Odc.6

 Na wakacje Gienek dał mi na cały miesiąc skierowanie na obóz  organizacyjny, tak zwany zjednoczeniowy, do Kazimierza Dolnego. Przez  połowę wakacji miałem więc zapewnione utrzymanie i spanie. Mama będzie  mogła trochę pofolgować z tym tytoniem.  Opuszczałem więc Zamość ze świadectwem ukończenia gimnazjum i zawodowym  prawem jazdy w kieszeni i ruszałem w życie. Jesienią miałem skończyć  dziewiętnaście lat i byłem przekonany, że urodziny obchodzić będę już w  wojsku jako samodzielny mężczyzna.   Obóz założono na wiślanej skarpie powyżej Kazimierza Dolnego.  Miejsce i szereg zielonych namiotów obudził wspomnienia z poprzedniego  lata. To tu gdzieś w pobliżu, tylko po drugiej stronie Wisły, rok temu  byłem na obozie żeglarskim. Jak na kolorowym slajdzie zobaczyłem znowu  groźny obraz rzeki w burzowym oświetleniu, siebie bohatersko wiosłującego,  w obliczu zbliżającej się groźnej nocnej burzy i ją, piękną Alinę, z  kaskadą złotomiedzianych włosów, okalających łabędzią szyję, patrzącą z  ufnością mi w oczy. Jakże szybko czas retuszuje pamięć, upiększa  przeszłość...
 Zanurzony we wspomnieniach, zakurzony, z walizeczką w ręku, stanąłem przed  bramą z napisem "Obóz zjednoczeniowy aktywu młodzieżowego" i  niezdecydowany patrzyłem na dwa szeregi namiotów.  Przy bramie nie było zwyczajowego służbowego czy dyżurnego.
- Kolega do nas? To proszę wchodzić - zaskoczył mnie kobiecy głos z tyłu.
Obejrzałem się zdziwiony, skąd tu kobieta, i zobaczyłem dobrze zbudowaną  dziewczynę - kobietę, z krótko obciętymi, żółtawego koloru, prostymi  włosami, zaczesanymi za odstające uszy.  Na jej piegowatym czole ledwo widoczne kropelki potu świadczyły o wysiłku,  jaki przed chwilą musiała wykonać, a pierś, jeszcze nim wzburzona,  niespokojnie falowała, rozchylając zieloną, rozpiętą pod szyją bluzę.  Bluza fasonu dość oryginalnego, kolaż bluzy harcerskiej z rosyjską  rubaszką, jak się potem dowiedziałem, była częścią "organizacyjnego  ubioru".  Ale tylko bluza była dziwnie oryginalna, bo spódniczkę miała już  zwyczajną, szarą, cywilną, a na nogach o grubawych, wyrazistych łydkach,  tenisówki niegdyś białe.  Widać szybko biegła bo nie tylko jeszcze była zadyszana ale i maleńkie  kłębki kurzu, nie zdążyły jeszcze opaść. Było bardzo sucho i kurzyło się  przy najmniejszej okazji.  Dziewczyna stała przez chwilę w milczeniu, jakby po pierwszym  zdaniu, które wystrzeliła, zabrakło energii na dalsze. Patrzyłem jej w  oczy. Były nieokreślonego koloru. Takie jakieś buro-piwno-szare, bez  wyrazu.  Twarz nieruchoma, zimno-obojętna, bez najmniejszego uśmiechu.  Opuściłem wzrok na jej rozpięty dekolt bluzy, rozchylony oddechem i  zacząłem przyglądać się bezczelnie przybrudzonemu potem i kurzem,  nieświeżemu, różowemu stanikowi.  To wreszcie ją ożywiło. Otrząsnęła się.   Odruchowo, pomimo gorąca, zgarnęła brzegi bluzy i krótko szczękneła.
- No to chodźcie ze mną - ruszyła przodem.
Szedłem posłusznie za nią, a jej rozłożyste biodra i długie mocne nogi - w  tenisówkach była równa ze mną wzrostem - wzbudziły we mnie niespodziewanie  pożądanie.  Nieprzespana noc w pociągu, potem duchota w autobusie, wreszcie marsz,  całe zmęczenie nakładało się na organizm jak kolejne warstwy kapusty do  beczki. I teraz wybuchło potężną potrzebą tej spoconej, pachnącej mocno  potem i kurzem dziewczyny. Oj, młodości. Jak się ma dziewiętnaście lat, to  największe zmęczenie zmienia się niespodziewanie w świeżość i energię,  których niezmierzone pokłady drzemią w organizmie.
 Weszliśmy do namiotu, który służył widać za biuro. Stały tam jakieś  szafy, kancelaryjny stół, i pod bocznymi ścianami dwa łóżka.  Panował półmrok, i mimo odchylonej wejściowej płachty, było duszno.  Pochyliłem się przez stół do niej tak, żeby musnąć chociaż jej skroń. Od  spodu ogarniał mnie płomień i robiłem się nieprzytomny. Wyczuła widać  jednak mój stan, bo spokojnym ruchem zapięła na piersiach guzik bluzy i  spojrzała przymrużając nijakie oczy.
- Zapiszę was, dajcie skierowanie. A jak wam gorąco, to idźcie, zajmijcie  sobie miejsce. Skierowanie oddam później.  Te namioty po lewej - machnęła nieznacznie ręką, są dla mężczyzn, a te po  prawej - dla dziewczyn. No, idźcie już, idźcie, bo jeszcze zupełnie słabo  wam się zrobi - ruchem ręki wyganiała mnie z namiotu, jak natrętną muchę.
Zaskoczony obecnością na obozie dziewczyn, poszukałem sobie wolnego  łóżka we wskazanym rejonie.  Ale nie tylko zaskakiwała obecność dziewczyn, tu wszystko było inaczej niż  na poprzednich harcerskich obozach.  Cały obóz był rozbity i urządzony przez wynajętych ludzi. Również stołówkę  i kuchnię obsługiwały zatrudnione kucharki i kelnerki. Do obowiązku  mieszkańców należało tylko utrzymanie porządku wokół siebie. Zasłać łóżko,  umyć się no i... wyzbierać trochę pustych butelek, które rano zazwyczaj  poniewierały się wokół namiotów.  Podobieństwo między harcerskimi obozami, a tym młodzieżowym zaczynało się  i kończyło na namiotach.
Dziewczyny i chłopcy też byli inni niż się  spodziewałem. Był to aktyw organizacji młodzieżowych: OMTUR, WICI, ZWM,  RTPD, który miał być tu przygotowany do zjednoczenia na 22 lipca.   Młodzież była zróżnicowana, zarówno wiekiem jak i poziomem  społecznym. Były draby około trzydziestki i malcy szesnastoletni.  Dziewczyny - już mamusie i chichoczące małolaty, co to pokazują za  cukierki.
Zawiedziony, w pierwszych dniach chodziłem jak struty. Trudno mi było  znaleźć jakiegoś towarzysza czy towarzyszkę.  Interesowałem się literaturą i przeżywałem mający się odbyć w Szczecinie  "przełomowy" dla literatury polskiej Zjazd Literatów, a tu nikogo takie  rzeczy nie obchodziły.   Młodzież, na poziomie zawodówki, przejawiała zdrowe zainteresowania i  cieszyła się życiem po swojemu. Po proletariacku, po robotniczemu - jak  oceniał to jeden z towarzyszy instruktorów. Taką codzienną rozrywką były  ogniska.   Śpiewano na nich piosenki wyuczone podczas całodziennych zajęć, w rodzaju:  "Nie papież nam wybrzeże dał, ni Śląsk biskupów był..." lub "Naprzód  młodzieży świata..." nowy hymn, mającej za kilka dni powstać organizacji,  i tym podobne.  Przepłukiwano przy tym obficie gardła tanim winem, żeby lepiej się  śpiewało, a może i żeby pozbyć się religijnej ciemnoty, w której sumienia  jeszcze były pogrążone i żeby było łatwiej wykrzykiwać takie słowa jak  papież i biskupi.   I tak czas płynął. Pomimo początkowych oporów, szybko się  przyzwyczaiłem do takiego trybu obozowego życia i starałem się korzystać  jak najwięcej, na zapas, z pięknej pogody, żarcia i dziewczynek. Z tymi  ostatnimi, to jednak pomimo powszechnej dostępności, jakby się wydawało,  coś nie wychodziło. Trochę też mogłem mówić o pechu.   Raz, jedną udało mi się namówić i kiedy miała wartę, przyszła do namiotu.  Ale jeszcze nie zdążyłem jej schować pod kocem, gdy współmieszkańcy  zaczęli sapaniem, chrząkaniem zaznaczać swoją obecność tak, że dziewczyna  w końcu wyskoczyła i uciekła.  Potem już straciliśmy na siebie ochotę. Ten nocny epizod pozbawił uroku  pierwszego zbliżenia i oboje chcieliśmy jak najszybciej o nim zapomnieć.
 Ale tak naprawdę, to cały czas ciągnęło mnie do słomowłosej. Jej  grube kształty nie dawały spać. Początkowo nie zwracała na mnie uwagi i  sądziłem, że nie mam u niej żadnych szans.  Spały we dwie z koleżanką z zarządu obozu, a obok stał namiot z trzema  zdrowymi byczkami, instruktorami. Towarzysze z Lublina mieli pieniądze,  namiot, tak że kudy mnie do niej, otoczona była ideologicznie jakby można  było powiedzieć...  Wodziłem więc bez nadziei za nią wzrokiem i słuchając jej wywodów o  moralności socjalistycznej - prowadziła zajęcia z tej dziedziny -  wyobrażałem sobie jak by taką dziewuchę do łóżka, na golasa...  Na golasa i na koc, na trawę i tak i siak, na golasa... Sam nie wiedziałem  skąd mi się to brało, co mnie tak podniecało. Nie była ładna ani zgrabna.  Ot, taka zwykła kobieta, słomiasto-rudawa, grubawa, często się pociła...  Może to Michalczuczka czarowała?   Wyczuwała coś we mnie jednak, bo kiedy tłumaczyła, że jedynym kryterium w  zbliżeniu kobiety i mężczyzny według moralności socjalistycznej jest  miłość, a nie majątek, czy nakazy lub zakazy religijne, gdy spotkała mój  wzrok, zaczynała tracić wątek, jąkała się, rumieniła. Piegi ciemniały,  stawały się bardziej widoczne i twarz nabierała pospolitego wyglądu.  Nie myślałem o żadnej miłości, ale budziła we mnie dzikie, zwierzęce  uczucia, wprost opętanie: rozebrać, na golasa, te grube, nabite uda, ten  brzuch na golasa, i sapanie, i smród potu, i jęki... na golasa. Ależ  chodziłem podniecony.
Po zajęciach podeszła do mnie.
- Co wy tak się mnie bez przerwy przyglądacie - spytała. Przeszkadza mi to  i krępuje.
- Mogę nie patrzeć, ale musicie mnie ze swoich zajęć zwolnić - patrzyłem  na jej biust wyzywająco.
- Młodzi bardzo jesteście - badawczo spojrzała mi w oczy.
Mimo woli  sięgnęła ręką za ucho, poprawiając kosmyk słomo-rudych włosów.
- Cóż to ma za znaczenie - ostrożnie ująłem ją za rękę. Skórę miała  szorstką i wilgotną.
- Dajcie spokój, wszyscy patrzą - szarpnęła rękę.
No, no, zdaje się jest lepiej, niż się spodziewałem, pomyślałem sobie. W  oczach, jej rybio-szczurzych oczach, pierwszy raz coś dojrzałem.  Mignął w nich jakiś cień zakłopotania czy zmieszania. Oczy zaczynały żyć,  przestały być nieosobowe, martwe. Stała w milczeniu i patrzyła na mnie, a  ja zrozumiałem, że ten migotliwy cień wywołała obawa, czy ten ruch jakim  wyrwała rękę z uścisku, nie był za gwałtowny, nie uraził mnie.  I w tym momencie poczułem niewidzialną nić, która zaczęła łączyć nasze  spojrzenia, myśli.  Staliśmy w milczeniu, na wypalonym słońcem placu zbiórek, w  gorącym,  duszącym żarze lipcowego dnia, a przecież nie czuliśmy go, jak i nie  widzieliśmy ludzi wokół nas, nasze dusze zaczęły rozmawiać.   Wyrzuciłem ze swojej wyobraźni pierwotny obraz grubych ud i "na  golasa", a wprowadziłem subtelne odczucie uroczej, nieśmiałej dziewczyny,  sentymentalnie zamyślonej. O marzących oczach i delikatnej budowie,  takiej, z jaką pragnie się oglądać wschody i zachody słońca.  Musiała to wyczuć, bo początkowo zjeżona teraz topniała jak wosk. Któraż  bowiem z kobiet pragnie być tylko przedmiotem pożądania. Przedmiotem, bo  właśnie pożądanie zasłania osobowość, duszę, stwarza tylko przedmiot.  Tak i Zofia, bo tak się nazywała, kiedy wyczuła w mojej wyobraźni swój  nowy obraz, w oczach przeistaczała się z bądź co bądź zahartowanej latami  szkoleń partyjnej aktywistki, w dziewczę: wątłe, sentymentalne, kruche  dziewczę, jakie kryje się w duszy nawet największej herod-baby.
- Nie patrzcie tak na mnie, to nie ma sensu - powiedziała tak cicho, że  nawet najbliżej przechodzący nie mogli niczego usłyszeć, a widząc mój  tkliwy ale i trochę taki półpalący wzrok, mający świadczyć, pomimo całej  łagodności o wewnętrznym żarze, dodała:
- Widzę, że muszę z wami porozmawiać i pewne rzeczy wam wyjaśnić. Zdaje  się, że zachodzi między nami jakieś nieporozumienie - wchodziła już w  swoją rolę instruktorki oświatowej.
Odwróciła ode mnie wzrok i zakończyła zdanie ni to pytaniem, ni to  stwierdzeniem:
- Po obiedzie, będę miała trochę wolnego czasu i wybieram  się nad Wisłę na spacer, to jak zechcecie, będę mogła wyjaśnić wam  dialektycznie otaczającą nas rzeczywistość.
Roześmiałem się w duchu. Zdaje się, że mój ideał nie potrafi normalnie  rozmawiać. Zrozumiałem teraz, dlaczego jej oczy nic nie wyrażają, jak oczy  automatu, lalki.  Ale nic nie powiedziałem. Odeszła, a ja postałem jeszcze chwilę, udając  odurzonego spotkaniem z nią i jej słowami, po czym poszedłem na obiad.   Uważałem, żeby nie jeść zupy, bo podobno dosypują sodę, na  poskromienie temperamentu, za to napychałem się drugim daniem, dobijając  repetą do granicy możliwości.
 Po obiedzie była godzinna sjesta, ale instruktorów nie obowiązywała, a na  zwykłych uczestników też przymykano oczy.  Siedziałem w namiocie przy wejściu i czekałem. Wyjdzie czy nie  wyjdzie, może tylko nabiera? Taka szczwana działaczka. Nadzieja zaczynała  się chwiać, ale wyszła. Zamiast bluzy mundurowej miała zwiewną kolorową  bluzeczkę, tenisówki wyczyszczone na biel anielską, a piegi schowane pod  delikatnym pudrem.  Wyskoczyłem jak z procy i nieznacznie, żeby nie dać poznać, że byliśmy  umówieni, bokiem, za namiotami, że to niby czegoś szukam, tak wymierzyłem,  że wyszedłem na ścieżkę prowadzącą w dół skarpy nad Wisłę, tuż za nią.  Poczułem w rozgrzanym, stojącym powietrzu ciągnący się za nią ogon  zapachów. Pachniała świeżością, trochę gryzącymi nos perfumami i zimną  wodą. Pod wpływem upału perfumy szybko wyparowały i po chwili pozostał jej  tylko zapach lekko spoconego ciała mytego zimną wodą.  Szedłem za nią ścieżką w odległości dwóch kroków, patrzyłem na nią,  wąchałem ale nawet się nie obejrzała. Nie wiedziałem, czy wie, że idę za  nią, czy jest jej to po prostu obojętne. Dopiero na dole, na posypanym  kamieniami, płaskim brzegu, odwróciła się i z uśmiechem wskazała kamień  nadbrzeżny:
- Usiądziemy?
Było to miejsce, na którym wczoraj doświadczyłem dwóch rzeczy. W ramach  czynu społecznego podjęliśmy zobowiązanie, że pewną część kamieni z  których miała być budowana droga wywieziemy taczkami. Rozłożono deski i  powiedziano, że plan dla każdego wynosi dwadzieścia taczek.  Ja jestem z reguły szybki i nie lubię ociągać się z robotą, tak że z mokrą  koszulą, z językiem na brodzie, szybko te dwadzieścia taczek wywiozłem.  Wywiozłem i usiadłem spokojnie w cieniu, przyglądając się jak reszta  pracuje. Jest to nawiasem mówiąc bardzo przyjemne uczucie. Siedzę więc w  chłodku, kiedy podchodzi instruktor:
- A ładnie to tak kolego wylegiwać się, gdy inni pracują?
- Ja już swój plan wykonałem - wyjaśniam zadowolony.
- No to co z tego, żeście wykonali. Jak żeście wykonali, to trzeba ponad  plan - zaczął mnie uświadamiać.  - Nie rozumiem, to  dlatego, że swoje taczki wywiozłem szybciej od innych  mam jeszcze więcej pracować?   - Głupi byłem - oburzyłem się - mogłem tak samo jak tamci, powoli, nie  spiesząc się... I to ma być sprawiedliwie?
Instruktor przybrał minę kaznodziei:
- W komuniźmie, kolego, każdy powinien dla społeczeństwa świadczyć według  możliwości - podniósł palec do góry - a wy zajmujecie postawę aspołeczną.  Jak macie możliwości wykonać ponad plan, to powinniście.
- Jeszcze komunizmu nie mamy - odwróciłem od niego głowę i wcale nie  miałem zamiaru podejmować dalszej pracy, kiedy zdarzyło się coś przez nas  obu nieprzewidzianego.
Przyjechała kronika filmowa. Miano nakręcić film o tym, jak  młodzież, dla uczczenia święta lipcowego i zjednoczenia w ZMP, ofiarnie  pracuje społecznie. Porzuciliśmy więc spór, bo komendę nad nami przejął  teraz taki jeden z nich, pewnie reżyser fragmentu.  Słońce w ujęciu im przeszkadzało, więc kazali zmienić kierunek wywozu  kamieni. Przełożono deski, po których targaliśmy wapienniaki, zgodnie ze  wskazówkami tego jegomościa, w kierunku odwrotnym do budowanej drogi, a  następnie ustawiono nas w rząd, jeden za drugim z taczkami, i na dany  znak, przez tego z ekipy filmowej, ruszyliśmy po kładce, z uśmiechem i  biegiem.  Szybko dwadzieścia czy trzydzieści taczek przejechało przed kamerą i  wysypano kamienie tuż nad samą wodą płynącej rzeki.
- Jeszcze raz, teraz inne ujęcie - padła komenda, i znowu wszystko się  powtórzyło.
A teraz siedzimy z Zofią właśnie na jednym z tej sterty filmowych  kamieni usypanych na brzegu, nikomu już do niczego nie potrzebnej. Dziwiłem się potem, że na wyświetlanej kronice, nasz czyn trwał dosłownie  dwie sekundy, a z kamieni usypana została potężna piramida. Później  zrozumiałem, że czas filmowy jest inny niż rzeczywisty, a pokazane efekty  zależą od ujęcia kamerą.  Zostały więc nie tylko kamienie, zostało we mnie przeświadczenie, że z  wykonaniem planu nie należy się spieszyć, robią to tylko frajerzy, a  sukces, przedstawiany na filmie, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.  I to co na filmie nie musi być prawdziwe, chociażby film nazywał się  dokumentalnym lub kroniką.
- No tak, mieliśmy porozmawiać - Zofia usiadła wyżej na chybotliwej  stercie i żeby utrzymać równowagę co chwila rozchyla, to ściąga grube uda.
 Widzę jak pod spódniczką otwiera się widok aż hen, do różowiejących w  cieniu majteczek, by po chwili zamknąć się gładką skórą, napiętą muskułami  nóg.  Mimo woli zauważam te wdzięki, ale nie robią na mnie wrażenia. Żołądek  nabity dwoma schabowymi z kapustą wywołuje ociężałość i rozleniwienie.  Najchętniej położyłbym się gdzieś na trawie, sam, swobodnie, a nie gniótł  tyłka kamieniami i jeszcze wysilał się na konwersację.
- Wydaje mi się kolego, że niewłaściwie wszystko zrozumieliście -  mobilizuje się Zofia.
Ryzykuję i stawiam wszystko na jedną kartę. Jestem za bardzo ospały, żeby  prowadzić finezyjną grę słów. Rąbię więc prosto z mostu. Albo się pogniewa  albo... W każdym bądź razie nie będę musiał intensywnie myśleć, skupiać  uwagi. Będę mógł spokojnie trawić.  - Daj spokój, przecież wiesz, że mi się bardzo, ale to bardzo - w tym  momencie robię "maślane" oczy i staram się patrzeć prosto, szczerym  spojrzeniem w twarz, choć to bardzo trudne. Niesforne, co chwila zamiast  patrzeć wprost, szczerze i oddanie, zaglądają pod sukienkę. Psiakość, po  co siedzi na tym szczycie.
Zaskoczona milczy. Wpatruje się we mnie uważnie i widać, że przelatują  przez jej duszę różne uczucia. Nie wie jakie zająć stanowisko. Czuję to,  ale milczę. Jak to dobrze, że nie muszę nic mówić. Teraz jej kolej, a ja  spokojnie mogę te swoje schabowe przerabiać na energię. Może się jednak  przyda, kto to wie.
- Jesteś bezczelny - mimo woli przechodzi na ty. Patrzy mi w oczy  niezdecydowanie, a u mnie: psia szczerość, oddanie na całe życie - albo -  przeciąga powoli słowa - albo rzeczywiście mówisz to co czujesz?.  Nie spuszcza w dalszym ciągu ze mnie badawczego ale nie niechętnego  wzroku. Wytrzymuję spojrzenie i następne pytanie.
- Jak myślisz, że coś osiągniesz, to bardzo się mylisz.
- Nic nie chcę osiągnąć, naprawdę niczego nie chcę, po prostu bardzo mi  się podobasz, przecież nie powiem ci od razu, że się zakochałem - udaję  oburzonego.  Wszystko wychodzi mi prawdziwie, bo rzeczywiście, kapusta mi się odbija i  naprawdę niczego nie chcę. Na samą myśl, wstrząsa. Opuszczam głowę, żeby  ukryć to odbijanie się, a wygląda to tak, jak bym spuścił głowę po -  prawie - wyznaniu miłosnym.