Na wakacje Gienek dał mi na cały miesiąc skierowanie na obóz
organizacyjny, tak zwany zjednoczeniowy, do Kazimierza Dolnego. Przez
połowę wakacji miałem więc zapewnione utrzymanie i spanie. Mama będzie
mogła trochę pofolgować z tym tytoniem. Opuszczałem więc Zamość ze
świadectwem ukończenia gimnazjum i zawodowym prawem jazdy w kieszeni
i ruszałem w życie. Jesienią miałem skończyć dziewiętnaście lat i
byłem przekonany, że urodziny obchodzić będę już w wojsku jako samodzielny
mężczyzna. Obóz założono na wiślanej skarpie powyżej Kazimierza
Dolnego. Miejsce i szereg zielonych namiotów obudził wspomnienia
z poprzedniego lata. To tu gdzieś w pobliżu, tylko po drugiej stronie
Wisły, rok temu byłem na obozie żeglarskim. Jak na kolorowym slajdzie
zobaczyłem znowu groźny obraz rzeki w burzowym oświetleniu, siebie
bohatersko wiosłującego, w obliczu zbliżającej się groźnej nocnej
burzy i ją, piękną Alinę, z kaskadą złotomiedzianych włosów, okalających
łabędzią szyję, patrzącą z ufnością mi w oczy. Jakże szybko czas
retuszuje pamięć, upiększa przeszłość...
Zanurzony we wspomnieniach, zakurzony, z walizeczką w ręku,
stanąłem przed bramą z napisem "Obóz zjednoczeniowy aktywu młodzieżowego"
i niezdecydowany patrzyłem na dwa szeregi namiotów. Przy bramie
nie było zwyczajowego służbowego czy dyżurnego.
- Kolega do nas? To proszę wchodzić - zaskoczył mnie kobiecy głos
z tyłu.
Obejrzałem się zdziwiony, skąd tu kobieta, i zobaczyłem dobrze zbudowaną
dziewczynę - kobietę, z krótko obciętymi, żółtawego koloru, prostymi
włosami, zaczesanymi za odstające uszy. Na jej piegowatym czole ledwo
widoczne kropelki potu świadczyły o wysiłku, jaki przed chwilą musiała
wykonać, a pierś, jeszcze nim wzburzona, niespokojnie falowała, rozchylając
zieloną, rozpiętą pod szyją bluzę. Bluza fasonu dość oryginalnego,
kolaż bluzy harcerskiej z rosyjską rubaszką, jak się potem dowiedziałem,
była częścią "organizacyjnego ubioru". Ale tylko bluza była
dziwnie oryginalna, bo spódniczkę miała już zwyczajną, szarą, cywilną,
a na nogach o grubawych, wyrazistych łydkach, tenisówki niegdyś białe.
Widać szybko biegła bo nie tylko jeszcze była zadyszana ale i maleńkie
kłębki kurzu, nie zdążyły jeszcze opaść. Było bardzo sucho i kurzyło się
przy najmniejszej okazji. Dziewczyna stała przez chwilę w milczeniu,
jakby po pierwszym zdaniu, które wystrzeliła, zabrakło energii na
dalsze. Patrzyłem jej w oczy. Były nieokreślonego koloru. Takie jakieś
buro-piwno-szare, bez wyrazu. Twarz nieruchoma, zimno-obojętna,
bez najmniejszego uśmiechu. Opuściłem wzrok na jej rozpięty dekolt
bluzy, rozchylony oddechem i zacząłem przyglądać się bezczelnie przybrudzonemu
potem i kurzem, nieświeżemu, różowemu stanikowi. To wreszcie
ją ożywiło. Otrząsnęła się. Odruchowo, pomimo gorąca, zgarnęła
brzegi bluzy i krótko szczękneła.
- No to chodźcie ze mną - ruszyła przodem.
Szedłem posłusznie za nią, a jej rozłożyste biodra i długie mocne
nogi - w tenisówkach była równa ze mną wzrostem - wzbudziły we mnie
niespodziewanie pożądanie. Nieprzespana noc w pociągu, potem
duchota w autobusie, wreszcie marsz, całe zmęczenie nakładało się
na organizm jak kolejne warstwy kapusty do beczki. I teraz wybuchło
potężną potrzebą tej spoconej, pachnącej mocno potem i kurzem dziewczyny.
Oj, młodości. Jak się ma dziewiętnaście lat, to największe zmęczenie
zmienia się niespodziewanie w świeżość i energię, których niezmierzone
pokłady drzemią w organizmie.
Weszliśmy do namiotu, który służył widać za biuro. Stały tam
jakieś szafy, kancelaryjny stół, i pod bocznymi ścianami dwa łóżka.
Panował półmrok, i mimo odchylonej wejściowej płachty, było duszno.
Pochyliłem się przez stół do niej tak, żeby musnąć chociaż jej skroń. Od
spodu ogarniał mnie płomień i robiłem się nieprzytomny. Wyczuła widać
jednak mój stan, bo spokojnym ruchem zapięła na piersiach guzik bluzy i
spojrzała przymrużając nijakie oczy.
- Zapiszę was, dajcie skierowanie. A jak wam gorąco, to idźcie,
zajmijcie sobie miejsce. Skierowanie oddam później. Te namioty
po lewej - machnęła nieznacznie ręką, są dla mężczyzn, a te po prawej
- dla dziewczyn. No, idźcie już, idźcie, bo jeszcze zupełnie słabo
wam się zrobi - ruchem ręki wyganiała mnie z namiotu, jak natrętną muchę.
Zaskoczony obecnością na obozie dziewczyn, poszukałem sobie wolnego
łóżka we wskazanym rejonie. Ale nie tylko zaskakiwała obecność dziewczyn,
tu wszystko było inaczej niż na poprzednich harcerskich obozach.
Cały obóz był rozbity i urządzony przez wynajętych ludzi. Również stołówkę
i kuchnię obsługiwały zatrudnione kucharki i kelnerki. Do obowiązku
mieszkańców należało tylko utrzymanie porządku wokół siebie. Zasłać łóżko,
umyć się no i... wyzbierać trochę pustych butelek, które rano zazwyczaj
poniewierały się wokół namiotów. Podobieństwo między harcerskimi
obozami, a tym młodzieżowym zaczynało się i kończyło na namiotach.
Dziewczyny i chłopcy też byli inni niż się spodziewałem. Był
to aktyw organizacji młodzieżowych: OMTUR, WICI, ZWM, RTPD, który
miał być tu przygotowany do zjednoczenia na 22 lipca. Młodzież
była zróżnicowana, zarówno wiekiem jak i poziomem społecznym. Były
draby około trzydziestki i malcy szesnastoletni. Dziewczyny - już
mamusie i chichoczące małolaty, co to pokazują za cukierki.
Zawiedziony, w pierwszych dniach chodziłem jak struty. Trudno mi
było znaleźć jakiegoś towarzysza czy towarzyszkę. Interesowałem
się literaturą i przeżywałem mający się odbyć w Szczecinie "przełomowy"
dla literatury polskiej Zjazd Literatów, a tu nikogo takie rzeczy
nie obchodziły. Młodzież, na poziomie zawodówki, przejawiała
zdrowe zainteresowania i cieszyła się życiem po swojemu. Po proletariacku,
po robotniczemu - jak oceniał to jeden z towarzyszy instruktorów.
Taką codzienną rozrywką były ogniska. Śpiewano na nich
piosenki wyuczone podczas całodziennych zajęć, w rodzaju: "Nie papież
nam wybrzeże dał, ni Śląsk biskupów był..." lub "Naprzód młodzieży
świata..." nowy hymn, mającej za kilka dni powstać organizacji, i
tym podobne. Przepłukiwano przy tym obficie gardła tanim winem, żeby
lepiej się śpiewało, a może i żeby pozbyć się religijnej ciemnoty,
w której sumienia jeszcze były pogrążone i żeby było łatwiej wykrzykiwać
takie słowa jak papież i biskupi. I tak czas płynął.
Pomimo początkowych oporów, szybko się przyzwyczaiłem do takiego
trybu obozowego życia i starałem się korzystać jak najwięcej, na
zapas, z pięknej pogody, żarcia i dziewczynek. Z tymi ostatnimi,
to jednak pomimo powszechnej dostępności, jakby się wydawało, coś
nie wychodziło. Trochę też mogłem mówić o pechu. Raz, jedną
udało mi się namówić i kiedy miała wartę, przyszła do namiotu. Ale
jeszcze nie zdążyłem jej schować pod kocem, gdy współmieszkańcy zaczęli
sapaniem, chrząkaniem zaznaczać swoją obecność tak, że dziewczyna
w końcu wyskoczyła i uciekła. Potem już straciliśmy na siebie ochotę.
Ten nocny epizod pozbawił uroku pierwszego zbliżenia i oboje chcieliśmy
jak najszybciej o nim zapomnieć.
Ale tak naprawdę, to cały czas ciągnęło mnie do słomowłosej.
Jej grube kształty nie dawały spać. Początkowo nie zwracała na mnie
uwagi i sądziłem, że nie mam u niej żadnych szans. Spały we
dwie z koleżanką z zarządu obozu, a obok stał namiot z trzema zdrowymi
byczkami, instruktorami. Towarzysze z Lublina mieli pieniądze, namiot,
tak że kudy mnie do niej, otoczona była ideologicznie jakby można
było powiedzieć... Wodziłem więc bez nadziei za nią wzrokiem i słuchając
jej wywodów o moralności socjalistycznej - prowadziła zajęcia z tej
dziedziny - wyobrażałem sobie jak by taką dziewuchę do łóżka, na
golasa... Na golasa i na koc, na trawę i tak i siak, na golasa...
Sam nie wiedziałem skąd mi się to brało, co mnie tak podniecało.
Nie była ładna ani zgrabna. Ot, taka zwykła kobieta, słomiasto-rudawa,
grubawa, często się pociła... Może to Michalczuczka czarowała?
Wyczuwała coś we mnie jednak, bo kiedy tłumaczyła, że jedynym kryterium
w zbliżeniu kobiety i mężczyzny według moralności socjalistycznej
jest miłość, a nie majątek, czy nakazy lub zakazy religijne, gdy
spotkała mój wzrok, zaczynała tracić wątek, jąkała się, rumieniła.
Piegi ciemniały, stawały się bardziej widoczne i twarz nabierała
pospolitego wyglądu. Nie myślałem o żadnej miłości, ale budziła we
mnie dzikie, zwierzęce uczucia, wprost opętanie: rozebrać, na golasa,
te grube, nabite uda, ten brzuch na golasa, i sapanie, i smród potu,
i jęki... na golasa. Ależ chodziłem podniecony.
Po zajęciach podeszła do mnie.
- Co wy tak się mnie bez przerwy przyglądacie - spytała. Przeszkadza
mi to i krępuje.
- Mogę nie patrzeć, ale musicie mnie ze swoich zajęć zwolnić - patrzyłem
na jej biust wyzywająco.
- Młodzi bardzo jesteście - badawczo spojrzała mi w oczy.
Mimo woli sięgnęła ręką za ucho, poprawiając kosmyk słomo-rudych
włosów.
- Cóż to ma za znaczenie - ostrożnie ująłem ją za rękę. Skórę miała
szorstką i wilgotną.
- Dajcie spokój, wszyscy patrzą - szarpnęła rękę.
No, no, zdaje się jest lepiej, niż się spodziewałem, pomyślałem
sobie. W oczach, jej rybio-szczurzych oczach, pierwszy raz coś dojrzałem.
Mignął w nich jakiś cień zakłopotania czy zmieszania. Oczy zaczynały żyć,
przestały być nieosobowe, martwe. Stała w milczeniu i patrzyła na mnie,
a ja zrozumiałem, że ten migotliwy cień wywołała obawa, czy ten ruch
jakim wyrwała rękę z uścisku, nie był za gwałtowny, nie uraził mnie.
I w tym momencie poczułem niewidzialną nić, która zaczęła łączyć nasze
spojrzenia, myśli. Staliśmy w milczeniu, na wypalonym słońcem placu
zbiórek, w gorącym, duszącym żarze lipcowego dnia, a przecież
nie czuliśmy go, jak i nie widzieliśmy ludzi wokół nas, nasze dusze
zaczęły rozmawiać. Wyrzuciłem ze swojej wyobraźni pierwotny
obraz grubych ud i "na golasa", a wprowadziłem subtelne odczucie
uroczej, nieśmiałej dziewczyny, sentymentalnie zamyślonej. O marzących
oczach i delikatnej budowie, takiej, z jaką pragnie się oglądać wschody
i zachody słońca. Musiała to wyczuć, bo początkowo zjeżona teraz
topniała jak wosk. Któraż bowiem z kobiet pragnie być tylko przedmiotem
pożądania. Przedmiotem, bo właśnie pożądanie zasłania osobowość,
duszę, stwarza tylko przedmiot. Tak i Zofia, bo tak się nazywała,
kiedy wyczuła w mojej wyobraźni swój nowy obraz, w oczach przeistaczała
się z bądź co bądź zahartowanej latami szkoleń partyjnej aktywistki,
w dziewczę: wątłe, sentymentalne, kruche dziewczę, jakie kryje się
w duszy nawet największej herod-baby.
- Nie patrzcie tak na mnie, to nie ma sensu - powiedziała tak cicho,
że nawet najbliżej przechodzący nie mogli niczego usłyszeć, a widząc
mój tkliwy ale i trochę taki półpalący wzrok, mający świadczyć, pomimo
całej łagodności o wewnętrznym żarze, dodała:
- Widzę, że muszę z wami porozmawiać i pewne rzeczy wam wyjaśnić.
Zdaje się, że zachodzi między nami jakieś nieporozumienie - wchodziła
już w swoją rolę instruktorki oświatowej.
Odwróciła ode mnie wzrok i zakończyła zdanie ni to pytaniem, ni
to stwierdzeniem:
- Po obiedzie, będę miała trochę wolnego czasu i wybieram
się nad Wisłę na spacer, to jak zechcecie, będę mogła wyjaśnić wam
dialektycznie otaczającą nas rzeczywistość.
Roześmiałem się w duchu. Zdaje się, że mój ideał nie potrafi normalnie
rozmawiać. Zrozumiałem teraz, dlaczego jej oczy nic nie wyrażają, jak oczy
automatu, lalki. Ale nic nie powiedziałem. Odeszła, a ja postałem
jeszcze chwilę, udając odurzonego spotkaniem z nią i jej słowami,
po czym poszedłem na obiad. Uważałem, żeby nie jeść zupy, bo
podobno dosypują sodę, na poskromienie temperamentu, za to napychałem
się drugim daniem, dobijając repetą do granicy możliwości.
Po obiedzie była godzinna sjesta, ale instruktorów nie obowiązywała,
a na zwykłych uczestników też przymykano oczy. Siedziałem w
namiocie przy wejściu i czekałem. Wyjdzie czy nie wyjdzie, może tylko
nabiera? Taka szczwana działaczka. Nadzieja zaczynała się chwiać,
ale wyszła. Zamiast bluzy mundurowej miała zwiewną kolorową bluzeczkę,
tenisówki wyczyszczone na biel anielską, a piegi schowane pod delikatnym
pudrem. Wyskoczyłem jak z procy i nieznacznie, żeby nie dać poznać,
że byliśmy umówieni, bokiem, za namiotami, że to niby czegoś szukam,
tak wymierzyłem, że wyszedłem na ścieżkę prowadzącą w dół skarpy
nad Wisłę, tuż za nią. Poczułem w rozgrzanym, stojącym powietrzu
ciągnący się za nią ogon zapachów. Pachniała świeżością, trochę gryzącymi
nos perfumami i zimną wodą. Pod wpływem upału perfumy szybko wyparowały
i po chwili pozostał jej tylko zapach lekko spoconego ciała mytego
zimną wodą. Szedłem za nią ścieżką w odległości dwóch kroków, patrzyłem
na nią, wąchałem ale nawet się nie obejrzała. Nie wiedziałem, czy
wie, że idę za nią, czy jest jej to po prostu obojętne. Dopiero na
dole, na posypanym kamieniami, płaskim brzegu, odwróciła się i z
uśmiechem wskazała kamień nadbrzeżny:
- Usiądziemy?
Było to miejsce, na którym wczoraj doświadczyłem dwóch rzeczy. W
ramach czynu społecznego podjęliśmy zobowiązanie, że pewną część
kamieni z których miała być budowana droga wywieziemy taczkami. Rozłożono
deski i powiedziano, że plan dla każdego wynosi dwadzieścia taczek.
Ja jestem z reguły szybki i nie lubię ociągać się z robotą, tak że z mokrą
koszulą, z językiem na brodzie, szybko te dwadzieścia taczek wywiozłem.
Wywiozłem i usiadłem spokojnie w cieniu, przyglądając się jak reszta
pracuje. Jest to nawiasem mówiąc bardzo przyjemne uczucie. Siedzę więc
w chłodku, kiedy podchodzi instruktor:
- A ładnie to tak kolego wylegiwać się, gdy inni pracują?
- Ja już swój plan wykonałem - wyjaśniam zadowolony.
- No to co z tego, żeście wykonali. Jak żeście wykonali, to trzeba
ponad plan - zaczął mnie uświadamiać. - Nie rozumiem, to
dlatego, że swoje taczki wywiozłem szybciej od innych mam jeszcze
więcej pracować? - Głupi byłem - oburzyłem się - mogłem tak
samo jak tamci, powoli, nie spiesząc się... I to ma być sprawiedliwie?
Instruktor przybrał minę kaznodziei:
- W komuniźmie, kolego, każdy powinien dla społeczeństwa świadczyć
według możliwości - podniósł palec do góry - a wy zajmujecie postawę
aspołeczną. Jak macie możliwości wykonać ponad plan, to powinniście.
- Jeszcze komunizmu nie mamy - odwróciłem od niego głowę i wcale
nie miałem zamiaru podejmować dalszej pracy, kiedy zdarzyło się coś
przez nas obu nieprzewidzianego.
Przyjechała kronika filmowa. Miano nakręcić film o tym, jak
młodzież, dla uczczenia święta lipcowego i zjednoczenia w ZMP, ofiarnie
pracuje społecznie. Porzuciliśmy więc spór, bo komendę nad nami przejął
teraz taki jeden z nich, pewnie reżyser fragmentu. Słońce w ujęciu
im przeszkadzało, więc kazali zmienić kierunek wywozu kamieni. Przełożono
deski, po których targaliśmy wapienniaki, zgodnie ze wskazówkami
tego jegomościa, w kierunku odwrotnym do budowanej drogi, a następnie
ustawiono nas w rząd, jeden za drugim z taczkami, i na dany znak,
przez tego z ekipy filmowej, ruszyliśmy po kładce, z uśmiechem i
biegiem. Szybko dwadzieścia czy trzydzieści taczek przejechało przed
kamerą i wysypano kamienie tuż nad samą wodą płynącej rzeki.
- Jeszcze raz, teraz inne ujęcie - padła komenda, i znowu wszystko
się powtórzyło.
A teraz siedzimy z Zofią właśnie na jednym z tej sterty filmowych
kamieni usypanych na brzegu, nikomu już do niczego nie potrzebnej. Dziwiłem
się potem, że na wyświetlanej kronice, nasz czyn trwał dosłownie
dwie sekundy, a z kamieni usypana została potężna piramida. Później
zrozumiałem, że czas filmowy jest inny niż rzeczywisty, a pokazane efekty
zależą od ujęcia kamerą. Zostały więc nie tylko kamienie, zostało
we mnie przeświadczenie, że z wykonaniem planu nie należy się spieszyć,
robią to tylko frajerzy, a sukces, przedstawiany na filmie, nie ma
nic wspólnego z rzeczywistością. I to co na filmie nie musi być prawdziwe,
chociażby film nazywał się dokumentalnym lub kroniką.
- No tak, mieliśmy porozmawiać - Zofia usiadła wyżej na chybotliwej
stercie i żeby utrzymać równowagę co chwila rozchyla, to ściąga grube uda.
Widzę jak pod spódniczką otwiera się widok aż hen, do różowiejących
w cieniu majteczek, by po chwili zamknąć się gładką skórą, napiętą
muskułami nóg. Mimo woli zauważam te wdzięki, ale nie robią
na mnie wrażenia. Żołądek nabity dwoma schabowymi z kapustą wywołuje
ociężałość i rozleniwienie. Najchętniej położyłbym się gdzieś na
trawie, sam, swobodnie, a nie gniótł tyłka kamieniami i jeszcze wysilał
się na konwersację.
- Wydaje mi się kolego, że niewłaściwie wszystko zrozumieliście
- mobilizuje się Zofia.
Ryzykuję i stawiam wszystko na jedną kartę. Jestem za bardzo ospały,
żeby prowadzić finezyjną grę słów. Rąbię więc prosto z mostu. Albo
się pogniewa albo... W każdym bądź razie nie będę musiał intensywnie
myśleć, skupiać uwagi. Będę mógł spokojnie trawić. - Daj spokój,
przecież wiesz, że mi się bardzo, ale to bardzo - w tym momencie
robię "maślane" oczy i staram się patrzeć prosto, szczerym spojrzeniem
w twarz, choć to bardzo trudne. Niesforne, co chwila zamiast patrzeć
wprost, szczerze i oddanie, zaglądają pod sukienkę. Psiakość, po
co siedzi na tym szczycie.
Zaskoczona milczy. Wpatruje się we mnie uważnie i widać, że przelatują
przez jej duszę różne uczucia. Nie wie jakie zająć stanowisko. Czuję to,
ale milczę. Jak to dobrze, że nie muszę nic mówić. Teraz jej kolej, a ja
spokojnie mogę te swoje schabowe przerabiać na energię. Może się jednak
przyda, kto to wie.
- Jesteś bezczelny - mimo woli przechodzi na ty. Patrzy mi w oczy
niezdecydowanie, a u mnie: psia szczerość, oddanie na całe życie - albo
- przeciąga powoli słowa - albo rzeczywiście mówisz to co czujesz?.
Nie spuszcza w dalszym ciągu ze mnie badawczego ale nie niechętnego
wzroku. Wytrzymuję spojrzenie i następne pytanie.
- Jak myślisz, że coś osiągniesz, to bardzo się mylisz.
- Nic nie chcę osiągnąć, naprawdę niczego nie chcę, po prostu bardzo
mi się podobasz, przecież nie powiem ci od razu, że się zakochałem
- udaję oburzonego. Wszystko wychodzi mi prawdziwie, bo rzeczywiście,
kapusta mi się odbija i naprawdę niczego nie chcę. Na samą myśl,
wstrząsa. Opuszczam głowę, żeby ukryć to odbijanie się, a wygląda
to tak, jak bym spuścił głowę po - prawie - wyznaniu
miłosnym.