywiła. Obejrzała dokładnie przybysza.   Zobaczyła twarz o wysokim czole, nos prosty, może nieco za ostry, dwie  linie idące od nosa okalające usta, oraz wysunięta dolna szczęka do  przodu, nadawały tej nieładnej twarzy jakby jakiś specjalny charakter:  szedł od niej wyraz silnej woli i stanowczości.
- Dużo o panu mówił - przerwała milczenie - boję się jednak czy nie za  duże wrażenie.
- Czy aż tak ciężko?- spytał szeptem.
Osunął się ciężko na krzesło.  Uczynna panienka podsunęła kubek mleka. Wypił.
- Co pani tu robi? - zapytał.
- Mieszkamy po drugiej stronie, przyjechaliśmy zza Buga, od czasu  zamknięcia szkoły z powodu choroby pana Steckiego opiekuję się nim -  urwała nerwowo.  Zaległa cisza, słychać było tylko nieregularne uderzenia o szyby  obijających się much.
- Jednak bardzo chciałbym się dzisiaj zobaczyć - zaczął.
- Zobaczę - po chwili powróciła - śpi - powiedziała.
- Więc muszę zostać do jutra - zadecydował.
- To pan zaraz chciał iść, nie zostanie pan przy ojcu? - wyraziła  zdziwienie.
Zawahał się chwilę.
- Nie mogę, nie chcę wykorzystywać choroby.
Zamyślił się. Przypomniały mu  się dawne lata.  Ojciec marzyciel idealista, wybitny działacz socjalistyczny, nie mogąc  znaleźć poparcia przed wojną w prawicowych kołach dla swoich szeroko  zakrojonych planów reformy, zakopał się na wsi w charakterze nauczyciela,  wpajając swoje idee w młode chłopskie pokolenie.  On młody, zdolny, zdał maturę z odznaczeniem. Załamał się dopiero na  drugim roku studiów.  Często spotykane dzieje. Złe towarzystwo. Karty, długi, wydziedziczenie  przez ojca, wyjazd za granicę.  Pojechał do Hiszpanii. Nie dlatego żeby wierzył w słuszność sprawy, lecz  po prostu nie miał gdzie: werbowano ochotników - pojechał.   Po upadku rządu republikańskiego wyjechał do Rosji; tam zaczęła się  przemiana.  Przekonał się, że do życia nie wystarczy dobrobyt, wrażenia...  Człowiek, żeby był silny moralnie musi mieć jakąś ideę - swoje wyznanie  wiary.  Wtedy to zainteresował się socjalizmem.  Przyszła wojna. Chciał przedostać się do Polski, było za późno. Później  został wzięty do niewoli w pierwszym uderzeniu Niemców.  Teraz, już od roku, po ucieczce z obozu tuła się po kraju nie mając ani  znajomych, ani krewnych, ścigany ciągle trwogą schwytania przez Niemców.  Posiadał wprawdzie adres ojca, lecz nie mógł odważyć się przyjechać, aż  wreszcie zdecydował się i... zastaje ojca chorego.
 Nazajutrz obudziła go ta sama panienka z wiadomością, że Steckiemu jest  lepiej, i chce się z nim zobaczyć.  Wszedł do małego pokoiku o białych ścianach. Na żelaznym łóżku leżał stary  człowiek o wyłysiałej głowie, pomarszczonej skórze na twarzy i rękach.  Jednak oczy pozostałe młode, energiczne.  Michał nie wytrzymał - ze stłumionym szlochem rzucił się na łóżko.  Poczuł na swoim czole szorstką, gorącą dłoń.  - Ojcze przebacz - wyszeptał.
Chory nic nie odpowiedział, tylko gładził jego długie, zapuszczone włosy.  Czuł, widział, że już nie ma nic z dawnego zblazowanego młodzieńca,  szukającego wrażeń, trwoniącego pieniądze.  Przyciskał do piersi mężczyznę, posiadającego swoje idee i zdecydowanego  walczyć o nie.  Wszystko mu już dawno przebaczył.   Odtąd Michał pozostał u ojca.  Na świecie szalała wojna.  Cicha wieś została jakby zapomniana. Nie widziało się Niemców, którzy  jakoś omijali zagubioną w lasach osadę.
Tymczasem wolność szła wielkimi krokami. Coraz częściej było słychać  odgłosy bombardowań, huczały z dala ciężkie działa, na błękicie ostre  sylwetki samolotów lecących wysoko (mówiono, że sowieckie).Lecz  równocześnie choroba Steckiego robiła postępy.  Michał spędzał dużo czasu przy chorym, opowiadając mu o polskim wojsku, o  przyszłym państwie, o tym jak on będzie walczył o ich wspólną sprawę.  Ojciec przeważnie milczał, ale wchłaniał każde słowo Michała, spełniło się  jego marzenie, ma takiego syna jakiego chciał, przyszłego realizatora  swoich planów.  Pewnego wieczora ojciec wezwał Michała.
- Słuchaj - powiedział. Twarz  zdradzała silne podniecenie.  - Ja już nie dożyję - pot wystąpił mu na czoło. - Przysięgnij,  przysięgnij, że będziesz zawsze walczył o socjalizm.
Ostatnim wysiłkiem  woli podniósł się do pozycji półleżącej. Czekał.
- Przysięgam - powiedział Michał cicho lecz dobitnie.  Chory opadł bezsilnie. Stracił przytomność.  Ręce zaczęły szukać czegoś na kołdrze. Konał.
Nad domem ciągnęły samoloty niosąc na skrzydłach czerwieniejących się  gwiazdami - wyzwolenie.

 Przewalił się front.  Hydra niemiecka została zduszona.  Powstało P a ń s t w o  P o l s k i e .

 Drogą wiejską z mozołem babrał się w błocie mały "Willys".  Przed olbrzymią kałużą zatrzymał się.  Wysiadł z niego Michał.  Ślizgając się po mokrej glinie wszedł na mały wiejski cmentarz.  Prędko jak gdyby się bojąc, że może nie znaleźć, odszukał mały,  zapuszczony grób.  Przykląkł - zdawał ojcu sprawozdanie, że jest Polska. Polska taka - jaką  chciał - P o l s k a  L u d o w a.

                                          Junak Ted
 
 

 Ogólnie więc zbliżałem się do M.M. (małej matury) bez specjalnych  zakłóceń, jedynie z łaciną miałem kłopoty. I chociaż M.M. mogłem zdać z  dwóją z łaciny, to łacinniczka z uporem godnym starej panny (którą zresztą  była), mimo że wiedziała, że już jestem szoferem, i dalej raczej nie będę się uczył, a gdyby nawet, to na jakiejś wieczorówce gdzie łacina nie  będzie potrzebna, wyłapywała bezlitośnie wszystkie moje braki i z  premedytacją, zamiast zdecydowanej dwói, wpisywała: w zawieszeniu. To  zawieszenie było najgorsze. Zatruwało spokój i zmuszało do nauki. Nie  wypadało przecież okazywać lekceważenia, wyrządzać przykrości.  Podchodziło się więc chyba z dziesięć razy, i to z jednym tekstem. Kiedy  już wykułem na pamięć tłumaczenie (z bryka), okazywało się, że nie umiem  składni..., potem, że nie znam gramatyki... potem, że nie rozumiem, co  znaczą pojedyncze słówka itd. itd.  I kiedy wpisała wreszcie do dziennika trójkę nie miałem już siły ani jej  nienawidzić ani się cieszyć. Później żałowałem, że przez minione dwa lata  nie wykorzystałem szansy jaką dawała świetna profesorka i nie uczyłem się  łaciny. Ale chociaż pozostał mi tylko okruch, który wmusiła we mnie, tego  pięknego języka, będę zań Pani Łacinniczce wdzięczny do końca życia.
A oto świadectwo:
 ŚWIADECTWO UKOŃCZENIA  GIMNAZJUM OGÓLNOKSZTAŁCĄCEGO ....przyjęty do klasy trzeciej "d" w dniu 3 września 1946 ukończył w 1948  r. naukę w zakresie programu gimnazjum ogólnokształcącego, zorganizowanego  na zasadach art.20 ustawy z dnia 11 marca 1932 roku o ustroju szkolnictwa  (Dziennik Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej Nr 38,poz. 389 ) w Państwowym  Gimnazjum i Liceum im. Hetmana Jana Zamoyskiego w Zamościu.  W Zamościu dnia 26 czerwca 1948 r.  Nr 270. Jedenaście podpisów Rady Pedagogicznej, wśród nich podpis "śpiewającej"  matematyczki, niedoszłej sympatii, panny Frani Żalińskiej.
Ze stopni wymienię tylko bardzo dobre i dobre:.
  5 - (bardzo dobry) religia, zagadnienia ideologiczne.
 4 - (dobry)  sprawowanie, geografia, biologia, przysposobienie wojskowe,  zajęcia praktyczne, ćwiczenia cielesne (nadobowiązkowe), rysunek.
Językami obcymi obowiązkowymi były: angielski i łacina.  Przedmioty nadobowiązkowe: język rosyjski.
Z naszej paczki na drugi rok pozostał tylko Kajtek (Leszek Cyc). Leszek  Czerski zdał razem ze mną.  Miałem więc "papier" w kieszeni i wystarczyło to, żebym mógł realizować  swoje dalsze zamierzenia zgodnie z podjętą już decyzją. Wytyczała ona  prosto i zdecydowanie (tak mi się przynajmniej zdawało) dalszy kierunek  mojego życia, do którego co jak co, ale łacina nie wydawała się potrzebna.