odc.10
 Początkowo krępowała mnie Maryla. Na jednym łóżku  czyta sobie książkę, a na drugim z Bronką tłuczemy rozkosz tyłkami jak  masło w maselnicy.  Szkoda mi jej było, bo wyobrażałem sobie, że musi przeżywać wielkie  podniecenie. I raz nawet za sugestią Bronki, próbowałem wsunąć się do jej  łóżka, ale nie chciała. Powiedziała, że to co robimy z Bronką to jej nie  przeszkadza, ani nie podnieca, i nie myśli zabierać mnie Bronce.  Żyliśmy więc w trójkę jak pierwotni ludzie, jak w raju. Po  zamknięciu drzwi na zasuwę następowała pełna swoboda. Naturalia non sum  turpia, jak mawiali Rzymianie. Nikt się nie krępował i wszystko odbywało  się naturalnie, czynności związane z miską lub nocnikiem też.   Szybko oswoiłem się z kobiecą golizną, a patrząc na Marylę nie skrępowaną  szatkami zrozumiałem fascynacje Rubensa.  Tajemnicze było tylko jej zachowanie. Nie pozwalała się dotknąć, chociaż  sama przed lustrem często głaskała się po piersiach.   Jak było w rzeczywistości, nie dowiedziałem się nigdy. Pozostało to jej  tajemnicą.    Bronia, chociaż nie była szczególnie w "tych sprawach" atrakcyjna,  podniecała mnie swoją codzienną metamorfozą. Przemiana z gorącej kochanki  w surową nauczycielkę. W klasie, kiedy widziałem ją na lekcji w sukni  zapiętej pod szyją, przypomnienie sobie jej nagiego ciała, działało jak  afrodyzjak, odwrotnie niż w łóżku, gdzie świadomość, że pode mną leży  profesorka, poważna i zasadnicza tam w klasie, wyzwalała energię wręcz  atawistyczną. Do tego było mi wygodnie. W dni spotkań nie musiałem jechać  do Zwierzyńca.  Jednak jak wszystko w życiu ulega zmianom tak i moje uczucie do  Broni zaczęło się zmieniać. Coraz częściej zdarzało się, że co prawda  pragnąłem jej jeszcze podczas lekcji, ale potem, gdy przyszło wdrapywać  się na facjatkę, z każdym schodkiem pragnienie słabło, by u szczytu  zamienić się w "obowiązek".  Zaczynałem teraz rozumieć co znaczy określenie "obowiązek małżeński".  Opowiadają o tym bez żenady żony kochankom, zwyczajnie jak o zjedzeniu  obiadu. Wlazł, zlazł, jak szympans w ZOO. Ale, jak wszystko ze sfery  uczuć, żeby zrozumieć, trzeba przeżyć i właśnie przeżywałem taki obowiązek  - akt płciowy bez uczucia.   Ten "domowy" tryb naszego współżycia zaczął wydawać mi się pułapką.  Za kilka miesięcy ukończę dwadzieścia lat, za półtora roku matura. Zdrowy  mężczyzna, z maturą i innymi zawodami, oswojony, przyzwyczajony,  wystarczy by coś zakwiliło i zostanę z Bronią na tym poddaszu "na zawsze".  Inaczej nie będzie wypadało.  Starałem się więc coraz rzadziej bywać u Broni, tłumacząc potrzebą  dojeżdżania do domu. Chciałem stopniowo i łagodnie rozwiązać nasz  stosunek, ale nie było to łatwe.  Największą przeszkodą był mój temperament. Co jakiś czas leciałem na  facjatkę, gdzie zawsze czekało na mnie ciepłe łóżko. A gdy nadeszły  jesienne szarugi siedziałem nieraz po kilka dni z rzędu. I co ranka nowy  strach. I przyrzekanie sobie, że już nigdy więcej. Ale znów mijało kilka  dni.  Sytuacja zdawała się bez wyjścia. Gdybym miał mieszkanie, dziewczynę, może  uwolniłbym się od tej facjatki. Ale o mieszkanie w ciągu roku szkolnego  było bardzo trudno. Szukałem już od czasu wyprowadzki od czarnuli, bez  rezultatu.
I wtedy to Marek Zaręba, kuzyn Leszka Cyca powiedział, że w budynku przy  ulicy Ormiańskiej, w którym ojciec jego ma piekarnię, sąsiadka chce  wynająć mieszkanie, ale tylko znajomemu i uczniowi.   Poszedłem z Markiem. Do mieszkania wchodziło się z bramy, vis a vis  wejścia do piekarni. Była tam ogromna kuchnia i za nią maleńki pokoik. Ten  pokoik właśnie był do wynajęcia.   Na parterze, ciemny, do tego trzeba było przechodzić przez kuchnię, w  której mieszkali gospodarze, nie podobał mi się. Ale był tani, szła zima i  bałem się facjatki - kusicielki.  Zamieszkałem więc, zastrzegając się, że tylko do wiosny. Nikt z nas jednak  nie może przewidzieć swojej przyszłości, w rezultacie mieszkałem do  ukończenia szkoły.
 Gospodyni - mąż w szpitalu - z którą dobijałem targu, była młodą,  zgrabną kobieta, o niebieskich, dużych, lekko przymglonych oczach, które  nadawały jej twarzy wyraz nieobecności, zamyślenia. Wrażenie to potęgował  jeszcze jej sposób bycia, powolny, spokojny.  Jako młodziutka dziewczyna została wywieziona na roboty do Niemiec. Potem,  kiedy po wojnie wróciła, dowiedziała się, że cała jej rodzina zginęła i  została zupełnie sama, bez środków do życia i bez mieszkania. Wtedy  spotkała mężczyznę około czterdziestki, samotnego po wojnie jak i ona.  Był stolarzem i miał mieszkanie, więc długo się nie zastanawiając wyszła  za niego. Oboje pracują w fabryce mebli drzewnych, ale on teraz jest w  szpitalu, ma wrzody na żołądku.
To wszystko opowiedziała mi po kilku dniach, kiedy zostałem na noc  w kuchni, w jej szerokim, małżeńskim łożu. Znalazłem się w nim można  powiedzieć w sposób naturalny. Dwoje młodych, samotnych ludzi i wygodne  szerokie łóżko. Wydawałoby się nienormalne, gdyby było  inaczej.   Zresztą  wszystko wokół niej działo się w sposób niewymuszony, jakby samo  z siebie. Bez nerwowych napięć, a spokój który z jej wnętrza promieniował,  łagodził najbardziej nawet zantagonizowane otoczenie. W jej obecności nie  było awantur, człowiek się odprężał, odpoczywał.   Ale nałożenie koszuli nocnej zmieniało ją nie do poznania. Jakby koszula  uwalniała jej drugą naturę. Ospałość znikała i w pełnym rozkwicie  kobiecości pochłaniała całkowicie. To cudowne - myślałem zaskoczony - że  są takie kobiety. Teraz wydawało mi się, że dotychczas nie znałem żadnej.   Przestały istnieć różne Bronie, Zosie, Gospodynie. Przestałem oglądać się  za koleżankami ze szkoły, uspokoiłem się. Czekałem tylko na noce z Marią.  A kiedy nie szła do pracy, to i ja nie szedłem do szkoły. Zamykaliśmy  okiennice - mieszkanie było na parterze - i zamienialiśmy dzień w noc.  Nieraz kołatali do mnie koledzy, na próżno. Nie wychodziłem, świat nie  istniał, istniała tylko Maria i jej rozłożyste ciało, pachnące bukietem  leśnych zapachów: buków, grabów, dębów. Ciało które dawało rozkosz i  spokój, dawało przeogromną radość życia.   Nabrałem zapału do nauki i "tworzenia" niekończących się opowieści  (kończących się zazwyczaj na pierwszym rozdziale), mających w przyszłości  uczynić ze mnie sławnego pisarza. Niesławny nie wchodził w rachubę.  I wtedy 6 października '48, napisałem taką krótką impresję:

" Pociąg"

 Szary świt. Niebo na wschodzie blednie i zarazem staje się jakby  zimniej. Długie węże błyszczących w poranku szyn. Niewielka grupka ludzi  czeka na przystanku. Potupywanie rozlega się dookoła. Tak cieplej.  Gwizd. Słychać ciężki oddech lokomotywy. Długi, ciemny wąż pociągu  pochłania dwie taśmy lśniących szyn. Coraz bliżej. Coraz wolniej. Kłąb  pary puszczonej z parowozu. Staje.  Prędzej, prędzej. Trzy stopnie. O, już dobrze. Rączka drzwi podniesiona do  góry. Zamknięte. Odjazd! Szarpnięcie lokomotywy udziela się wagonom. Drżąc  z wysiłku ruszają. Coraz szybciej, szybciej. Kilka rąk podniesionych w pożegnaniu na peronie niknie w oddali. Zamknąć  okna, zimno. Miarowo kolebiąc się, równomiernie stukając kołami, pociąg  mknie w świat.
- Przepraszam czy wolne?
- Proszę.
Cicho pod ciężarem walizki stęka siatka.
- O, nareszcie - pani w czarnym palcie sadowi się na ławce roztaczając  wokoło woń pudru, perfum i naftaliny.
Staje się coraz widniej. Druty telefoniczne ciągną się jak życie: szare,  jednostajne. Dzielą je na równe części słupy, jak niedziele dzielą  tygodnie. A pociąg pędzi, pędzi.
- Pani dokąd?
- Pan gdzie wysiada?
- Słyszał pan, słonina zdrożała.
- Nowy podatek oszczędnościowy.
- O, już niedługo wojna.
Sucho szeleszczą papiery po kanapkach. Milczenie. Słychać tylko chrzęst  szczęk.   Mocniej. Jeszcze trochę. Czarne od sadzy ramiona zgarniają węgiel,  rzucają do pieca. Miarowo: bunkier i piec, piec i bunkier - pot zalewa  czoło. Uff. Chwileczkę.  Czarny potwór rozpierany nadmiarem pokarmu sapie, jęczy i pędzi, pędzi.   Czerwone, zielone - ręka przesuwa dźwignie. Głowa wychylona, patrzy  w tył. Ręce konduktorów zakreślają świetlne koła, można jechać dalej.  Prędzej, szybciej, dalej. W domu żona idzie na targ. Czy mała Ola wstała? Ostatnio jakaś  niezdrowa. Zakręt psiakrew. Ręka kręci korbą. Czarne ramiona mdleją. Co na  śniadanie: sznycle czy kotlety. Olbrzymie rojowisko torów. Ostatnia  szufla.  Pani w czarnym palcie szturcha śpiącego sąsiada.
- Panie, wysiadamy.
- O nareszcie.
Pociąg z łoskotem wpada do szklanej hali. Lokomotywa wyczerpana wysiłkiem  ucichła, stanęła.
- Czemu pan tak wolno wysiada?
- Prędzej!
- Och, kochanie!
- Trzy lata.
Łoskot zamykanych drzwi. Pusty pociąg lekko toczy się na odpoczynek.  Sznycle czy kotlety? Kotlety. Spać. Szczebiot dziecka:
- Tatusiu, pobawimy się, dobrze?  Zmęczenie. Sine plamy pod oczami. Och, jaka przyjemna chłodna pościel.  Czarna hala. W kącie pochrapuje resztkami pary lokomotywa.   Odpoczywa.

  Maria ciągle mi się podobała. Upływ czasu nie zmieniał wzajemnego  naszego stosunku. Wbrew pozorom była subtelna nie tylko w nocnej koszuli  ale i w dziennej. Kiedy widziała, że coś "tworzę", bez manifestacji  organizowała ciszę w kuchni i nikomu nie wolno było jej zakłócać.  Nie była też głupio zazdrosna (miałem już z poprzedniego mieszkania  niesmaczne doświadczenie) i jeśli czasami na niewinną wizytę udało mi się  namówić którąś z koleżanek, była uprzejma i naturalnie życzliwa.   Mało mówiliśmy ze sobą, a już najmniej o naszych uczuciach. Czasami tylko,  gdy gładziła po plecach, wyrywało się jej:  och, ty żółtodziobie - co  miało brzmieć drwiąco, a wychodziło czule.  Według jej rozumienia to powiedzenie miało oznaczać, że ona gospodyni, a  ja taki "żółtodziób", i nic poza tym. Przyjaźnie ale bez wielkich  namiętności.   Ale pomimo  demonstrowanej obojętności coraz częściej zwalniała się z  pracy, a ja urywałem się ze szkoły. Wystarczyło gdy rano powiedziała, że  nie idzie do pracy, od razu wykonywałem od drzwi zwrot o 180 stopni,  teczkę z książkami rzucałem do pokoiku i nieraz budziliśmy się dopiero na  drugi dzień. Wpadliśmy w jakiś amok kochania.  W końcu zacząłem się obawiać, co będzie gdy wróci mąż. Czy nie będę znowu  musiał się wyprowadzać. Wiedziałem, że Maria zdaje sobie sprawę, że nasz  związek musi pozostać w ukryciu, bo nie ma żadnych szans oficjalnego  zaistnienia, ale kobiety są takie uczuciowe. Potrafią zapominać o  rzeczywistości. Obawy  okazały się na szczęście bezpodstawne. Maria to nie  "gospodyni" i jeśli ktoś z nas jakieś miny robił, to raczej ja.
 Jej mąż, wysoki, kościsty chłop, niepijący - bo chory na żołądek,  przywitał się ze mną bez najmniejszego błysku podejrzenia w oczach.  Maria zaś stała się wobec mnie opryskliwa i nie pominęła żadnej okazji by  nie rzucić ironicznej uwagi o szkólniakach, czy o mnie.
- No, pan Zbyszek to co innego - uśmiechała się złośliwie - cięgiem ino w  książki nos wścibia, aż mu się kiedyś wyciągnie i opadnie jak Żydowi -  śmiała się, aż stary ją powściągał bojąc się, że się obrażę.
Żadnej  tkliwości, czułych spojrzeń itp. Poznałem jeszcze jedną jej stronę  osobowości, była świetną aktorką. Podziwiałem ją, jej opanowanie i czułem  się bezpiecznie.   A kiedy byliśmy sami, stawała się czuła i troskliwa. I zawsze potrafiła w  pokoiku przeżyć ze mną radosną chwilkę, nawet w sytuacji, kiedy kuchnia  nie była pusta.  Być może powstała sytuacja, z punktu widzenia samczych konwencji, mogła  wydawać się wstrętną i wstyd się do niej przyznawać, ale byliśmy wszyscy w  jakiś sposób szczęśliwi, a szczególnie ja.   W dalszym ciągu "miałem" Marię, co chroniło moją gorącą naturę przed  nieobliczalnymi wyskokami, a dochodzące czasami zza ściany odgłosy  "obowiązków małżeńskich", nie budziły we mnie podniecenia ani zazdrości.  Może właśnie dlatego, że były to "obowiązki małżeńskie", co było dokładnie  słychać.

 Pewnego dnia przy końcu półrocza, dyrektorka  nie przyszła do  szkoły. Posłano woźnego. Dom zamknięty, sąsiedzi nic nie wiedzą.  Dziwna sprawa. Próbowałem zapytać Bronię, ale ta zbyła bez słowa, kładąc  wymownie palec na ustach. Nauczyciele coś tam sobie szeptali, ale przed  uczniami solidarnie, ani słowa.  Ludzie już się nauczyli, że o znikających ludzi pytać nie wolno. To nie  ponure czasy okupantów niemieckich, którzy jawnie mordowali i zawsze można  było się dowiedzieć gdzie jest torturowany albo już zamordowany. Ba,  nieraz nawet przychodziła przesyłka z rzeczami zabitego nie wyłączając  nawet znalezionych przy nim pieniędzy, zgodnie ze spisem sporządzonym z  niemiecką pedanterią.  Teraz z człowiekiem który znikał z dnia na dzień, miała również  zniknąć i pamięć o nim. A ci, którzy nie chcieli zapomnieć, pytali, też  znikali.  Była dyrektorka, nie ma dyrektorki - cóż w tym nadzwyczajnego. Ludzie się  pojawiają, znikają, zwykła codzienność. Po kilku dniach zapomnieli. (I ja  też zapomniałem, nazwiska.)  Po dwóch tygodniach bezkrólewia dyrektorką została opiekunka naszej  klasy, profesorka Matkowska. Stara, siwa, bez kobiecych pretensji, z  wystraszonymi okrągłymi oczyma, które robiły wrażenie jakby ciągle  wypatrywała czegoś niedobrego.   Ale było to nie tylko wrażenie, ona po prostu bała się. Wszystkiego się  bała, a najbardziej władzy i jej organizacji w szkole - ZMP. Do tego  stopnia, że wystarczyło powiedzieć, że ma się sprawę w Zarządzie ZMP, by  zostać zwolnionym z lekcji, nawet jeśli miała być klasówka.  Ta serwilistyczna postawa paraliżowała ją do tego stopnia, że nie  potrafiła podjąć decyzji w najbłahszych sprawach, a każda nowość, każda  innowacja, wprawiały ją w przerażenie.
 Było w zwyczaju, że na półrocze, przed maturą, dotychczasowy  redaktor szkolnej gazetki ściennej przekazywał swoją funkcję do klasy  niższej, czyli pierwszej liceum. Wybór redaktora odbywał się na zebraniu  połączonych dwóch klas pierwszych i jak zwykle przy takich okazjach bywa,  w obawie żeby nie wypadło na niego,,  ktoś rzucił moje nazwisko. Wszyscy z  ulgą odetchnęli i naturalnie skwapliwie wybrali.  Nie przypuszczali, że ja właśnie chciałem tego wyboru. Rozpocząłem właśnie  pisanie "Powieści subiektywnej " i zostanie redaktorem gazety uważałem za  pierwszy krok w kierunku realizacji marzeń, choćby ta gazeta była tylko  gazetką szkolną. No i jak zwykle bywa, kiedy ambicje zderzą się z  oczekiwaniami, powstały kłopoty.   I tu może przeczytamy sobie początek (niedokończonej) "Powieści  subiektywnej", bo chociaż nie jest autobiograficzną to jednak, jak w  każdym utworze znajdziemy pewne odbicie stanu duszy autora.

"Powieść subiektywna"

 Gdy patrzę na drzewa łamiące konary w prostokącie okna, gdy słyszę  jak wiatr przecinany gałęziami wyje i pojękuje, a w pokoju ciepło, cicho,  tylko zegar tyka, wtedy czuję się dziwnie samotnie.  Widzę, że życie jakoś toczy się obok, że jestem jak tryb z powyłamywanymi  zębami, o który tylko od czasu do czasu zahaczy machina życia.  Czuję się gorzej od widza w teatrze, bo on chociaż nie uczestniczy w akcji  na scenie to ją odczuwa, przeżywa, a ja? Ja obserwuję życie ale nie mogę  się jakoś zaangażować odrobiną nawet uczuć.   Gdy staram się zgłębić, zanurzyć w toń przypadków, po krótkim  starcie zostaję wyrzucony na brzeg, gdzie znowu pozostaję w charakterze  bezuczuciowego widza.  Jestem młody, chodzę do szkoły, ale nie potrafię wciągnąć się do lekcji.  Może jestem leniem. Chociaż raczej nie, bo mam ambicję. Mam ogromną  ambicję zostania kimś. Kim? Czy ja wiem?  Wiem, żeby dojść do czegoś, trzeba pracować, trzeba usilnie pracować, ale  cóż, jestem niekonsekwentny jak każdy marzyciel. I zdaję sobie sprawę, że  bardziej wolę marzyć niż poważnie wziąć się do pracy.  Bez wątpienia jednak jestem leniem. W niczym nie potrafię przodować. Nie  jestem ani sportowcem, ani dobrym uczniem, ale za to mam ambicję. Śmiechu  warte. Czasami jestem zły na siebie. Dlaczego właśnie taki jestem, a nie  inny. Dlaczego nie mogę żyć zwyczajnie, jak moi koledzy. Życie mieć  wypełnione lekcjami, kinem, książkami, dziewczynkami, mniej lub bardziej  udanymi dowcipami, dlaczego gdzieś tam we mnie w głębi siedzi coś. Coś,  czego nieraz się lękam, coś co każe nieraz postąpić mi inaczej niż  wypadałoby według logicznego rozumowania. Coś, pod wpływem czego popełniam  czyny których żałuję. Coś, co każe myśleć w zuchwały sposób, o rzeczach  które swoją wielkością mącą myśli.   Nieraz boję się, że jestem bliski obłędu. Wtedy godzinami chodzę po  ulicy nie widząc ludzi. Koledzy w szkole mówią, że jestem dziwny, inny niż  wszyscy. Z początku byłem nawet dumny z tego, lecz teraz obawiam się, żeby  to nie był początek końca.  Staram się być podobnym do nich: śmieję się z głupich kawałów, zachowuję  się jak oni, staram się myśleć ich kategoriami i z ich strony patrzeć na  świat. Prosto i jasno. Kiedy myśli się o dziewczynie, to myśli się o  dupie, a nie o skomplikowanym systemie nerwów i uczuć, itp. Lecz nie udaje  mi się.   Starałem się zakochać. Zdawało mi się, że jedna dziewczynka zrobiła  na mnie wrażenie. Poszedłem nawet z nią parę razy do kina, ale przekonałem  się, że była to tylko zwykła ciekawość. Zapraszała na Sylwestra bo  zbliżają się Święta, odmówiłem.  Odmówiłem i sam nie wiem dlaczego. Wiedziałem, że nie mam gdzie ani z kim  pójść, a odmówiłem. Mam jakieś takie dziwne skłonności do odmawiania sobie  przyjemności, sprawiania sobie cierpienia, jak bym miał tym komuś zrobić  dobrze lub źle.  Czuję, wiem, że to śmieszne, ale nie mogę postępować inaczej. To coś we  mnie nakazuje. Obawiam się jednak, co będzie ze mną dalej. Czasami wyłączam  się z siebie i obserwuję swoje poczynania w codziennym życiu. Staram się  jakoś rozumowo wytłumaczyć, określić siebie, dojrzeć jakieś cechy które by  przepowiadały wyższe od przeciętnego życie, zadania do wykonania.  Niestety, nic nie mogę dojrzeć. Lecz czuję, i czuję to tak silnie, a  uczucie to chyba nie zawiedzie, że jednak muszę kimś być, muszę coś  osiągnąć coś, co mnie wyniesie ponad ludzi, coś, co każe ludziom patrząc  na mnie nisko pochylać głowy.   Na zewnątrz, w masce znudzonego widza nie jestem zarozumiały, ale  teraz, gdy jestem tylko ze swoim ja, jestem dumny z siebie, pełny  zrozumienia swojej wartości.  Co będzie? Bóg jeden raczy wiedzieć, ale ja już wiem, że mogę być tylko  orłem lub niczym.  Nie będę szarym, codziennym robakiem i nie będę żył jak tyle różnych  przyziemnych zwierząt, bo gdy orłowi ucina się skrzydła - umiera.

 Dotychczas "gazetka" robiona była raz na miesiąc. Na arkuszu  brystolu kaligrafowano pięknie czarnym tuszem artykuły, a całość ozdabiano  wymyślnymi ornamentami, malując w nagłówku okolicznościowy temat.  Na przykład traktor, symbol postępu, mający zapowiadać, że już chłop nie  będzie musiał ciężko pracować,  lub wielki dymiący komin fabryczny - czym więcej dymi, tym większy  (będzie) dobrobyt itp.  Zmieniłem to wszystko. Zostawiłem tylko nagłówkową "szatę graficzną"  natomiast postanowiłem, że gazetka będzie "wydawana" raz na tydzień.  Artykuły miały być pisane na maszynie i wpinane na kartkach, a dotyczyć  powinny życia szkoły, a nie na przykład kapitalizmu, czy wielkich  dobrodziejstw dla ludzkości, świadczonych przez ZSRR.  Przepisywanie artykułów na maszynie nie sprawiało kłopotu, robione to było  na lekcjach nauki pisania. Szkoła posiadała czterdzieści maszyn typu  "Olimpia".
Po pierwszej serii artykułów, powstało niespotykane dotychczas  zainteresowanie gazetką, a moje stanowisko zaczęło nabierać wagi. Okazało  się, że "twórczość" powszechnie kwitnie, szczególnie wśród dziewcząt i  wystarczy trochę ośmielić, by na mojej ławce zaczęły się piętrzyć stosy  artykułów, wierszy, opowiadań.   Z wielką powagą i maksymalnie obiektywnie starałem się selekcjonować  materiał, i nieprawdą było, jak głosiły plotki, że niektóre wiersze  umieszczam dlatego, że autorka ma ładne nogi albo uśmiech.  Tak, tak, zamieszanie wokół gazetki rosło i tworzyła się atmosfera jak w  "prawdziwej" redakcji. Sam naturalnie miałem stałą rubrykę, w której  umieszczałem krótkie felietoniki, niby kartki z pamiętnika ucznia. Uczeń  nie był bardzo wzorowy, raczej odwrotnie, bardziej leniem i wagarowiczem,  i jego perypetie zaczęły budzić ogólne zainteresowanie.  Wkrótce jednak okazało się, że wzbudziły zainteresowanie również  dyrektorki. Wezwała mnie do gabinetu i od razu, z miejsca wysokim łamiącym  się głosem:
- Co ty wyprawiasz, przecież to, co robisz,  nie jest  żadną gazetką  ścienną. Ani na konkurs, ani do oglądania, a nie daj Boże, jak przyjdzie  ktoś z Kuratorium?
Zadyszała się. Miała krótki, astmatyczny oddech, i obfita pierś  podskakiwała nierówno. Szeroko otwartymi ustami wciągała ze świstem  powietrze, patrząc na mnie z oburzeniem. Przez chwilę nie mogła słowa  wymówić, dopiero kiedy rytm oddechu stał się spokojniejszy i pierś  spokojnie zwisła w biustonoszu, zaczęła znowu:
- Co to za artykuły, co to za poziom, a już ten Rydzyk (bohater pisanego  przeze mnie pamiętnika) to szczyt wszystkiego, przechodzi wszelkie  pojęcie. Opisuje on, jak ściągać na klasówkach, jak uciekać na wagary. Toż  to podręcznik jak oszukiwać szkołę, nauczycieli.
Pierś zaczęła znowu niebezpiecznie podskakiwać, a twarz zbladła, jak by  pani dyrektor miała za chwilę zemdleć. Stojąca obok polonistka, pani  Straszyńska, zrobiła gest żebym wyszedł.
 Byłem zgnębiony. Wydawało mi się,  że dopiero w takiej formie jaką nadałem, gazetka żyje, spełnia swoją  funkcję gazetki szkolnej i spodziewałem się raczej pochwały, a tu takie  pognębienie.  Szczególnie bolała krytyka "pierwszego opublikowanego utworu" - Rydzyka.
Idę więc korytarzem smutny, nikt do mnie nie podchodzi, zawistnych było  dużo, tylko Tadzio Skowyra klepie po ramieniu i pociesza:
- Polonistka też była, i co mówiła? Nic? To bardzo dobrze. Chłopie, ja ją  znam już od czterech lat - Tadzio chodził do handlówki od gimnazjum -  zobaczysz, ujmie się za tobą. Pomysł przecież miałeś pierwszorzędny.  Nareszcie gazetka jest czytana i żyje szkołą, a szkoła nią.
Tadzio miał rację. Dyrektorka zgodziła się na moją gazetkę, tylko,  zastrzegła się, ten Rydzyk ma być bardziej pozytywny. Dodatkowo jednak,  dla świętego spokoju, chyba swojego, a może i kuratorium, kazała zrobić  okolicznościową, pięknie wymalowaną, która wisiała już do końca roku  szkolnego.
 Okazało się, że polonistka wybroniła mnie jako redaktora, ale na polskim  łupała niemiłosiernie. Nie pomagało nawet to, że pisałem klasówki na  wszystkie trzy tematy przedstawione do wyboru, podczas przepisowych dwóch  godzin, jakieś sześć arkuszy kancelaryjnego, a z trójki nie mogłem się  wyciągnąć.  Pani Straszyńska nie znosiła odstępstwa od programu. Nie było u niej  miejsca na żadne wolontariuszowskie, literackie poszukiwania, tępiła je  bezlitośnie. A ja znowu nie lubiłem zajmować się tym, czym mi akurat  kazano.  Słowackiego polubiłem dużo później, niż podczas obowiązkowego  "przerabiania".  Mickiewicza znałem po swojemu. Bardzo lubiłem czytane jeszcze w wieku  przedszkolnym "Bitwę" z Pana Tadeusza, i balladę "Czaty".   Z "Bitwy" szczególnie podobał mi się moment, gdy zwalona serownica rozbija  szyk Moskali, a "plemię hajducze", wprost mnie hipnotyzowało.  Ballada odurzała jak haszyszem, sceną miłosną w altanie, chociaż nie  mogłem sobie wyobrazić erotycznego zbliżenia w altanie. Z wiersza wiało  wiotką, astralną postacią - odczuwałem ją jako anemiczną, przeziębioną i  zasmarkaną, omdlewającą na samą myśl - a gdzie tu i jak. Nie omieszkałem  przedstawić swoich wątpliwości pani Straszyńskiej, ale ta nie podchwyciła  mojego wątku. Popatrzyła badawczo na mnie i powiedziała, żebym uważał bo  mogę wpaść w dewiację.   Ten utwór trzeba przeczytać i nie wymądrzać się, a tylko powiedzieć, co  poeta chciał przez to... itd.  Nie było to trudne, bo co poeta chciał powiedzieć, powtarzane było od  pokoleń, chciałem po prostu być oryginalnym, i dalej trója.