" Pociąg"
Szary świt. Niebo na wschodzie blednie i zarazem staje się
jakby zimniej. Długie węże błyszczących w poranku szyn. Niewielka
grupka ludzi czeka na przystanku. Potupywanie rozlega się dookoła.
Tak cieplej. Gwizd. Słychać ciężki oddech lokomotywy. Długi, ciemny
wąż pociągu pochłania dwie taśmy lśniących szyn. Coraz bliżej. Coraz
wolniej. Kłąb pary puszczonej z parowozu. Staje. Prędzej, prędzej.
Trzy stopnie. O, już dobrze. Rączka drzwi podniesiona do góry. Zamknięte.
Odjazd! Szarpnięcie lokomotywy udziela się wagonom. Drżąc z wysiłku
ruszają. Coraz szybciej, szybciej. Kilka rąk podniesionych w pożegnaniu
na peronie niknie w oddali. Zamknąć okna, zimno. Miarowo kolebiąc
się, równomiernie stukając kołami, pociąg mknie w świat.
- Przepraszam czy wolne?
- Proszę.
Cicho pod ciężarem walizki stęka siatka.
- O, nareszcie - pani w czarnym palcie sadowi się na ławce roztaczając
wokoło woń pudru, perfum i naftaliny.
Staje się coraz widniej. Druty telefoniczne ciągną się jak życie:
szare, jednostajne. Dzielą je na równe części słupy, jak niedziele
dzielą tygodnie. A pociąg pędzi, pędzi.
- Pani dokąd?
- Pan gdzie wysiada?
- Słyszał pan, słonina zdrożała.
- Nowy podatek oszczędnościowy.
- O, już niedługo wojna.
Sucho szeleszczą papiery po kanapkach. Milczenie. Słychać tylko
chrzęst szczęk. Mocniej. Jeszcze trochę. Czarne od sadzy
ramiona zgarniają węgiel, rzucają do pieca. Miarowo: bunkier i piec,
piec i bunkier - pot zalewa czoło. Uff. Chwileczkę. Czarny
potwór rozpierany nadmiarem pokarmu sapie, jęczy i pędzi, pędzi.
Czerwone, zielone - ręka przesuwa dźwignie. Głowa wychylona, patrzy
w tył. Ręce konduktorów zakreślają świetlne koła, można jechać dalej.
Prędzej, szybciej, dalej. W domu żona idzie na targ. Czy mała Ola wstała?
Ostatnio jakaś niezdrowa. Zakręt psiakrew. Ręka kręci korbą. Czarne
ramiona mdleją. Co na śniadanie: sznycle czy kotlety. Olbrzymie rojowisko
torów. Ostatnia szufla. Pani w czarnym palcie szturcha śpiącego
sąsiada.
- Panie, wysiadamy.
- O nareszcie.
Pociąg z łoskotem wpada do szklanej hali. Lokomotywa wyczerpana
wysiłkiem ucichła, stanęła.
- Czemu pan tak wolno wysiada?
- Prędzej!
- Och, kochanie!
- Trzy lata.
Łoskot zamykanych drzwi. Pusty pociąg lekko toczy się na odpoczynek.
Sznycle czy kotlety? Kotlety. Spać. Szczebiot dziecka:
- Tatusiu, pobawimy się, dobrze? Zmęczenie. Sine plamy pod
oczami. Och, jaka przyjemna chłodna pościel. Czarna hala. W kącie
pochrapuje resztkami pary lokomotywa. Odpoczywa.
Maria ciągle mi się podobała. Upływ czasu nie zmieniał wzajemnego
naszego stosunku. Wbrew pozorom była subtelna nie tylko w nocnej koszuli
ale i w dziennej. Kiedy widziała, że coś "tworzę", bez manifestacji
organizowała ciszę w kuchni i nikomu nie wolno było jej zakłócać.
Nie była też głupio zazdrosna (miałem już z poprzedniego mieszkania
niesmaczne doświadczenie) i jeśli czasami na niewinną wizytę udało mi się
namówić którąś z koleżanek, była uprzejma i naturalnie życzliwa.
Mało mówiliśmy ze sobą, a już najmniej o naszych uczuciach. Czasami tylko,
gdy gładziła po plecach, wyrywało się jej: och, ty żółtodziobie -
co miało brzmieć drwiąco, a wychodziło czule. Według jej rozumienia
to powiedzenie miało oznaczać, że ona gospodyni, a ja taki "żółtodziób",
i nic poza tym. Przyjaźnie ale bez wielkich namiętności.
Ale pomimo demonstrowanej obojętności coraz częściej zwalniała się
z pracy, a ja urywałem się ze szkoły. Wystarczyło gdy rano powiedziała,
że nie idzie do pracy, od razu wykonywałem od drzwi zwrot o 180 stopni,
teczkę z książkami rzucałem do pokoiku i nieraz budziliśmy się dopiero
na drugi dzień. Wpadliśmy w jakiś amok kochania. W końcu zacząłem
się obawiać, co będzie gdy wróci mąż. Czy nie będę znowu musiał się
wyprowadzać. Wiedziałem, że Maria zdaje sobie sprawę, że nasz związek
musi pozostać w ukryciu, bo nie ma żadnych szans oficjalnego zaistnienia,
ale kobiety są takie uczuciowe. Potrafią zapominać o rzeczywistości.
Obawy okazały się na szczęście bezpodstawne. Maria to nie "gospodyni"
i jeśli ktoś z nas jakieś miny robił, to raczej ja.
Jej mąż, wysoki, kościsty chłop, niepijący - bo chory na żołądek,
przywitał się ze mną bez najmniejszego błysku podejrzenia w oczach.
Maria zaś stała się wobec mnie opryskliwa i nie pominęła żadnej okazji
by nie rzucić ironicznej uwagi o szkólniakach, czy o mnie.
- No, pan Zbyszek to co innego - uśmiechała się złośliwie - cięgiem
ino w książki nos wścibia, aż mu się kiedyś wyciągnie i opadnie jak
Żydowi - śmiała się, aż stary ją powściągał bojąc się, że się obrażę.
Żadnej tkliwości, czułych spojrzeń itp. Poznałem jeszcze jedną
jej stronę osobowości, była świetną aktorką. Podziwiałem ją, jej
opanowanie i czułem się bezpiecznie. A kiedy byliśmy
sami, stawała się czuła i troskliwa. I zawsze potrafiła w pokoiku
przeżyć ze mną radosną chwilkę, nawet w sytuacji, kiedy kuchnia nie
była pusta. Być może powstała sytuacja, z punktu widzenia samczych
konwencji, mogła wydawać się wstrętną i wstyd się do niej przyznawać,
ale byliśmy wszyscy w jakiś sposób szczęśliwi, a szczególnie ja.
W dalszym ciągu "miałem" Marię, co chroniło moją gorącą naturę przed
nieobliczalnymi wyskokami, a dochodzące czasami zza ściany odgłosy
"obowiązków małżeńskich", nie budziły we mnie podniecenia ani zazdrości.
Może właśnie dlatego, że były to "obowiązki małżeńskie", co było dokładnie
słychać.
Pewnego dnia przy końcu półrocza, dyrektorka nie przyszła
do szkoły. Posłano woźnego. Dom zamknięty, sąsiedzi nic nie wiedzą.
Dziwna sprawa. Próbowałem zapytać Bronię, ale ta zbyła bez słowa, kładąc
wymownie palec na ustach. Nauczyciele coś tam sobie szeptali, ale przed
uczniami solidarnie, ani słowa. Ludzie już się nauczyli, że o znikających
ludzi pytać nie wolno. To nie ponure czasy okupantów niemieckich,
którzy jawnie mordowali i zawsze można było się dowiedzieć gdzie
jest torturowany albo już zamordowany. Ba, nieraz nawet przychodziła
przesyłka z rzeczami zabitego nie wyłączając nawet znalezionych przy
nim pieniędzy, zgodnie ze spisem sporządzonym z niemiecką pedanterią.
Teraz z człowiekiem który znikał z dnia na dzień, miała również zniknąć
i pamięć o nim. A ci, którzy nie chcieli zapomnieć, pytali, też znikali.
Była dyrektorka, nie ma dyrektorki - cóż w tym nadzwyczajnego. Ludzie się
pojawiają, znikają, zwykła codzienność. Po kilku dniach zapomnieli. (I
ja też zapomniałem, nazwiska.) Po dwóch tygodniach bezkrólewia
dyrektorką została opiekunka naszej klasy, profesorka Matkowska.
Stara, siwa, bez kobiecych pretensji, z wystraszonymi okrągłymi oczyma,
które robiły wrażenie jakby ciągle wypatrywała czegoś niedobrego.
Ale było to nie tylko wrażenie, ona po prostu bała się. Wszystkiego się
bała, a najbardziej władzy i jej organizacji w szkole - ZMP. Do tego
stopnia, że wystarczyło powiedzieć, że ma się sprawę w Zarządzie ZMP, by
zostać zwolnionym z lekcji, nawet jeśli miała być klasówka. Ta serwilistyczna
postawa paraliżowała ją do tego stopnia, że nie potrafiła podjąć
decyzji w najbłahszych sprawach, a każda nowość, każda innowacja,
wprawiały ją w przerażenie.
Było w zwyczaju, że na półrocze, przed maturą, dotychczasowy
redaktor szkolnej gazetki ściennej przekazywał swoją funkcję do klasy
niższej, czyli pierwszej liceum. Wybór redaktora odbywał się na zebraniu
połączonych dwóch klas pierwszych i jak zwykle przy takich okazjach bywa,
w obawie żeby nie wypadło na niego,, ktoś rzucił moje nazwisko. Wszyscy
z ulgą odetchnęli i naturalnie skwapliwie wybrali. Nie przypuszczali,
że ja właśnie chciałem tego wyboru. Rozpocząłem właśnie pisanie "Powieści
subiektywnej " i zostanie redaktorem gazety uważałem za pierwszy
krok w kierunku realizacji marzeń, choćby ta gazeta była tylko gazetką
szkolną. No i jak zwykle bywa, kiedy ambicje zderzą się z oczekiwaniami,
powstały kłopoty. I tu może przeczytamy sobie początek (niedokończonej)
"Powieści subiektywnej", bo chociaż nie jest autobiograficzną to
jednak, jak w każdym utworze znajdziemy pewne odbicie stanu duszy
autora.
"Powieść subiektywna"
Gdy patrzę na drzewa łamiące konary w prostokącie okna, gdy słyszę jak wiatr przecinany gałęziami wyje i pojękuje, a w pokoju ciepło, cicho, tylko zegar tyka, wtedy czuję się dziwnie samotnie. Widzę, że życie jakoś toczy się obok, że jestem jak tryb z powyłamywanymi zębami, o który tylko od czasu do czasu zahaczy machina życia. Czuję się gorzej od widza w teatrze, bo on chociaż nie uczestniczy w akcji na scenie to ją odczuwa, przeżywa, a ja? Ja obserwuję życie ale nie mogę się jakoś zaangażować odrobiną nawet uczuć. Gdy staram się zgłębić, zanurzyć w toń przypadków, po krótkim starcie zostaję wyrzucony na brzeg, gdzie znowu pozostaję w charakterze bezuczuciowego widza. Jestem młody, chodzę do szkoły, ale nie potrafię wciągnąć się do lekcji. Może jestem leniem. Chociaż raczej nie, bo mam ambicję. Mam ogromną ambicję zostania kimś. Kim? Czy ja wiem? Wiem, żeby dojść do czegoś, trzeba pracować, trzeba usilnie pracować, ale cóż, jestem niekonsekwentny jak każdy marzyciel. I zdaję sobie sprawę, że bardziej wolę marzyć niż poważnie wziąć się do pracy. Bez wątpienia jednak jestem leniem. W niczym nie potrafię przodować. Nie jestem ani sportowcem, ani dobrym uczniem, ale za to mam ambicję. Śmiechu warte. Czasami jestem zły na siebie. Dlaczego właśnie taki jestem, a nie inny. Dlaczego nie mogę żyć zwyczajnie, jak moi koledzy. Życie mieć wypełnione lekcjami, kinem, książkami, dziewczynkami, mniej lub bardziej udanymi dowcipami, dlaczego gdzieś tam we mnie w głębi siedzi coś. Coś, czego nieraz się lękam, coś co każe nieraz postąpić mi inaczej niż wypadałoby według logicznego rozumowania. Coś, pod wpływem czego popełniam czyny których żałuję. Coś, co każe myśleć w zuchwały sposób, o rzeczach które swoją wielkością mącą myśli. Nieraz boję się, że jestem bliski obłędu. Wtedy godzinami chodzę po ulicy nie widząc ludzi. Koledzy w szkole mówią, że jestem dziwny, inny niż wszyscy. Z początku byłem nawet dumny z tego, lecz teraz obawiam się, żeby to nie był początek końca. Staram się być podobnym do nich: śmieję się z głupich kawałów, zachowuję się jak oni, staram się myśleć ich kategoriami i z ich strony patrzeć na świat. Prosto i jasno. Kiedy myśli się o dziewczynie, to myśli się o dupie, a nie o skomplikowanym systemie nerwów i uczuć, itp. Lecz nie udaje mi się. Starałem się zakochać. Zdawało mi się, że jedna dziewczynka zrobiła na mnie wrażenie. Poszedłem nawet z nią parę razy do kina, ale przekonałem się, że była to tylko zwykła ciekawość. Zapraszała na Sylwestra bo zbliżają się Święta, odmówiłem. Odmówiłem i sam nie wiem dlaczego. Wiedziałem, że nie mam gdzie ani z kim pójść, a odmówiłem. Mam jakieś takie dziwne skłonności do odmawiania sobie przyjemności, sprawiania sobie cierpienia, jak bym miał tym komuś zrobić dobrze lub źle. Czuję, wiem, że to śmieszne, ale nie mogę postępować inaczej. To coś we mnie nakazuje. Obawiam się jednak, co będzie ze mną dalej. Czasami wyłączam się z siebie i obserwuję swoje poczynania w codziennym życiu. Staram się jakoś rozumowo wytłumaczyć, określić siebie, dojrzeć jakieś cechy które by przepowiadały wyższe od przeciętnego życie, zadania do wykonania. Niestety, nic nie mogę dojrzeć. Lecz czuję, i czuję to tak silnie, a uczucie to chyba nie zawiedzie, że jednak muszę kimś być, muszę coś osiągnąć coś, co mnie wyniesie ponad ludzi, coś, co każe ludziom patrząc na mnie nisko pochylać głowy. Na zewnątrz, w masce znudzonego widza nie jestem zarozumiały, ale teraz, gdy jestem tylko ze swoim ja, jestem dumny z siebie, pełny zrozumienia swojej wartości. Co będzie? Bóg jeden raczy wiedzieć, ale ja już wiem, że mogę być tylko orłem lub niczym. Nie będę szarym, codziennym robakiem i nie będę żył jak tyle różnych przyziemnych zwierząt, bo gdy orłowi ucina się skrzydła - umiera.
Dotychczas "gazetka" robiona była raz na miesiąc. Na arkuszu
brystolu kaligrafowano pięknie czarnym tuszem artykuły, a całość ozdabiano
wymyślnymi ornamentami, malując w nagłówku okolicznościowy temat.
Na przykład traktor, symbol postępu, mający zapowiadać, że już chłop nie
będzie musiał ciężko pracować, lub wielki dymiący komin fabryczny
- czym więcej dymi, tym większy (będzie) dobrobyt itp. Zmieniłem
to wszystko. Zostawiłem tylko nagłówkową "szatę graficzną" natomiast
postanowiłem, że gazetka będzie "wydawana" raz na tydzień. Artykuły
miały być pisane na maszynie i wpinane na kartkach, a dotyczyć powinny
życia szkoły, a nie na przykład kapitalizmu, czy wielkich dobrodziejstw
dla ludzkości, świadczonych przez ZSRR. Przepisywanie artykułów na
maszynie nie sprawiało kłopotu, robione to było na lekcjach nauki
pisania. Szkoła posiadała czterdzieści maszyn typu "Olimpia".
Po pierwszej serii artykułów, powstało niespotykane dotychczas
zainteresowanie gazetką, a moje stanowisko zaczęło nabierać wagi. Okazało
się, że "twórczość" powszechnie kwitnie, szczególnie wśród dziewcząt i
wystarczy trochę ośmielić, by na mojej ławce zaczęły się piętrzyć stosy
artykułów, wierszy, opowiadań. Z wielką powagą i maksymalnie
obiektywnie starałem się selekcjonować materiał, i nieprawdą było,
jak głosiły plotki, że niektóre wiersze umieszczam dlatego, że autorka
ma ładne nogi albo uśmiech. Tak, tak, zamieszanie wokół gazetki rosło
i tworzyła się atmosfera jak w "prawdziwej" redakcji. Sam naturalnie
miałem stałą rubrykę, w której umieszczałem krótkie felietoniki,
niby kartki z pamiętnika ucznia. Uczeń nie był bardzo wzorowy, raczej
odwrotnie, bardziej leniem i wagarowiczem, i jego perypetie zaczęły
budzić ogólne zainteresowanie. Wkrótce jednak okazało się, że wzbudziły
zainteresowanie również dyrektorki. Wezwała mnie do gabinetu i od
razu, z miejsca wysokim łamiącym się głosem:
- Co ty wyprawiasz, przecież to, co robisz, nie jest
żadną gazetką ścienną. Ani na konkurs, ani do oglądania, a nie daj
Boże, jak przyjdzie ktoś z Kuratorium?
Zadyszała się. Miała krótki, astmatyczny oddech, i obfita pierś
podskakiwała nierówno. Szeroko otwartymi ustami wciągała ze świstem
powietrze, patrząc na mnie z oburzeniem. Przez chwilę nie mogła słowa
wymówić, dopiero kiedy rytm oddechu stał się spokojniejszy i pierś
spokojnie zwisła w biustonoszu, zaczęła znowu:
- Co to za artykuły, co to za poziom, a już ten Rydzyk (bohater
pisanego przeze mnie pamiętnika) to szczyt wszystkiego, przechodzi
wszelkie pojęcie. Opisuje on, jak ściągać na klasówkach, jak uciekać
na wagary. Toż to podręcznik jak oszukiwać szkołę, nauczycieli.
Pierś zaczęła znowu niebezpiecznie podskakiwać, a twarz zbladła,
jak by pani dyrektor miała za chwilę zemdleć. Stojąca obok polonistka,
pani Straszyńska, zrobiła gest żebym wyszedł.
Byłem zgnębiony. Wydawało mi się, że dopiero w takiej
formie jaką nadałem, gazetka żyje, spełnia swoją funkcję gazetki
szkolnej i spodziewałem się raczej pochwały, a tu takie pognębienie.
Szczególnie bolała krytyka "pierwszego opublikowanego utworu" - Rydzyka.
Idę więc korytarzem smutny, nikt do mnie nie podchodzi, zawistnych
było dużo, tylko Tadzio Skowyra klepie po ramieniu i pociesza:
- Polonistka też była, i co mówiła? Nic? To bardzo dobrze. Chłopie,
ja ją znam już od czterech lat - Tadzio chodził do handlówki od gimnazjum
- zobaczysz, ujmie się za tobą. Pomysł przecież miałeś pierwszorzędny.
Nareszcie gazetka jest czytana i żyje szkołą, a szkoła nią.
Tadzio miał rację. Dyrektorka zgodziła się na moją gazetkę, tylko,
zastrzegła się, ten Rydzyk ma być bardziej pozytywny. Dodatkowo jednak,
dla świętego spokoju, chyba swojego, a może i kuratorium, kazała zrobić
okolicznościową, pięknie wymalowaną, która wisiała już do końca roku
szkolnego.
Okazało się, że polonistka wybroniła mnie jako redaktora,
ale na polskim łupała niemiłosiernie. Nie pomagało nawet to, że pisałem
klasówki na wszystkie trzy tematy przedstawione do wyboru, podczas
przepisowych dwóch godzin, jakieś sześć arkuszy kancelaryjnego, a
z trójki nie mogłem się wyciągnąć. Pani Straszyńska nie znosiła
odstępstwa od programu. Nie było u niej miejsca na żadne wolontariuszowskie,
literackie poszukiwania, tępiła je bezlitośnie. A ja znowu nie lubiłem
zajmować się tym, czym mi akurat kazano. Słowackiego polubiłem
dużo później, niż podczas obowiązkowego "przerabiania". Mickiewicza
znałem po swojemu. Bardzo lubiłem czytane jeszcze w wieku przedszkolnym
"Bitwę" z Pana Tadeusza, i balladę "Czaty". Z "Bitwy" szczególnie
podobał mi się moment, gdy zwalona serownica rozbija szyk Moskali,
a "plemię hajducze", wprost mnie hipnotyzowało. Ballada odurzała
jak haszyszem, sceną miłosną w altanie, chociaż nie mogłem sobie
wyobrazić erotycznego zbliżenia w altanie. Z wiersza wiało wiotką,
astralną postacią - odczuwałem ją jako anemiczną, przeziębioną i
zasmarkaną, omdlewającą na samą myśl - a gdzie tu i jak. Nie omieszkałem
przedstawić swoich wątpliwości pani Straszyńskiej, ale ta nie podchwyciła
mojego wątku. Popatrzyła badawczo na mnie i powiedziała, żebym uważał bo
mogę wpaść w dewiację. Ten utwór trzeba przeczytać i nie wymądrzać
się, a tylko powiedzieć, co poeta chciał przez to... itd. Nie
było to trudne, bo co poeta chciał powiedzieć, powtarzane było od
pokoleń, chciałem po prostu być oryginalnym, i dalej
trója.